Urodziła się w Warszawie, cztery dni przed wybuchem II wojny światowej. Matka uciekła z nią do Białegostoku, potem do Lidy, potem do lasu − do partyzantki. Obie przeżyły. Z Polski wyjechały po wydarzeniach marcowych w 1968 roku. Mieszka w Australii, w Melbourne. Z Haliną Rubin, autorką książki „Czas odnaleziony” rozmawia Olga Wróbel.
Olga Wróbel: Jak długo pisze się tak ogromną i skomplikowaną historię jak wojenne losy pani i pani matki?
Halina Rubin: Pięć lat, a jeszcze doszło zbieranie materiałów. Usiadłam i zaczęłam pisać, ale czasami przerywałam. Na przykład dwa lata po rozpoczęciu pisania pojechałam na Białoruś, co natychmiast wzbogaciło książkę i nadało jej ostateczny kształt. Pojawił się zupełnie nowy, szalenie istotny wątek.
Pani książka powstała po angielsku i spodziewałam się, że będziemy rozmawiać po angielsku. A jednak pani świetnie mówi po polsku. Skąd więc angielski, tak było łatwiej?
Było łatwiej, dlatego że człowiek już operuje gotowymi zdaniami, poza tym pisałam głównie z myślą o dziecku, to znaczy o córce, która jest już dorosłą kobietą, i o ludziach wokół mnie. Ale bardzo się cieszę, że książka została przełożona na polski przez Krzysztofa Środę, jestem niezwykle zadowolona z tego tłumaczenia.
Tutaj książka ma jednak inny oddźwięk. Wydanie angielskie rozeszło się głównie wśród grona przyjaciół. I nic dziwnego, to nie miał być bestseller olbrzymiego zasięgu.
Konsultowała się pani z tłumaczem podczas pracy?
Tak, oczywiście.
Kontrolowała pani?
O tak, jak najbardziej. Krzysztof oczywiście bardzo dobrze pisze, jest znanym pisarzem, mieszka w Polsce. Nie chciałam sobie zrażać przyjaciela, ale chciałam też, żeby książka była pisana moim językiem, żebym jak najczęściej słyszała własny głos. Jak to się złośliwie mówi po angielsku: ktoś, kto dużo mówi, najbardziej lubi dźwięk swojego głosu.
Skąd wyszła propozycja polskiego wydania?
Kiedy książka została przełożona, Krzysztof powiedział: „Teraz trzeba coś z tym zrobić, nie po to tłumaczyłem, żeby nie wyszła”. Krzysztof podsunął książkę do przeczytania Monice Sznajderman, czytała też Barbara Engelking i powiedziała, że warto. Byłam onieśmielona całym tym procesem.
Cytaty z wierszy otwierających rozdziały wybrała pani sama?
Oczywiście. Złośliwy kolega mówi, że to najlepsze fragmenty książki. Nim zabrałam się do pisania tej książki, tłumaczyłam wiersze Szymborskiej na angielski. Wiem, że ich tłumaczenia już istniały, ale chciałam spróbować. Pani Szymborska je zaakceptowała. Jestem jej wielbicielką, Szymborska jest dobra na wszystko. Jest znana i ceniona również w Australii.
Czym jest dla pani w tej chwili Polska? Krajem dzieciństwa?
W Polsce spędziłam 28 lat swojego życia, w to wchodzą lata wojny. Jest krajem mojego dzieciństwa, dorastania, dojrzewania. W końcu 28 lat to kawałek życia i okres formacji człowieka, jego charakteru, na dobre i na niedobre. Nadal kultura polska jest moją kulturą, jak najbardziej. Mam to szczęście, że mogę operować w różnych kulturach i to jest może najbardziej pozytywny aspekt wyjazdu z Polski. Dzięki angielskiemu otworzył mi się nowy świat, anglosaski, ale nie tylko. To sobie bardzo cenię.
Mówi się stereotypowo, że im człowiek jest starszy, tym bardziej tęskni za czasami dzieciństwa. Czy pani też więcej o nich myśli?
Ja myślę teraz więcej o całym życiu, także o młodości, którą by się chciało odzyskać. Mam w Polsce bardzo wielu przyjaciół ze szkoły, z uniwersytetu i nabytych później. Tak się składa, że za każdym razem, kiedy wracam do Polski, poznaję nowych, ciekawych ludzi. Zawsze wyjeżdżam wzbogacona o to nowe doświadczenie.
Nie ma pani wrażenia odcięcia, prawda? Z taką liczbą przyjaciół, znajomych, ze współczesnymi możliwościami komunikacji.
Tak, oczywiście, jest internet, możliwość natychmiastowego porozumienia się, rozmów przez Skype’a czy telefonicznych. Jestem poinformowana o tym, co się gra w Warszawie, o nowych filmach, prenumeruję cyfrową wersję „Wyborczej”. Nie mogę jednak powiedzieć, żebym czytała od deski do deski − żyję w innym kraju, w którym się dzieje bardzo wiele rzeczy, też mamy wybory. Ale za każdym moim przyjazdem do Polski wchodzę w to, co się tutaj dzieje, nawet jakbym nie chciała. Niepokoją mnie wydarzenia spod znaku „dobrej zmiany”. U nas są podobne „dobre zmiany”, choć może nie aż tak drastyczne, jeżeli chodzi o sytuację kobiet, a te kwestie śledzę szczególnie.
czytaj także
Pani książka nosi tytuł Czas odnaleziony. To nawiązanie do Prousta, którego czyta w finale pani mama. Ale słowo „odnaleziony” ma też inny wymiar – dotyczy tego, co pani i pani rodzina przeżyliście w czasie wojny.
Pewne aspekty tych wydarzeń były tematem rozmów, na przykład wspólne przeżycia moje i mamy. Przez długi czas mama rozmawiała ze mną na ten temat. Ja byłam jedynym świadkiem tamtych lat, byłyśmy jak weterani, którzy wracają z wojny i najsilniejsze więzy tworzą z innymi weteranami. Tak było w naszym wypadku, mama była moim świadkiem, a ja jej. To było dla nas bardzo cenne. Oczywiście ojciec kochał i podziwiał matkę, ale jednak nie rozumiał tak do końca, przez co przeszła. Był w armii, to były zupełnie inne doświadczenia. A poza tym nie był kobietą ani matką.
To wydaje się nietypowe. Dzieci ocalone z Holocaustu albo dzieci tych, którzy przeżyli wojnę, bardzo często mówią o ciszy w domach, o zamykaniu tematów. A pani mama czuła potrzebę wspominania.
Mama miała to szczęście, że mogła walczyć. Jest to sprawa honorowa. Ci, którzy siedzieli w getcie, nie mieli tej szansy, powstanie wybuchło na końcu, kiedy została ich tylko garstka. To nie oni powinni się wstydzić za to, ale to jest związane z upokorzeniem. Mówi się o różnych śmierciach, że żydowska była inna od polskiej, o co wielu Polaków ma pretensje – a jednak tak było. Żydzi byli uważani za obcych, za innych, a ich śmierć była śmiercią poniżającą. Niektórzy Polacy też tak ginęli, to jest oczywiście uogólnienie.
czytaj także
Moi rodzice walczyli i dlatego myślę, że mogli o tym mówić. Ojciec jednak zawsze opowiadał bardzo niewiele, to były anegdoty, i nic nie wiem o jego emocjach, odczuciach. Przecież to była straszna wojna, co tu dużo mówić.
Ale milczenie zawisło nad innymi sprawami: naszego pochodzenia, stosunku do partii, który się zmieniał u moich rodziców, jak i u wielu innych ludzi. Należało milczeć. Byli wplątani w machinę, do konstrukcji której sami się przyczynili.
Pani rodzice byli bardzo zaangażowanymi komunistami.
Tak. Dla nich w 1968 roku zawalił się świat. Zaczął się walić przedtem, ale to było przypieczętowanie upadku ideologii, która zawładnęła całym ich życiem. Dzisiejsze czasy nie są czasami ideologicznymi, zupełnie nie. Trudno sobie wyobrazić, czym dla nich była ideologia. Wyobrażam sobie, że jest jak wiara ortodoksyjna, która ma mnóstwo przykazań, nakazów, czy to jest wiara żydowska, czy ta, którą niedawno poznałam, czyli muzułmańska, nadaje kształt całemu życiu, w każdej dziedzinie.
czytaj także
Czy dlatego współcześnie tak trudno zrozumieć ludzi z pokolenia pani rodziców, którzy autentycznie wierzyli w komunizm?
To jest niewyobrażalne. Ja zastałam ten świat i przyjęłam go tak, jak go rozumiałam, jak nam mówiono. Byłam w szkole, byłam pionierką, potem zetempówką, byliśmy w takiej szkole, gdzie nas naprawdę indoktrynowano. A jednak, pomimo tej indoktrynacji, pod koniec szkoły zupełnie inaczej na to patrzyliśmy. Mieliśmy już wiele dowodów na to, że mówi się tak, a robi się inaczej.
Miała pani poczucie, że gdyby nie rozbieżność pomiędzy tym, co się mówi, a co się robi, to komunizm mógłby zadziałać?
To były piękne idee. Oczywiście, że bardzo się niepokoiłam o dzieci w Panamie czy w innych Chinach, a poza tym, z drugiej strony, nie wychowano nas tak bardzo źle. Wpojono nam jednak idee humanitaryzmu i tego, że każdy człowiek w jakiś sposób przyczynia się do dobra społeczeństwa. To są bardzo dobre zasady i bardzo by się przydały, na przykład dla tych patriotów, którzy chodzą i zostawiają butelki po piwie na murkach i trawnikach.
czytaj także
To są może drobiazgi, ale też dbałość o własny kraj – a raczej niedbałość o własny kraj. Butelki na ziemię, niedopałki na ziemię, ktoś inny posprząta, albo nikt.
Wielkie idee się nie sprawdziły, ale proste, życiowe zasady tak.
Dbałość obywatelska. Na tym moim zdaniem polega patriotyzm. Nie chodzi o komunały, tylko o robienie czegoś konkretnego: sadzenie drzew, dbanie o środowisko, dla naszych dzieci, dla nas, dla wszystkich.
Z matką rozmawiała pani o dotyczących was obu doświadczeniach wojennych. Ojciec milczał. Czy wynikało to z różnicy płci, czy on jako twardy żołnierz, oficer, nie chciał obnażać się przed dziećmi, mówić o tym, co przeżył?
To było złożone. Mężczyźni mówili mniej, to na pewno. Zresztą byliśmy dziećmi, gdyby zaczął nam opowiadać o urwanych kończynach, koniach, które padały…
Ale kiedy był starszy, też o tym nie mówił.
Tak się złożyło, że na skutek 1968 roku zostaliśmy oddzieleni. Ja miałam 28 lat, rodzice wydawali mi się bardzo wiekowi: mama miała 57, ojciec był o pięć lat starszy. Mieszkaliśmy w różnych krajach. Mama pisała często, ojciec rzadziej.
Kiedy się spotykaliśmy, niekoniecznie mówiło się o wojnie. Trzeba było odbudować życie. Studia, praca, dzieci. Mama żyła dłużej, po śmierci ojca przyjechała od Australii, żebyśmy mogły być razem, żebym się nią mogła zająć. Pod koniec życia wracała do tych wspomnień.
Mama miała taką powierzchowność, takie usposobienie, że wszyscy sądzili, że jest osobą niesamowicie pogodną. I w pewnym sensie rzeczywiście była, zawsze życzliwa ludziom, kochała dzieci ponad wszystko.
Natomiast wychodziły z niej różne demony: straszliwego szpitala dla jeńców, demon głodu i pamięć o ludziach, których kochała i którzy zginęli. W partyzantce też nie było łatwo, co wiem głównie z listów, które potem pielęgniarki pisały do mamy. Pisały: „Nigdy nie zapomnę tego szpitala i wojny”. Chciałabym znać szczegóły, ale niestety nigdy ich już nie poznam. To były niezwykłe kobiety.
Zwróciłam uwagę na zdjęcie pani mamy z okresu Gwiazdki z 1942 roku, wygląda zupełnie promiennie. Gdyby nie data, nigdy nie pomyślałabym, że to wojna.
Rozmawiałam z Walerym Sliwkinem, historykiem z Białorusi. Nie miałam czasu zadać mu wielu pytań, niestety miał niezwykle chorą matkę i zostawił ją w szpitalu, żeby przyjść. Chciałam wiedzieć, jak wyglądało życie codzienne w Lidzie, w Orle. Przecież było tam jakieś życie codzienne, nawet w czasie wojny, między jednym dramatem a drugim. Chciałabym znać szczegóły, na przykład czy pielęgniarki dostawały jakieś wynagrodzenie pieniężne, czy mogły wyjść poza teren szpitala.
czytaj także
Wyobrażam sobie, że chodziły na jakiś targ wymienny, mogły coś kupić. Mama raz po raz miała jakiś ciuch, sukieneczki dla mnie. I przede wszystkim jedzenie. To są ciekawe rzeczy, ale nie pojawiły się na kartach historii.
Skupiając się na historii heroicznej, tracimy z oczu bardzo duży fragment tego, co działo się obok. Na przykład zawody narciarskie, w których brała udział pani mama.
I to już po koszmarnym doświadczeniu ucieczki z Polski! Mama miała w sobie wiele witalności. Ciężko pracowała w szpitalu – mówię o okresie przedwojennym – ale kiedy towarzystwo się skrzyknęło, że jedzie na narty, to pomiędzy jednym dyżurem a drugim gotowa była podróżować całą noc do Zakopanego. Co pojeździła, to jej. Wcale dobrze nie jeździła na nartach, ale czerpała z tego radość.
Przed wojną, i w czasie wojny też. Była kobietą o niezwykłej sile fizycznej. Jedyna z sióstr, która nie chorowała. Jedna miała garb – skutek braku witaminy D, starsza siostra miała gruźlicę kości, inne były anemiczne. Mama była silną kobietą z charakterem. Krzysztof napisał „twardą”, ale zmieniłam mu to, ona nie była twarda. To nie jest to samo, być twardym i silnym.
Zresztą pisze pani, że mama często płakała.
To nas łączy, mnie, moją córkę i mamę. Łatwo płaczemy.
Czy fizyczna siła pomogła jej przetrwać czas wojny?
Tak, to wymagało niezwykłej wytrzymałości, fizycznej i psychicznej.
Chociażby polowa operacja usunięcia węzłów chłonnych, a potem powrót do lasu. Trzeba było ogromnej siły, żeby podnieść się z tego w takich warunkach.
Tak. Siły wymagały też lata powojenne. Te lata studiów, które wcale tak łatwo jej nie przychodziły, miała wiele wątpliwości co do swoich umiejętności, pamięci. Wydawało jej się, że jest już stara i niczego się nie nauczy. Ale pchała do przodu. Potem była dobrym lekarzem.
Pani ojciec nie popierał pomysłu, żeby poszła na studia i pracowała zawodowo.
Nie, niespecjalnie. Ten patriarchat nawet u ludzi postępowych i otwartych trzymał się dobrze.
Ideowy komunista, w dodatku wiedział, jak dużo pani matka przeszła w trakcie wojny, jak bardzo jest samodzielna.
Ale i przed wojną matka nie była kobietą uległą, absolutnie nie. Była z ojcem, ale ojciec na narty nie jeździł. Mama jeździła z kolegami, co świadczyło o jej niezależności. Kiedy spotkali się po wojnie, była wściekła, kiedy ojciec poprosił ją o zdjęcie mu butów.
Bardzo mocny gest, chociaż wynikający też z fizycznej niemożliwości zdjęcia oficerek bez specjalnej deseczki.
Ojciec w wojsku miał też ordynansa, który mu pomagał. A tu ani ordynansa, ani deski. Ale w końcu znów się dotarli i byli razem.
czytaj także
To jest bardzo poruszający moment opowieści. Pani matka, rozdzielona z mężem, w okresie partyzantki wiąże się z Gurgenem. Po wojnie każde decyduje się wrócić do swojej rodziny, mimo olbrzymich wątpliwości. W przypadku pani mamy udało się dotrzeć na nowo, w przypadku Gurgena – nie.
Dopiero niedawno się dowiedziałam, dlaczego w przypadku Gurgena się nie udało. Jego żona i dzieci zostali ewakuowani. Potem wrócili do Moskwy. Ona go odrzuciła, bo człowiek, który był w niewoli, był postrzegany jako zdrajca. Więc on był trefny. Są też sprawy, o których nigdy nie będę wiedziała.
Skąd w tych ludziach było takie poczucie obowiązku? Cały świat absolutnie się zmienił, a jednak wracało się do domu, do małżonka.
Więź mojej mamy z ojcem była bardzo silna. Ale wiem też, że Gurgen był jej niezwykle bliski. Trudno powiedzieć, jak zostało to rozegrane psychologicznie. Może przeważył fakt, że pochodzili z innych krajów i że mama niewątpliwie chciała wrócić do Polski. Jeszcze nie wiedziała, co stało się z rodziną, miała olbrzymią potrzebę powrotu do Warszawy, która naprawdę była jej miastem, dużo mi o niej mówiła: jak wyglądały cukiernie, ślizgawki, kawiarnie.
Pokochałam Warszawę, zanim jeszcze do niej przyjechałam. Poza tym zostawiła tam rodzinę, przyjaźnie, to są więzy na całe życie. Ale tak do końca nie wiem, czy mama jechała ze mną do Białegostoku na dobre czy na próbę.
Na ile pani mama, wracając do Polski, wiedziała w ogóle, co się tu wydarzyło?
Właśnie nie wiem. Partyzantka oddzieliła ją od tego, co się działo w kraju.
Z dzisiejszej perspektywy trudno sobie wyobrazić, jak bardzo ludzie byli odcięci od informacji, jak mało wiedzieli.
Skąd mogli wiedzieć? Jeszcze kiedy mama była w Białymstoku, przychodziły listy od babci. A potem przestały przychodzić. Dlatego sądzimy, że babcia zginęła w 1943 roku w Warszawie, że zmarła na tyfus, ale tego do końca też nie jestem pewna. Byli łącznicy, był człowiek, który kursował pomiędzy Warszawą, Białymstokiem i dotarł do nas do Lidy.
Coś tam pewnie przeniknęło, ale któż sobie mógł wyobrazić ogrom tego, co się wydarzyło. To jeszcze teraz jest niewyobrażalne. To był cmentarz. Wielu Żydów wtedy wyjechało na dobre, zresztą nie zostali dobrze przyjęci w Polsce.
Pisze pani o tym bardzo oględnie. Nie chciała pani wchodzić w te zagadnienia?
Bo w sumie niewiele o nich wiem. Człowiek, który pisze, może napisać, co chce. Chciałabym wiedzieć, być jak najbliżej prawdy, jeżeli coś takiego istnieje. Były Kielce, dopiero od niedawna wiemy o rozmiarach tego, co się działo po wojnie.
Przecież rodzice wiedzieli o tym. Ja nie wiedziałam, dzieci mają inne sprawy, natomiast oni wiedzieli, ojciec przecież był w wojsku. Czy ta ideologia była tak silna, czy tak mocno w nią wierzyli, że nie przyjmowali do wiadomości, co się dzieje? Mieli władzę, o której marzyli. Nie łudźmy się, oni przed wojną nie mieli pojęcia, że kiedyś będą mieć władzę.
czytaj także
Walczyli z niesprawiedliwością, walczyli z antysemityzmem, przyszła wojna i nowe państwo, w którym mieli władzę i mogli wreszcie wprowadzać reformy najróżniejszego rodzaju, w założeniu bardzo dobre. Dzięki temu moja mama skończyła medycynę, kobiety poszły do pracy, skończył się analfabetyzm i straszliwa bieda wsi.
Z jednej strony bała się pani otworzyć pudło z dokumentami mamy, z drugiej – nagrywała pani rozmowy i wiedziała, że to jest ważne. W którym momencie poczuła pani, że to jest coś, co trzeba ocalić?
Zawsze to czułam. Często rozmawiałam o tym z moimi przyjaciółmi. Zawsze lubiłam literaturę, dużo czytałam, ale uważałam, że pisanie to inna kategoria, że mogą to robić inni ludzie, bardziej utalentowani. Nie zamierzałam tego rozpoczynać.
Jednak przyszedł taki moment, w którym zrozumiałam, że jeżeli ja nie utrwalę pamięci życia swoich rodziców, to nikt inny tego nie zrobi. Nie dlatego, że mój młodszy brat się tym nie interesował. Mój brat pisze, bardzo dobrze. Pisze też o rodzicach, ale w zupełnie inny sposób, surrealistyczny.
Ale on nie ma tej pamięci, którą się nosi w trzewiach. Urodził się po wojnie, jego stosunki z ojcem były zupełnie inne. Moje były skomplikowane, nie zawsze umieliśmy się porozumieć. Uznałam ojca za dogmatyka, który mi robi wykłady. Andrzej poznał ojca z innej strony, mieli kontakt, swoje męskie sprawy, wycieczki, rozmowy.
czytaj także
Ojciec był człowiekiem, który lubił anegdoty, lubił bajdurzyć, bardzo ładnie opowiadał. Andrzej ma podobne spojrzenie na życie, poprzez opowiadanie.
Chociaż ojciec też mnie zabierał ze sobą, na mecze futbolowe i bokserskie, na poligon, żebym była dziewczynką twardą, niemażącą się, silną.
A skąd pani mama brała tę siłę? Było tyle momentów, w których mogła się po prostu poddać.
Sama się nad tym zastanawiam. Były chwile słabości – chociaż czy możemy to nazwać słabością? Chyba nie mamy do tego prawa. Po tym jak mnie urodziła, to był straszliwy moment, bombardowanie Warszawy, potem oblężenie.
Była sama, bo ojciec kopał rowy w obronie miasta. To nie musiała być nawet depresja poporodowa, ale sam szok spowodowany tym, co się działo. Mama opowiadała, że była w stanie katatonii, świat i ludzie odeszli na dalszy plan, nie schodziła nawet do schronu. Nie wiem, co ją wybudziło z tego letargu, może obowiązek, może ktoś przywołał ją do powrotu. W pewnym momencie otrząsnęła się, potrzebowała sił do ucieczki na wschód.
Jej postawa w trakcie ucieczki była heroiczna – chociaż ona nigdy nie postrzegała siebie w kategoriach heroizmu. Ale ucieczka z dwudziestoma rannymi i malutkim dzieckiem właśnie tym była.
Pielęgniarki i lekarze mają w sobie tę lojalność, obowiązek dbania o ludzi bezradnych, rannych. A jednak którejś nocy mama chciała, żeby ojciec nas zabił. Nie wiem, czy można to nazwać momentem słabości czy realizmu. Byli okrążeni, dookoła szalały pożary, jakiś cud spowodował, że udało im się wymknąć z zamkniętego koła.
Ojciec nie mógłby tego zrobić, bardzo trudno zabić swoją żonę i malutkie dziecko. Chociaż to się zdarza, nawet ze szlachetnych pobudek. Może na tym polega prawdziwa odwaga. Nie na tym, że człowiek nie ma wyobraźni, tylko na przełamaniu strachu.
Także życie w partyzantce nie było łatwe dla kobiet – wspomina pani, że potrzebowały męskiego opiekuna. Niesamowite jest, że przez ten cały okres jest pani razem z matką, że mama nigdy nie zdecydowała się zostawić pani w bezpiecznym, teoretycznie, miejscu i wrócić po wojnie.
Byłyśmy cały czas razem i to mnie ukształtowało. Na przykład moja kuzynka Haneczka, na której wspomnieniach mocno się oparłam – jej matka została rozstrzelana natychmiast, na początku wojny. Potem Haneczka wyszła z getta, ojciec ją wyprowadził, znalazła się rodzina, która się nią zajęła, była bezpieczna.
Bikont: Na każdym kroku pilnie wykluczano Żydów z polskiej społeczności
czytaj także
Ale to, że była bez mamy, ukształtowało jej życie. Musiała dać sobie radę sama, ukrywając, że jest Żydówką. Kiedy to się wydało, opiekunowie byli przerażeni, bardzo niezadowoleni, że ich okłamała – myśleli, że zajmują się polską sierotą. Chcieli ją odesłać do getta, natychmiast. Na szczęście ta kobieta poszła do księdza się skonsultować. Ksiądz powiedział, że może zrobić coś dobrego, uratować duszę. Haneczka była wśród obcych, musiała udawać. Ojciec obiecał, że po nią przyjdzie, ale czy na pewno? Na szczęście przyszedł.
Te nasze przygody rodzinne świadczą o różnorodności sposobów przeżycia albo śmierci. Każdy z nas przeszedł inną drogę: ktoś zginął w Treblince, ktoś przeżył, przechowywany przez polską rodzinę.
Czy rekonstruując losy rodziny, miała pani poczucie, że miała pani szczęście? Oboje rodzice ocaleli, nie miała pani doświadczenia getta, była pani cały czas z matką.
Tak, miałam to uczucie, że przeżyłyśmy cudem. Mało tego – byłam dzieckiem niezwykle chorowitym, zresztą nie ja jedna. Taki był los wojennych dzieci. Dużo czasu spędziłam w pozycji horyzontalnej. Zawsze żartowałam, że gdybym była dzieckiem w starożytnym Rzymie, toby mnie zrzucili ze skały. Zdrowie odzyskałam dopiero w okresie studiów.
czytaj także
Czy ma pani jeszcze żywe wspomnienia pobytu w lesie? Z jednej strony ten las brzmi jak romantyczna przygoda, z drugiej wiemy, że warunki były bardzo trudne.
Byłam bardzo mała. Myślę, że teraz to jest pamięć pamięci. Długo o tym pamiętałam, a teraz wydaje mi się, że to echo.
Tylko tuż po wojnie widziałam partyzantkę jako romantyczną przygodę. Teraz wiem lepiej, że nie było w tym nic romantycznego, absolutnie nic. To było niezwykle ciężkie życie, w śniegu, w błocie, w różnych warunkach. W ciągu tych ośmiu miesięcy mieliśmy wszystkie pory roku, a zaczęło się od najgorszej, od zimy.
Miałam dużo szczęścia w życiu, nie tylko dlatego, że ocalałam, ale też dlatego, że znałam niezwykłych ludzi, niezwykle szlachetnych. I w czasach wojny, i po wojnie. I to zostało ze mną do końca życia.
Czy mama rozmawiała z panią kiedyś o rodzinie, która nie przeżyła?
To był temat tak bolesny, że dopiero później zaczął się pojawiać. Proszę sobie wyobrazić, jak czują się dzieci, które zostawiły rodziców w 1939 roku. Nie mogli wiedzieć, jak to będzie wyglądało, to miała być wojna krótka, każdy chciał być blisko granicy, żeby szybko wrócić. Ale potem wszystko urosło, poczucie winy urosło, do monstrualnych rozmiarów.
Mama miała wyrzuty sumienia, że nie wzięła rodziców, że nie odłożyła zasad na bok, że nie wzięła tradycyjnego ślubu, co nie byłoby niczym takim strasznym. Zawsze miałam w głowie pytanie: czy masz wyrzuty sumienia z powodu wyjazdu z Warszawy na początku wojny? Tyle razy chciałam ją o to zapytać. A teraz jestem bardzo szczęśliwa, że tego nie zrobiłam.
**
Halina Rubin urodziła się w Warszawie, cztery dni przed wybuchem II wojny światowej. Kiedy wkroczyli Niemcy, jej rodzice razem z noworodkiem uciekli na wschód, do Białegostoku. Przeżyli. Po marcu ’68 wyjechali z Polski. Halina zamieszkała w Melbourne, w Australii. W 2001 zaczęła korespondować z uchodźcami, których władze Australii przetrzymują w obozie na wyspie Nauru. Stara się pomóc osobom, które próbują znaleźć bezpieczne miejsce na ziemi.