Łukaszenka skutecznie leje paliwo i napędza lęk przed wszelkimi migrantami i obcokrajowcami. Polscy politycy chętnie to paliwo spalają, zupełnie ignorując fakt, że tankują z rafinerii w Nowopołocku.
W graniczących z Białorusią gminach przyzwyczailiśmy się już przez ostatnie cztery lata, że jak się robi ciepło, to „granica rusza”, czyli intensyfikuje się ruch migracyjny. Nie ma przy tym znaczenia, ile płotów i zasieków powstało, z jakimi systemami i za ile miliardów, i jaką liczbę żołnierzy skierował tu ten czy inny minister obrony. Ludzie, jak szli, tak idą.
Podobnie tradycją staje się, że wraz z większą liczbą prób przejścia granicy intensyfikuje się w Polsce zjawisko, które z Wojciechem Siegieniem nazywamy granicyzacją – czyli polityka, która wyznaje prymat idei szczelności granicy przedkładany nawet ponad obowiązujące prawo, przy jednoczesnym unieważnieniu rzeczywistości dziejącej się po drugiej stronie granicy, w tym unieważnieniu ludzkiego życia.
czytaj także
Intensyfikuje się zatem oprawa dyskursywna, przejawiająca się w języku wrogości i nienawiści. Już nie tylko w jakichś skrajnie prawicowych mediach, ale coraz częściej także w mediach głównego nurtu, w liberalnych mediach środka.
Medialna zgroza
Weźmy choćby świeży artykuł z wydawanego przez wydawcę „Dziennika Gazety Prawnej” portalu Forsal. Kiepsko się czuję, dzieląc się linkiem do niego, ale warto przekonać się naocznie, jak szybko zsuwamy się po równi pochyłej. Z tekstu dowiecie się, że „zaciska się pętla wokół Polski”, bo „nasz kraj znów znalazł się na celowniku polskich i zachodnich organizacji, zajmujących się prawami człowieka”. Co prawda organizacje humanitarne nie strzelają, ale w ocenie autora tekstu równoznacznym wrogim aktem jest publikacja raportu dotyczącego sytuacji migrantów na granicy polsko-białoruskiej i przytaczane w nim relacje o brutalności także polskich służb wobec osób w drodze. Do tego mamy od razu w leadzie insynuację: „Dziwnym trafem dzieje się to w tym samym czasie, gdy Białoruś i Rosja rozpoczynają kolejną akcję destabilizacyjną, a palcem grozi nam również Zachód”.
Jak już zauważyłam wyżej, wymierzona w Polskę akcja destabilizacyjna polega na tym, że zrobiło się cieplej i jak zwykle już od paru lat na wiosnę jest więcej przejść. Z dalszej części tekstu na Forsalu dowiemy się, że publikując raport, organizacje Oxfam i Egala przypuściły „wściekły atak” na Polskę. „Kierowane pod adresem polskich służb oskarżenia mrożą krew w żyłach” – czytamy. Ale nie ze względu na to, co opisują, a dlatego, że po prostu ktoś w ogóle śmiał to zebrać i opisać. A Zachód grozi palcem, bo oczekuje, że Polska będzie wypełniać postanowienia paktu migracyjnego. Jesteśmy osaczeni z każdej strony! Zgroza!
Siegień: Przeciwko fikcji, czyli o co powinniśmy pytać Tuska
czytaj także
W kontekście publikacji raportu pojawiły się też głosy polityków, dążące do ograniczenia wolności słowa i debaty publicznej. Podczas posiedzenia sejmowej komisji spraw zagranicznych były wiceminister spraw zagranicznych z PiS Paweł Jabłoński mówił, że wobec aktywistów działających na granicy powinny być wyciągnięte konsekwencje, w tym prawne (ciekawe, jakie inne?), za to, co mówią o polskich służbach. Chociaż to na razie głos z opozycji, to biorąc pod uwagę praktyki obecnego rządu, w tym niedawno przegłosowane przepisy pozwalające zawiesić prawo do wnioskowania o azyl, polska wersja paragrafu za dyskredytację armii i służb mundurowych nie wydaje się zupełną abstrakcją. Kiedyś pisałam już o tym, że sytuacja, w której służbom należy się szacunek tylko za to, że noszą mundur, to sytuacja państwa faszystowskiego, a nie demokratycznego. W demokratycznym panuje zasada cywilnej kontroli nad aparatem siłowym. Jej formą jest także opracowywanie i publikowanie raportów na temat ich działania.
Jeśli cokolwiek się tu zbiega dziwnym trafem, to jedynie to, że kiedy w Polsce trwa kampania wyborcza, to znowu grzany jest temat granicy, czego, przyznam szczerze, mamy po dziurki w nosie tutaj, w regionach przygranicznych. Nie dziwi mnie w ogóle, że tym tematem grał i pewnie będzie tej wiosny grać Łukaszenka. Generując nową fazę wzmożenia wokół nieosiągalnej przecież szczelności, polskie władze same podsuwają białoruskiemu reżimowi możliwości wywierania wpływu na proces wyborczy w Polsce. To się zresztą już dzieje od paru lat. W dużej mierze to właśnie dzięki sąsiadowi satrapie mamy taki silny zwrot na prawo. Łukaszenka skutecznie leje paliwo i napędza lęk przed wszelkimi migrantami i obcokrajowcami. Polscy politycy chętnie to paliwo spalają, zupełnie ignorując fakt, że tankują z rafinerii w Nowopołocku. Czyli przerobiony przez łukaszenkowski reżim towar rosyjski.
Przez migrantów nic się nie zawaliło
O wiele rozsądniej byłoby normalizować sytuację, pokazywać ją jako pewien typowy dla granic zewnętrznych UE stan i przekonywać, że odpowiednie służby – chciałoby się, żeby zgodnie z prawem i ze wsparciem strony społecznej – nad nim panują i sobie radzą. Bo jak do tej pory naprawdę nic strasznego się w Polsce w związku z ruchem migracyjnym przez granicę białoruską nie wydarzyło. Nie brakuje też osób, które po przekroczeniu tej granicy ostatecznie otrzymały od Polski jakąś formę legalizacji pobytu, mieszkają i pracują w naszym kraju, który się od tego nie zawalił.
Owszem, mamy na granicy przemoc i agresję, także ze strony osób usiłujących ją przekraczać. Niestety, to także jest smutna rzeczywistość szlaków migracyjnych, zwłaszcza tam, gdzie państwa decydują się na przemoc jako na podstawowy środek zaradczy. A tym bardziej tam, gdzie pojawia się jakiś rodzaj presji politycznej, np. ze strony takich państw jak Turcja albo Białoruś, i gdzie ich służby są zaangażowane w zarządzanie szlakiem migracyjnym. Ofiarą takiej przemocy stał się sierżant Mateusz Sitek, który dźgniętym nożem zmarł po kilku dniach w szpitalu. Warto jednak zwrócić uwagę, że choć jego śmierć brana jest na sztandary jako przykład bohaterstwa przy obronie granicy, to mamy też do czynienia z zamiataniem pod dywanem jej okoliczności. Badająca sprawę ataku i śmierci żołnierza prokuratura nie wydała żadnego komunikatu i nie ujawniła żadnych istotnych szczegółów, polskie służby nie schwytały sprawcy, nie wiemy też, jak brak zabezpieczenia medycznego żołnierzy przy granicy wpłynął na to, że nie udało się uratować życia sierżanta Sitka. W nieoficjalnych rozmowach, także z przedstawicielami służb, można usłyszeć sporo krytyki dotyczącej niskiego poziomu wyszkolenia, który sprawił, że do takiej sytuacji w ogóle mogło dojść. Ani na poziomie dowódczym, ani na poziomie politycznym nikt za to nie poniósł odpowiedzialności. Swoją drogą, po tym, jak w Nowy Rok w Mielniku żołnierz strzelał do przypadkowych cywili, również nikt nie poniósł konsekwencji, w odpowiedzi na to zdarzenie armia i MON rozwinęły szeroko zakrojoną akcję PR-ową, której częścią były przeloty helikopterem dla wybranych dziennikarzy.
Przez minione cztery lata na Podlasiu nie dochodziło do ataków na mieszkańców ze strony przekraczających granicę migrantów. Również w innych częściach Polski nie było takich sygnałów, choć przez nasz kraj tylko „tranzytem” na zachód Europy przejechało kilkadziesiąt tysięcy osób. Zupełnie typową stała się sytuacja, kiedy większy lęk odczuwają osoby, które się z nimi nigdy nie zetknęły, niż te, które z racji swojego miejsca zamieszkania lub wykonywanej pracy mają często do czynienia z ludźmi w drodze. Czyli tak jak my tutaj przy granicy. Nie zmienia to faktu, że z punktu widzenia mieszkańców najlepsza byłaby sytuacja, gdyby to się w ogóle nie działo, gdyby nie było ani tego ruchu migracyjnego, ani towarzyszących mu politycznych napięć. Ale nie mamy na to wpływu. Jedyne, co nam pozostaje, to zaadaptować się do życia w takiej rzeczywistości, jaką mamy, i szłoby nam to nawet nieźle, gdyby nie kolejne, zazwyczaj sprzężone z kampanią wyborczą fale wzmożenia wokół tematu granicznego.
czytaj także
Choć w kontekście nieregularnej migracji przez granicę polsko-białoruską media i politycy bez przerwy mówią o zagrożeniu, destabilizacji i wojnie hybrydowej, to wciąż brakuje konkretów. Na czym to zagrożenie tak naprawdę polega? W jaki sposób się przejawia? Dobrze punktuje to Mateusz Krępa z Magazynu Kontakt w tekście Bezpieczeństwo na pokaz, w którym analizuje przesłanki tzw. polskiej strategii migracyjnej opracowanej przez obecny rząd. Atmosfera wytwarzana wokół sytuacji migracyjnej na granicy z Białorusią kontrastuje z rzeczywistością, w której to raczej legalnie przybywający do Polski i przebywający tu obywatele Rosji, Ukrainy czy Białorusi dają się zdalnie werbować rosyjskiemu wywiadowi do akcji typu podpalenia obiektów. Chociaż i tu da się zauważyć zmianę – także obcokrajowcy legalnie przyjeżdżający do Polski i pochodzący z krajów do tej pory postrzeganych jako podobne kulturowo stają się obiektem lęku i wrogości, a politycy chętnie zagospodarowują to poletko.
Naznaczony językiem skrajnej wrogości dyskurs na temat migracji przez granicę polsko-białoruską ma większy potencjał destabilizujący niż sama ta migracja, czego skutkiem jest to, że Mentzen, który chce się dogadywać z Putinem, ma szansę wejść do drugiej tury wyborów prezydenckich.
Pola minowe zamiast pól rzepaku
Tymczasem nazywany jeszcze niedawno kandydatem liberalno-lewicowym Rafał Trzaskowski już nawet nie stara się utrzymać wrażenia, że sztandarowy projekt rządu Tuska, czyli Tarcza Wschód, to projekt czysto militarny i obronny. Niedawno wprost przyznał, że TW ma także zwalczać migrację. W kontekście tego budzącego w moich okolicach wiele emocji projektu właśnie pojawił się nowy zwrot. Rząd ogłosił, że polska zamierza zrezygnować z konwencji ottawskiej zabraniającej produkcji i użycia min przeciwpiechotnych. Sam ten fakt jeszcze nie jest bulwersujący. Zagrożenie wojenne ze strony Rosji jest niestety realne, a jego odczucie skoczyło w społeczeństwie w związku z proputinowską amerykańską woltą. Europa niestety musi się zbroić i musi zbudować nową architekturę bezpieczeństwa. Nie jest to wybór dobrowolny, wszyscy wolelibyśmy mieszkać na pokojowym kontynencie i rozwijać swobodną, obopólnie korzystną współpracę i spalać tani rosyjski gaz. Ale na Kremlu wybrano inną drogę, nie jesteśmy w stanie tego zmienić. Ba, nawet Trump i jego wielka Ameryka niewiele w tej sprawie mogą. Zatem po naszej stronie jest już tylko reakcja i jak wiemy, jesteśmy z tą reakcją w Europie mocno spóźnieni. Argument, że nie możemy sobie zakazywać dostępu do broni, której używa nasz wróg, ma sens, chyba że przyjmiemy papieską logikę stosunków z agresorem.
czytaj także
Ale jest bardzo duża różnica między ewentualnością zastosowania takiej broni a chęcią rozrzucania min wzdłuż granicy tu i teraz. Kiedy jeszcze wiosną minionego roku MON prezentował grafiki z projektem Tarczy Wschód, na Podlasiu od razu zwróciliśmy uwagę na zaznaczony pas pola minowego. Kiedy późną jesienią doczekaliśmy się w końcu w Hajnówce spotkania z przedstawicielami ministerstwa i armii na temat TW, podobnie jak na wątpliwości dotyczące wywłaszczeń, tak i na pytania o miny usłyszeliśmy z grubsza, że rozpowszechniając takie plotki, działamy na rzecz wrogiej dezinformacji. Miny miały być ostateczną ostatecznością, rozłożone ewentualnie tylko wtedy, gdy wszystkie znaki na niebie i na ziemi będą wskazywały, że zza wschodniej granicy dojdzie do próby inwazji lądowej. Teraz od przedstawicieli rządu słyszymy, że sytuacja na granicy już jest na tyle poważna, że trzeba rozważyć minowanie.
Mieszkam dokładnie 7 kilometrów od tej granicy i przyznam, że nie miałam pojęcia, że sytuacja jest tak poważna. Nam tutaj nikt niczego takiego nie sygnalizuje, wciąż nie mieliśmy żadnych szkoleń, nie otrzymaliśmy żadnej informacji dotyczącej działania w warunkach kryzysu, ewentualnej ewakuacji itd. Obrona cywilna pozostaje fikcją na papierze. Dziwię się więc, gdy słyszę, że nadszedł czas na miny, bo jeśli powaga sytuacji tego wymaga, to w gruncie rzeczy powinniśmy być już spakowani i wywożeni autobusami gdzieś dalej w głąb kraju.
Mieszkańcy terenów przygranicznych na Podlasiu muszą się liczyć z wysiedleniami [rozmowa]
czytaj także
Zaminowanie granicy w obecnej sytuacji oznaczałoby zabitych albo okaleczonych migrantów (których będą leczyć miejscowe, przygraniczne szpitale), porozrywane dzikie zwierzęta, przypadkowe ofiary wśród lokalnych cywili. Przy czym nie ma znaczenia, czy pas min będzie miał 20, czy 100 metrów i jak daleko od linii granicy będzie przebiegał (swoją drogą ciekawe, po czyich gruntach – w Hajnówce wiceminister Wziątek zapewniał, że nie będzie żadnych wywłaszczeń, a Tarcza Wschód nie będzie w żaden sposób kolidowała z życiem ludzi, nawet tych, których domy stoją kilkadziesiąt metrów od granicy). Sama informacja o minowaniu po prostu dobije przygraniczne gminy i szerzej Podlasie. Nie chodzi tylko o turystykę, ale w ogóle o jakiekolwiek szanse na rozwój, inwestycje, na ekonomiczne i demograficzne odbicie.
Niestety mam złe przeczucia, bo w sytuacji, kiedy społeczeństwo ciągle poddawane jest silnym bodźcom strachu, rzeczowa dyskusja nie jest możliwa. Ani merytoryczne głosy ekspertów, ani głosy mieszkańców przygranicznych gmin i powiatów nie zostaną usłyszane. Gazety zaraz zamówią sondaże, czy minować, i dowiemy się, że jakieś 80 proc. Polek i Polaków chce minować granicę, bo się wtedy poczuje bezpieczniej. Przynajmniej na chwilę, zanim pojawi się nowe zagrożenie i potrzebne będą nowe nadzwyczajne środki, żeby sobie z nim radzić. I oczywiście, że najlepiej lokować je nie tam, gdzie mieszka te 80 proc. zwolenników wszelkich płotów, zasieków i pól minowych, a na granicy. W tym jednym miejscu, które niesie ze sobą fantazmat żelaznej kurtyny aż do nieba, jakiej pragnie nasz wciąż miłościwie panujący prezydent. I najwyraźniej nie on jeden.