Dlaczego dobrowolnie zrzekać się praw do jednego z ważniejszych słów tego świata, prawa do mięsa? Czy to nie kapitulacja?
Jakiś czas temu przeczytałem propozycję, żeby na mięso z hodowli tkankowej mówić „niemso”. Kiedy widzę neologizm, moje serce zaczyna bić szybciej, tak było i tym razem. Wkrótce jednak pojawiła się myśl, że chyba lepiej brzmiałoby określenie „nięso”. Ot, sprytna zamiana tylko jednej literki, a wciąż symboliczna. Mielibyśmy jeszcze bardziej eleganckie i ekonomiczne połączenie słów „nie” i „mięso”.
Przetestowałem mój wariant innowacji, wplatając go w różne zdania. Zadowolenie trwało tylko chwilę. Stwierdziłem, że „nięso” jest jednak za bardzo podobne do oryginału. Oczywiście dobrze by było, gdyby istniało jakieś podobieństwo pomiędzy starym i nowym określeniem, ale nie aż takie, żeby je ze sobą mylić. Podobnie jak dobrze by było odróżniać nowe, bezofiarne mięso, od starego – oznaczającego czyjąś śmierć, wciąż jednak zachowując związek pomiędzy nimi. Przecież w etycznej rekonstrukcji mięsa o to chodzi, żeby w przyszłości coraz więcej osób sięgało po nowe – jak kiedyś po stare.
Nowe mięso, mięso z hodowli tkankowej, mięso in vitro, mięso laboratoryjne, a wreszcie: czyste mięso, to wciąż mięso. Dokładnie tak jak ludzka skóra z hodowli tkankowych, używana od wielu lat w medycynie, to nadal skóra. Jednocześnie nowe mięso to niezwykłe mięso – nigdy nie było zwierzęciem. Jedyna forma mięsa, która wywołując mimowolny ślinotok, osłabiałaby jednocześnie poczucie zażenowania odziedziczoną po człekokształtnych przodkach amoralną fizjologią apetytu. Aż dziwne, że mógłbym mówić o mięsie, że jest dobre.
Po jakimś czasie przyszła mi do głowy jeszcze jedna myśl: po co szukać nowego określenia? Dlaczego dobrowolnie zrzekać się praw do jednego z ważniejszych słów tego świata, prawa do mięsa? Czy to nie kapitulacja? Zamiast zostawiać to słowo piewcom krzywdzącej tradycji, moglibyśmy starać się je przejąć, aby w końcu je zawłaszczyć i nigdy już nie dać sobie odebrać. A od określania, jakim mięsem jest mięso, są w końcu przymiotniki. Odpadną na późniejszym etapie, gdy już nie będą potrzebne do opisywania różnicy, bo nowe wyprze stare.
czytaj także
Rosnący niepokój przemysłu mięsnego o niestabilność znaczenia słowa „mięso” podpowiada słuszność tej myśli. We wrześniu tego roku w amerykańskim stanie Missouri weszło w życie prawo, zgodnie z którym nazywanie przez producentów żywności mięsem czegokolwiek, co nie jest efektem tzw. produkcji zwierzęcej, jest zagrożone karą grzywny w wysokości tysiąca dolarów i pozbawienia wolności do roku. Missouri jest pierwszym amerykańskim stanem, który zdecydował się na takie regulacje.
„Nigdy nie wyobrażałem sobie, że będziemy walczyć o to, co jest, a co nie jest mięsem. Wydaje się to głupie, ale naprawdę tak się dzieje i trudno przecenić wagę tego problemu” – ocenił Mike Deering, wiceprezes Missouri Cattlemen’s Association (Stowarzyszenie Hodowców Bydła z Missouri), organizacji, której celów chyba nie trzeba tłumaczyć. No cóż, weganie też chyba są zaskoczeni, że mogą chcieć walczyć o mięso, i rzeczywiście: problem nie jest błahy.
Wcześniej, na początku roku, pojawiła się petycja przygotowana przez The US Cattlemen’s Association, skierowana do amerykańskiego Departamentu Rolnictwa. Zażądano w niej ustalenia takiej definicji prawnej wołowiny i, szerzej – mięsa, aby oznaczało ono wyłącznie tkanki pozyskane w tradycyjny sposób, a więc w procesie rozmnażania, hodowli i rzezi zwierząt. Była to reakcja na wchodzące na rynek w spektakularnie dynamiczny sposób roślinne produkty przypominające mięso, a także na potencjalnie rewolucyjne produkty mięsne pochodzące z hodowli tkankowych. Argumenty za konserwatywną definicją były podobne: czytelne oznaczenia miałyby zapobiegać dezinformacji konsumentów.
czytaj także
Firma Tofurky, jeden z producentów roślinnych zamienników mięsa, zareagowała złożeniem pozwu, aby zablokować nowe prawo. Wspierana przez różne organizacje, między innymi American Civil Liberties Union, przekonywała, że ograniczenie stosowania określenia „mięso” jest niezgodne z pierwszą poprawką do Konstytucji Stanów Zjednoczonych, gwarantującą wolność słowa. Poza tym, słowo meat tradycyjnie oznacza w języku angielskim również jadalne części owoców lub orzechów, czego nie omieszkano wskazać w pozwie.
Katrina Fox na łamach „Forbesa” celnie wypunktowała hipokryzję producentów mięsa, zwracając uwagę na ironię faktu, że to właśnie oni wzywają do przejrzystości w oznakowaniu pożywienia. „Gdyby przemysł hodowlany naprawdę chciał promować «uczciwość» i unikać «fałszywego przedstawiania» produktów konsumentom, byłby szczery co do systemowej krzywdy regularnie zadawanej zwierzętom na fermach przemysłowych i w rzeźniach i informował o nich”.
czytaj także
Spór o prawo do słów tradycyjnie związanych z produktami zwierzęcymi ma dużo szerszy wymiar. Kilka lat temu koncern Unilever (właściciel firmy Hellmann’s) zaatakował amerykańskiego producenta zamiennika majonezu o nazwie Just Mayo, oskarżając go o wprowadzanie w błąd konsumentów. Just Mayo nie zawiera jajek, to wegański produkt. Tamtejsza Agencja Żywności i Leków wysłała do jego twórców list ostrzegawczy, w którym stwierdzono między innymi, że nadużywają wyrażenia mayo – tradycyjnego skrótu i slangowego określenia majonezu. Również słowo just się nie spodobało, ponieważ miałoby sugerować, że produkt jest „prawdziwym majonezem” lub „tylko i wyłącznie majonezem”. Ostatecznie firma obroniła tę nazwę, ale musiała nieco zmienić etykiety i materiały promocyjne, między innymi uwzględniając w nich wyjaśnienie, że słowo just w nazwie odnosi się do kierowania się „rozumem, sprawiedliwością i bezstronnością”. Też ładnie.
czytaj także
Podobne kontrowersje dotarły i do Europy. W zeszłym roku unijny Trybunał Sprawiedliwości uznał, że w nazwach produktów roślinnych nie powinny pojawiać się słowa „mleko”, „śmietana”, „ser”, „jogurt” i podobne. Pokłosie tej decyzji widzimy i w polskich sklepach – coś, co do tej pory nazywało się masłem orzechowym, teraz musi być określane inaczej, na przykład jako smarowidło lub pasta. Zniknęły też mleka roślinne, a zamiast nich mamy napoje. „Poproszę kawę z napojem” – nie brzmi to najlepiej. Z drugiej strony w Kanadzie mleka roślinne od dawna nie nazywają się mlekami, co nie przeszkodziło w systematycznych wzrostach ich sprzedaży, przy jednoczesnym spadku popytu na krowie mleko.
Probucka: Sama odmowa spożywania mięsa nie uczyni naszego sumienia czystym
czytaj także
Zakusy na monopolizację słów są prawdopodobnie symptomem obaw o wzrost roślinnej konkurencji, przy czym nie chodzi tylko o jej walor „rozumu, sprawiedliwości i bezstronności”. Weganizm może po prostu bardzo dobrze smakować i być zdrowszy, do tego sprzyja dbałości o środowisko naturalne. I ludzie chcą to kupować.
Krytyk kulinarny Maciej Nowak zareagował kiedyś na informację o wprowadzeniu na rynek kolejnego wegańskiego zamiennika jajek niesmaczną uwagą: „choroba się rozwija”. Nie zajdziemy zbyt daleko, myśląc w ten sposób. Mam opory przed kontynuowaniem tej metafory, ale nie da się nie zauważyć, że kilka poważnych jednostek chorobowych wiąże się z przeświadczeniem pacjenta, że jest zdrowy, choć fakty mówią coś innego. Odchodzenie od obecnego, wiążącego się z wielkoskalową, przemysłową hodowlą zwierząt, problematycznego etycznie i nieefektywnego modelu produkcji żywności, jest raczej procesem zdrowienia. I naprawdę najważniejsze, żeby nie zatrzymał się na układzie trawiennym. Pół biedy, jeśli przegramy bitwę o majonez. Gorzej, jeśli damy się pokonać w kwestiach sprawiedliwości i bezstronności.
*
Polecamy też pierwszą część rozważań o roli języka w procesie zmiany społecznej.
czytaj także
*
W niedzielę 16 grudnia o godz. 13.30 w ramach festiwalu Veganmania w Łodzi odbędzie się spotkanie pt. „Jak skutecznie pomagać zwierzętom”, z udziałem Dariusza Gzyry i Karoliny Kuszlewicz.