Dokładnie 10 miesięcy przed wybuchem pandemii, na zlecenie Fundacji Kupuj Odpowiedzialnie (FKO), zaczynam poszukiwania szwaczek, które zechciałyby opowiedzieć o warunkach swojej pracy. Dość długo jedyne, co słyszę, to: „proszę dać mi spokój”. Kobiety boją się stracić pracę, a anonimowość ich nie przekonuje. Reportaż Grażyny Latos.
Jest zima 2020 roku. Na niewielkiej stacji kolejowej w Jarosławcu wita się kilka kobiet. Wśród nich jest pani Beata – jedna z trzech szwaczek zwolnionych po strajku w fabryce Men’sfield Sp. z o.o. w Przeworsku. Pani Beata jest wdową i jedyną żywicielką rodziny. Teraz jedzie do sądu walczyć o sprawiedliwość. 28 lutego sąd w Przemyślu uznał jej rację. Przez miesiąc wraz z Fundacją Kupuj Odpowiedzialnie będziemy starać się nagłośnić wygraną, która daje nadzieję także innym kobietom. Liczymy na efekt domina. Po miesiącu przychodzi jednak pandemia.
Ostatnie miesiące przed pandemią
Dokładnie 10 miesięcy przed wybuchem pandemii, na zlecenie Fundacji Kupuj Odpowiedzialnie (FKO), zaczynam poszukiwania szwaczek, które zechciałyby opowiedzieć o warunkach swojej pracy. Dość długo jedyne, co słyszę, to: „proszę dać mi spokój”. Kobiety boją się stracić pracę, a anonimowość ich nie przekonuje. „A pani myśli, że to nie jest do ustalenia, co kto powiedział?!” – mówi jedna z nich. W końcu jednak następuje przełom.
Indie i Bangladesz wracają do pracy na jeszcze gorszych warunkach
czytaj także
Najpierw otwierają się byłe szwaczki, później te nadal pracujące w zawodzie. Na stronie Fundacji pojawiają się więc teksty o długich godzinach pracy, także w weekendy, i niskich wynagrodzeniach. O limitowanych wyjściach do toalety, nierespektowaniu zwolnień lekarskich i urlopów wypoczynkowych. O nieustannym monitoringu i braku przerw, które pozwalałyby na spożycie posiłku, podwójnej ewidencji i przemocy psychicznej. O braku wentylacji, wdychaniu drobinek z krojonych tkanin, 50 stopniach na hali latem i przeszywającym chłodzie zimą.
Co ważne – finalnie udaje nam się dotrzeć do kilkudziesięciu kobiet. Choć są w różnym wieku, pracują w różnych zakładach i pochodzą z różnych stron Polski, mówią bardzo podobne rzeczy. Sprawa okazuje się więc interesującą także dla mediów, a moje rozmówczynie, widząc, że kogoś to jednak obchodzi, zaczynają otwierać się jeszcze bardziej. Część rezygnuje z anonimowości. Kilka czuje się na tyle wzmocnionych, że zakłada własne pracownie.
9 lutego 2020 roku pani Beata – szwaczka zwolniona po strajku w fabryce Men’sfield Sp. z o.o. – znajduje mnie na Facebooku. Jest pierwszą kobietą, która sama zgłasza się do Fundacji. Wspieramy ją podczas procesu, cieszymy się z wygranej, a dobrą wiadomość podajemy dalej. I wtedy, w momencie największego entuzjazmu, do Polski dociera pandemia.
Kolejny sukces pracowników w prywatnej firmie: „Można się przeciwstawić korporacyjnym rządom”
czytaj także
Pierwsze miesiące po wybuchu pandemii
Po dość regularnych telefonach, które jeszcze przed pandemią, otrzymywałam od poznanych już szwaczek, wiedziałyśmy w Fundacji, jak ważna dla kobiet jest możliwość opowiedzenia komuś o tym, co trudnego je spotyka. Kiedy więc kontakt osobisty ze szwaczkami stał się niemożliwy, Fundacja uruchomiła linię telefoniczną. Dyżurowałam przy niej w każdą sobotę przez cztery godziny. Telefon na ogół jednak milczał.
− Czemu się pani dziwi? Szwaczki bały się już wcześniej, ale to właśnie teraz wizja utraty pracy staje się tak realna – mówi mi pewnego dnia pani Ania, obecnie krawcowa.
− Nie wiem, czy ktoś jeszcze do pani zadzwoni. Koleżanki znów są zastraszone – słyszę od pani Renaty, pierwszej osoby, która postanawia skorzystać z naszej linii.
Chociaż z panią Renatą rozmawiamy na samym początku pandemii, ona już została poinformowana o nadchodzących opóźnieniach w wypłacie. – Wmawiają nam, że to przez zamknięcie sklepów, ale to przecież bzdura – mówi. Opowiada też o strachu pracownic, które ze względu na zamknięcie szwalni są wypychane na bezpłatne urlopy. Wiele z nich nie wie, za co przeżyje kolejne tygodnie.
czytaj także
W maju odbieram telefon od pani Angeliki. Właśnie skończyła się pakować.
− Za kilka godzin jadę do Niemiec – mówi.
− Odeszła pani?
− Nie, mimo złych warunków pracy to nie była moja decyzja.
− Co znaczą „złe warunki”? – pytam.
Pani Angelika opowiada o zakazie picia wody w trakcie pracy, która czasem nieprzerwanie trwa 5−6 godzin w bardzo wysokiej temperaturze.
− Twierdzili, że jak ktoś pije wodę, to może wylać i maszynę pomoczyć. Mówiłam: „to co, mam zemdleć przy maszynie?”. Ale nikogo to nie ruszało. A odejść od maszyny przed zaplanowaną przerwą nie można było.
Pani Angelika wyliczyła, że za godzinę ciężkiej pracy nie miała nawet 10 zł. Gdy przyszła pandemia, nie chciała więc dla paru groszy narażać zdrowia. − Nie zachowywano żadnych zasad bezpieczeństwa. Na przerwę nadal wszyscy szli razem. Ludzie się o siebie ocierali, nie mieli maseczek ani rękawiczek. Powiedzieli nam, że zakład pomimo epidemii musi działać. Załamałam się. Sama wychowuję dziecko. Najpierw próbowałam rozmawiać, ale później poszłam po prostu na L4.
Gdy wróciła ze zwolnienia, dostała wypowiedzenie. Nikt więcej nie odważył się już rozmawiać.
− Po tych osobach, które pracują jako szwaczki dłużej, widać, że są inne – stłamszone, zastraszone. To są kobiety, na które się cały czas krzyczy i grozi im zwolnieniami. U nas kilka miało z tego powodu depresję. Nie polecam tej pracy. I nie chcę już do niej wracać.
Kobiet, które chciałyby móc odejść z pracy w szwalni, jest więcej, ale większość z nich nie może sobie na to pozwolić. Bo został rok do emerytury i nikt ich nie zatrudni. Bo całe życie pracowały jako szwaczki i nic innego nie potrafią. Bo boją się, że sobie nie poradzą. Bo wokół ich wsi nic innego nie ma. Bo o każdej innej pracy w miasteczku mówią to samo. Więc chodzą do fabryki dalej. Nawet w marcu 2020. Nawet gdy szefowa otwarcie mówi, że ma COVID-19.
− Szefowa była chora, ale nie chciała zrobić sobie testu, bo bała się zamknięcia zakładu. W końcu, gdy miała wysoką temperaturę, zdecydowała się na badanie, które potwierdziło, że to COVID-19, ale zdążyła już zarazić wiele osób. A te osoby, pracownice, zaraziły swoje rodziny – słyszę od Katarzyny z Warszawy.
Co pandemia przyniosła kobietom? Jeszcze więcej tyrania za darmo
czytaj także
− Czy chociaż wiedząc, że jest chora, szefowa trzymała dystans i zapewniła środki bezpieczeństwa? – pytam.
− Nie. Chociaż zaraz, w łazience rzeczywiście stał płyn do dezynfekcji rąk. Ale wie pani, nawet gdybyśmy miały chodzić w maseczkach, to na sali było tak gorąco, że nikt by tego nie wytrzymał.
Rok od wybuchu pandemii
W ciągu kolejnych miesięcy pandemii kontakt ze szwaczkami właściwie się urywa. Przestają dzwonić. Kilka przestaje też odbierać telefony ode mnie. Są odizolowane, poddane jeszcze większej przemocy psychicznej i jeszcze bardziej przerażone. Cisza po obu stronach trwa około 8−9 miesięcy. W końcu Fundacja zdobywa środki na kontynuację projektu, a ja próbuję odnowić kontakt z tymi, które już kiedyś się przed nami otworzyły. Chcemy sprawdzić, jak wpłynęła na nie pandemia. Udaje się. To, co mówią, nie daje jednak powodów do radości.
Potwierdzają się doniesienia o wzroście stosowanej wobec szwaczek przemocy psychicznej. Okazuje się też, że sytuacji, w których mimo choroby właściciela czy właścicielki szwalni zakład działał, było więcej. Podobnie jak przypadków opóźnień w wypłatach czy wypychania na bezpłatne urlopy, gdy jednak szwalnię trzeba było zamknąć. W efekcie pandemii część szwaczek znów poczuła się słaba i bezsilna.
Dzięki rozmowom dowiedziałyśmy się jednak także o takich kobietach, dla których pogorszenie się już i tak złej sytuacji okazało się impulsem do zmian. Tak było w przypadku pani Magdy z Częstochowy, która ma wykształcenie krawieckie i postanowiła założyć własną firmę. Przygotowania trwały kilka miesięcy, udało się zdobyć dofinansowanie na urządzenie pracowni i firma ruszyła w marcu 2021 roku.
− Na razie nie narzekam. Mam elastyczne godziny pracy, co przy małym dziecku jest bardzo pomocne. Już nie tyram, już nikt mnie nie goni.
− A co z koleżankami z zakładu?
− Wszystkie uciekły. Dziś nie pracuje tam już nikt, kogo znam.
***
Pytanie, z którym zostajemy po kolejnej serii rozmów ze szwaczkami, brzmi: dlaczego te kobiety muszą uciekać? Dlaczego ich sytuacja jest tak zła, że o tym właśnie marzą? Choć nasze badania zostały przeprowadzone jedynie na niewielką skalę, o coraz gorszej sytuacji mówiły właściwie wszystkie kobiety. Pani Beata oraz jej koleżanki z Przeworska przyznają, że dopiero wygrana w procesie sporo zmieniła. Przede wszystkim skończyły się ciągłe nadgodziny i pracujące weekendy. Czy jednak sądzenie się z prezesami jest jedyną drogą do osiągnięcia pożądanej zmiany?
Co z inspekcją pracy?
− Prezes mówił, że woli zapłacić karę, bo mu się to bardziej opłaca niż to, żeby dać nam wolne. Zresztą nawet jeśli płacą kary, to się to zawsze później odbija na nas rykoszetem. Musimy jeszcze więcej pracować i jeszcze więcej uszyć – mówiły mi szwaczki z Przeworska.
Związkowcy z Trzemeszna: Nie może być tak, że pracowników próbuje się do reszty wycisnąć
czytaj także
− Raz była u nas inspekcja w sobotę. Osobom, które miały grupę inwalidzką, szefowa kazała schować się do łazienek i do szatni. Robią, co chcą, i są bezkarni – dodały.
Joanna Szymonek, fundatorka w Polskim Instytucie Praw Człowieka i Biznesu, potwierdziła, że pracodawca może sobie skalkulować ryzyko i rzeczywiście może się okazać, że taniej jest uwzględnić karę w kosztach, niż regularnie postępować zgodnie z prawem. Kary w polskim Kodeksie pracy nie są dla firm dotkliwe. Przypomniała też, że Inspekcja Pracy przeprowadza kontrolę na określonym wycinku, a pracodawca może być wcześniej o tym poinformowany i zyskać możliwość stworzenia wrażenia, że wszystko jest jak należy.
Czy to znaczy, że pozostaje tylko bunt?
Bunt właściwie nie jest opcją. Bo czy można wymagać od kobiet, które pracują po 12 godzin dziennie, a potem wracają do dzieci, zakupów i obiadów, że odważą się zastrajkować?
− Ludzie nie rozumieją, że jest bunt i jest jeszcze coś po buncie. Czas, w którym kredytodawcy nadal potrzebują zwrotu kredytu, a dzieci nadal potrzebują jeść. Tymczasem sytuacja zwolnienia buntowników jest niestety typowa – mówiła mi Szymonek.
Oczywiście, poza strajkiem jest też możliwość działalności związkowej, ale znów – z tych samych powodów, co wcześniej – czy można od tych kobiet wymagać, że znajdą siłę i czas na założenie związku zawodowego i walkę w jego ramach? Bo niestety, już istniejących i aktywnych związków zawodowych w branży odzieżowej brakuje. Szwaczki nie mają więc możliwości przyłączenia się do działaczy. Żeby coś zmienić w swoim miejscu pracy, same musiałyby zostać działaczkami i zbudować organizację od podstaw.
To może konsumenci pomogą?
czytaj także
To konsumenci swoimi portfelami głosują na określoną politykę. W przypadku większości sieciówek – politykę, która zakłada, że ubranie musi być modne i jak najtańsze. Nie musi być dobre gatunkowo ani trwałe. Nie musi być stworzone w godnych warunkach i nie jest ważne, w jaki sposób jego produkcja wpływa na środowisko naturalne.
Problem ten dotyczy także Polski. Gdy wchodzę na stronę Fashionchecker i sprawdzam, jak pod względem transparentności wypada choćby polska firma LPP (marki: Reserved, Cropp, House, Sinsay), widzę jeden z najgorszych wyników. Gorszy od innych popularnych sieciówek (jak Inditex, właściciel Zary czy H&M) i takich sieci handlowych jak Lidl. W czym tkwi problem?
***
Pamiętam, jak na początku pandemii, kiedy zamknięto galerie handlowe i restauracje, wiele z nas doceniło najprostsze rzeczy. Naturę, zdrowie, bliskość z drugim człowiekiem. Pamiętam teksty o tym, jak niewiele nam potrzeba do szczęścia. Ale potem otworzono galerie, a Polacy i Polki, niczym na głodzie po bardzo restrykcyjnej diecie, rzucili się na zakupy. Czy po czasie strachu i izolacji, która dawała też przestrzeń do głębszej refleksji, wybrali marki odpowiedzialne, szyjące w zaprzyjaźnionych szwalniach, z odpowiednimi certyfikatami i stawiające na jakość, nie ilość?
− Z tego, co wiem, obecnie najszybciej rozwijającą się marką odzieżową na świecie jest chiński Shein. A najszybciej rozwijającą się marką w Polsce − Pepco. Więc powrót do natury i cała reszta absolutnie nie jest narracją, która byłaby prawdziwa dla obrazu rynku jako całości – powiedział mi Bartosz Ladra z marki Elementy. − Powiem jeszcze, że jeśli chodzi o zainteresowanie konsumentów, to więcej mieliśmy pytań o promocje i wyprzedaże niż o sprawy związane ze środowiskiem czy warunkami pracy szwaczek. Dla ludzi w Polsce głównym kryterium zakupu jest nadal cena. Stąd też zniknięcie z rynku, właśnie w czasie pandemii, części małych i odpowiedzialnych marek.
czytaj także
− Ja też muszę cię zasmucić – ostrzegła Agata Kurek z KOKOworld. – Przez ostatni rok zostaliśmy poproszeni o pokazanie certyfikatu może jeden raz. Oczywiście, w naszych mediach społecznościowych można zaobserwować zainteresowanie kwestiami odpowiedzialnej produkcji, ale mam poczucie, że to jest stała grupa osób, którym naprawdę zależy i które chcą to drążyć. Co prawda dostaliśmy dużo fajnych komentarzy w sprawie naszej nowej kolekcji i jeansu, który zmniejsza ślad wodny, ale mam poczucie, że jest to zainteresowanie powierzchowne. Niewiele jest osób, które zgłębiają temat.
− Czy pandemia sprawiła, że ludzie kupują bardziej odpowiedzialnie? – powtarza moje pytanie Julia Turewicz z marki Nago. − Szczerze mówiąc, jestem sceptyczna. Oczywiście, najubożsi kupują mniej, bo to oni najbardziej ucierpieli, najczęściej stracili pracę. Ale sondaże pokazują, że osoby, którym powodzi się dobrze, kupują jeszcze więcej. Zwłaszcza że w czasie pandemii z wielu aktywności byli zmuszeni zrezygnować. Nie podróżują, przez dłuższy czas nie chodzili do restauracji, nie było przyjęć, więc jakoś musieli to sobie zrekompensować. Dzięki temu luksusowe marki odnotowały bardzo duże wzrosty.
Z rozmów z przedstawicielami polskich marek produkujących bardziej odpowiedzialnie wiem, że oni dużych wzrostów nie odnotowali. I oczywiście, nie chodzi o to, żeby konsumenci rekompensowali sobie coś, zapełniając koszyki w sklepach marek slow. Chodzi o to, żeby zakupy nie były rekompensatą. Żebyśmy zaczęli być odpowiedzialni. Tylko kto i co może w tym pomóc?
− Szybka moda to nie tylko wyzysk szwaczek, ale też degradacja środowiska i przyczynianie się do zmian klimatu, o których tyle się mówi. To się musi skończyć. Zmiana jest jednak możliwa chyba tylko wtedy, gdy do grupy odpowiedzialnych konsumentów i firm dołączą prawodawcy – mówi mi Joanna Szabuńko, wiceprezeska FKO. − Obecnie przygotowywane są na poziomie UE regulacje nakładające na firmy obowiązek dochowania należytej staranności w całych łańcuchach dostaw. Także marki odzieżowe będą musiały monitorować, raportować i odpowiadać bezpośrednio za przestrzeganie praw człowieka i standardów ochrony środowiska wszędzie tam, gdzie produkowane są ich ubrania. Wolontaryjne strategie CSR nie przyniosły znaczącej zmiany, może pomoże prawo.
***
Grażyna Latos − reportażystka związana z trzecim sektorem. W latach 2019−2021 na zlecenie Fundacji Kupuj Odpowiedzialnie badała i opisywała sytuację polskich szwaczek. Publikowała m.in. w „Dużym Formacie”, „Tygodniku Powszechnym”, „Podróżach”, Dwutygodniku.