Kraj, Weekend

Co w Polsce złe, to ze Wschodu [rozmowa]

O Kaczyńskim mówi się, że to Kaczafi, Putin, Erdoğan, Nazarbajew, Łukaszenka. I Orbán, bo Węgrzy to przecież koczownicy z Wielkiego Stepu. PiS jest wschodni i „brunatny”, a wybory to symboliczny wybór między Wschodem a Zachodem. Przepraszam bardzo, a czy faszyzm to jest coś wschodniego? – Karolina Cieślik-Jakubiak rozmawia z Adamem Balcerem.

Orientalizacja, czyli rodzaj dyskursu opartego na opisywaniu, różnicowaniu i wartościowaniu kultur w odniesieniu do „Zachodu” jako centrum świata, wbrew pozorom nie jest zjawiskiem wpisanym w relacje między globalną Północą a państwami Azji Zachodniej czy Wschodniej. „Orientalizować”, czyli definiować poprzez „wschodniość” i idące za Wschodem negatywne konotacje, można wszystkich, którzy znajdują się na wschód od nas, ponieważ nie istnieje jasno wytyczona granica przynależności do żadnego z tych porządków.

W raporcie Na Wschodzie bez zmian? Orientalizacja we współczesnej Polsce Adam Balcer przygląda się wybranym spośród najczęściej orientalizowanych grup w Polsce: muzułmanom, Rosjanom, Ukraińcom oraz nierosyjskim narodom Federacji Rosyjskiej, wskazując na mechanizmy, konteksty i przyczyny tego zjawiska – od strategicznego miejsca na mapie Europy po wydarzenia, które ukształtowały polski nacjonalizm dyktujący dziś charakter orientalizacji w Polsce.

Jesteście pewni, że Polska i Rosja tak bardzo się różnią?

Karolina Cieślik-Jakubiak: Pisze pan w raporcie, że polski nacjonalizm stoi na dwóch nogach. Pierwszą jest wpadająca w quasi-biologiczny esencjonalizm, etniczność, w ramach której naród idealny to naród etnicznie homogeniczny. Drugą jest silna tożsamość zorientowana wokół religii rzymskokatolickiej. To wszystko miało wpłynąć na charakter polskiej orientalizacji oraz kształt, jaki przyjmują na przykład postawy islamofobiczne wśród Polaków. W jaki sposób to „polskość” jako punkt odniesienia definiuje nasze spojrzenie na tzw. Orient?

Adam Balcer: Podobnie jak w Polsce mamy różne formy nacjonalizmu, tak mamy różne formy nakładającej się na niego islamofobii. Mamy więc islamofobię religijnego Polaka konserwatysty, Polaka etnicznego nacjonalisty, ale też Polaka lewicowca albo liberała, który na pewno zaprzeczy, że jest nacjonalistą, choć ten problem – wprawdzie na mniejszą skalę – występuje również w środowiskach liberalnych i lewicowych. Konserwatywnego Polaka od muzułmanów odrzuca sama religia, a lewicowego – sam fakt jej istnienia, bo islam to dla niego ekstremum wszystkich negatywnych skojarzeń z religią. Ważna jest też polityka i wpływ elit partii na ich elektoraty. A dla dwóch partii – PiS-u i Konfederacji – islamofobia stała się kluczowym elementem ich tożsamości politycznej.

Mamy też w Polsce stosunkowo zsekularyzowaną grupę, szczególnie w kwestii praktyki religijnej, która mówi: „ja nie chodzę do kościoła, jestem katolikiem wierzącym niepraktykującym, a nawet lajtowym antyklerykałem”, ale bardzo oburza się na wszelkie próby „zamachu” na wizerunek Jana Pawła II i mówi: „Nie przesadzajcie, on jest częścią naszej tożsamości”. To zjawisko obrazuje badanie Pew Research Center, które zapytało, czy katolicyzm jest ważnym elementem bycia Polakiem. Większość ankietowanych odpowiedziała, że tak.

Myślę, że ten rodzaj sekularyzacji, połączony ze wzrostem liberalizmu obyczajowego, będzie rosnąć, co znajdzie przełożenie na charakter polskiej islamofobii. Będziemy argumentować: „ja nie mam nic do gejów, mam za to problem z muzułmanami, bo oni są… homofobiczni”, i tak sobie racjonalizujemy własną fobię, albo będzie nam przeszkadzać islam sam w sobie jako religia. Tym różnimy się od liberalnych sekularystów z innych państw, którzy do religii często mają raczej stosunek obojętny – u nas on jest emocjonalny: „jak Polacy przestaną chodzić do kościoła, to będzie lepiej”. Jeśli chodzi o nacjonalizm etniczny, wcale nie musi być lepiej. On może zastąpić religię. Spójrzmy na byłą NRD i poparcie dla partii Alternatywa dla Niemiec.

Jednak wielowyznaniowość nawet dziś nie zawsze jest przez nas przedstawiana jako coś złego. Przywołuje pan choćby obecny w dzisiejszym dyskursie mit „złotego wieku” Polski Jagiellonów lub romantyzowanie dwudziestolecia międzywojennego, w ramach których wprost odwołujemy się do ich wielokulturowości, chwalimy się choćby ówczesną tolerancją religijną. W jaki sposób udaje nam się godzić tę politykę historyczną z dzisiejszym postrzeganiem narodu, którego ideałem jest etniczny monolit?

Gdyby zastanowić się nad polską pamięcią historyczną, jest to zupełna sprzeczność. Przez kilkaset lat Polacy żyli w kraju – albo chcieli żyć w czasie rozbiorów – w którym większość mieszkańców nie była etnicznymi Polakami. Co więcej, na zdecydowanej większości terytorium Polski etniczni Polacy stanowili mniejszość. W czasach II RP ponad 60 proc. mieszkańców była Polakami, jednak większość terytorium była etnicznie niepolska.

Po drugiej wojnie światowej utraciliśmy na wschodzie terytoria, które były dominująco niepolskie – to była połowa terytorium II RP. W zamian dostaliśmy tereny od Niemiec, kraju, który nas napadł i do którego obecnie Polacy czują coraz większą niechęć. Ponad 40 proc. ankietowanych w badaniu dla OKO.press uznało Niemców za wrogów. Dziś w Polsce olbrzymią większość stanowią Polacy, ale do 1945 roku w tych granicach, jakie obecnie mamy, większość była nie-Polakami. Połowa terenów III RP to były ziemie, gdzie przez wieki Polacy albo byli w zdecydowanej mniejszości, albo nie było ich wcale. To sytuacja wyjątkowa w Europie.

Niech pani sobie wyobrazi, że jest pani ministrem edukacji narodowej, jak opowie pani o naszej wieloetniczności? Czy uczeń wrocławskiej szkoły dowie się czegoś z podręcznika o historii swojego miasta między Piastami a 1945 rokiem? Niczego się nie dowie. Przejdźmy więc na wschód, gdzie mamy cały pas historycznej Rusi. Spójrzmy choćby na Chełm – stolicę króla Rusi, Daniła. W Polsce nie mamy wielu podobnej klasy miejsc pamięci. Jak wykorzystuje to Polska, niezależnie od tego, kto akurat rządzi? Zrobiono mu jakiś skwerek.

W rasizmie chodzi o zarządzanie różnicą, niekoniecznie o kolor skóry [rozmowa]

W takim razie po co nam to romantyzowanie wieloetniczności, skoro i tak z niej nie korzystamy, nawet na poziomie kształtowania pamięci historycznej?

Proszę posłuchać, jak się drą na Marszach Niepodległości: „Od kolebki aż po grób – polskie Wilno, polski Lwów”. Badania opinii publicznej pokazują, że prawie połowa Polaków żałuje, że utraciła te tereny, i wciąż uznaje je za „nasze”. Jednocześnie już trzecie pokolenie nie może przetrawić tożsamości drugiej połowy kraju, bo jest „po Niemcu”. I na to jeszcze nakłada się nam etniczny nacjonalizm.

Potrzebuje więc pani opowieści o dawnej świetności i potędze. Jeśli panią atakują, np. poprzez wskazanie na udział Polaków w zbrodniach na Żydach w czasie II wojny światowej, to jak może się pani bronić? Mówiąc, że historycznie zawsze byliśmy tolerancyjni. W sondażach znajdziemy pytanie „Czy byliśmy historycznie narodem szlachetniejszym od innych?”, 75 proc. uważa, że tak. Dalej: „Czy historycznie Polacy wycierpieli więcej niż inni?”. Znowu około 75 proc. odpowiada, że tak. No i idziemy w zaparte: my nie mamy żadnej historii kolonializmu, polska przeszłość to zupełnie coś innego. Zero elementów kolonialnych. Wieloetniczny raj. Ludzie, którzy tak myślą, uwielbiają mówić, że w „dawnej Polsce” wszyscy żyli zgodnie i harmonijnie. To bzdura. Były lepsze i gorsze okresy, ale nigdy nie było równości. Jeśli Polska była parasolem, pod którym znajdowały się różne grupy etniczne i religijne, to jego rączkę zawsze trzymał Polak.

Jako charakterystykę globalnego orientalizmu wymienia pan w raporcie przydawanie Innemu, przedstawicielowi nie-Zachodu, uniwersalnych cech tak jakich jak: bieda, stagnacja, przemoc, tradycjonalizm, konserwatyzm, fanatyzm, autorytaryzm, irracjonalizm, nacjonalizm, imperializm. Czy polska odmiana orientalizacji wykształciła jakieś własne charakterystyczne cechy?

To przede wszystkim spojrzenie na naszych wschodnich sąsiadów w kategoriach ciągłej polskiej misji cywilizacyjnej. Jednocześnie nie pamiętamy, że w kwestii kultury materialnej na przykład Ruś Kijowska była od nas znacznie lepiej rozwinięta i przez wieki mocno na nas oddziaływała. Jednak nie dopuszczamy do siebie myśli, że to „Wschód” mógł nas jakkolwiek kształtować – to my go kształtowaliśmy.

„A miał coś na sumieniu? Był z Białorusi”

Kolejnym aspektem jest nasz zupełnie poplątany stosunek do Europy Zachodniej i mocno eksploatowany mit przedmurza – Wiedeń, Bitwa Warszawska. Polska strzeże granic Europy przed Osmanem, Mongołem, Moskalem, bolszewikiem i migrantem nasłanym przez Łukaszenkę. W niedawnym wstępniaku Jarosława Kurskiego w „Gazecie Wyborczej” czytamy, że PiS jest wschodni i „brunatny”, Polska „brunatnieje”, a zbliżające się wybory to dla Polaków symboliczny wybór między Wschodem a Zachodem. Przepraszam bardzo, a czy faszyzm to jest coś wschodniego?

Jesteśmy bardzo przywiązani do geografii wyobrażonej. Zjawisko orientalizacji samo w sobie jest mocno skoncentrowanie na wytyczaniu ścisłych granic. Ale Polacy też czasem się samoorientalizują. 

Orientalizujemy choćby w konfliktach politycznych. Kaczyński jest więc Kaczafim, Putinem, Erdoğanem, Nazarbajewem, Ben Alim, Mubarakiem, Łukaszenką. I jeszcze Orbánem, bo Węgrzy to przecież koczownicy, w końcu przyjechali „tylko” 1100 lat temu z Wielkiego Stepu.

Pisze pan również o zjawisku „przenoszenia Wschodu”, które poprzez skojarzenie ze wschodniością ma dodatkowo stygmatyzować. Na czym to polega?

Bierzemy kogoś, kto w naszej wyobraźni stanowi ekstremum wschodniości, i przekładamy jego obraz na tę społeczność, którą chcemy dodatkowo zorientalizować. Na przykład Rosjanin równa się Kałmuk. W lekturach zaproponowanych przez Ministerstwo Edukacji Narodowej czasów Czarnka mamy np. lekturę Kossak-Szczuckiej, gdzie Ukraińcy przedstawiani są w taki sposób: Ukrainiec obcina głowy i nie całuje w rączki, nie jest jak polski chłop. A dlaczego? Bo się zmieszał z Tatarami. Podobny mechanizm możemy znaleźć np. we francuskiej orientalizacji Hiszpanów poprzez odwołanie do Arabów.

Europa Wschodnia jest traktowana jak rosyjska kolonia

Wskazuje pan w raporcie, że chociaż Ukraińcy i Białorusini są naszymi bezpośrednimi sąsiadami, to dochodzi jednak do pewnego rodzaju dyskursywnego wymazania tych narodów, bo naszą uniwersalną figurą retoryczną dla „Wschodu” jest w pierwszej kolejności Rosjanin. Z czego składa się ta retoryka?

Na początku trzeba dodać, że ta sytuacja zmieniła się 24 lutego zeszłego roku, po otwartej napaści Rosji na Ukrainę. Nie widzieliśmy tego w 2014 roku, bo wtedy Polacy najbardziej bali się muzułmanów. Teraz za to widzimy wzmocnienie historycznie zakorzenionych stereotypów. Rosja jest więc azjatycką despotią – bo my jesteśmy Europą – albo mongolską hordą, choć oczywiście nic nie wiemy o Mongołach, ale to nie szkodzi, jesteśmy przecież ekspertami od Wschodu. Zaczynamy stosować kategorie biologiczne, mówić o DNA albo genotypie. W ramach tej retoryki Rosja jest niezmienna, od wieków taka sama, zawsze totalitarna i imperialistyczna. To pogląd obalony choćby przez wybitnych polskich historyków, jak Benedykt Zientara, który udowadniał, że Rosja politycznie miała różne okresy, bardziej i mniej pluralistyczne – nawet w XX wieku. To nie jest tak, że od roku 1905 do dzisiaj Rosją rządzi Stalin.

Następna kwestia – rosyjskie panowanie nad Polską to nie był monolit i nie tylko 123 lata niewoli. Dzisiaj nie ma szans na żadną uczciwą dyskusję, nie da się rozmawiać też o rozwoju gospodarczym, jak choćby o tym, że gdyby Polska była w większym stopniu pod zaborem austriackim, to dziś byłaby biedniejsza. Przykro mi, ale taka jest prawda – w okresie rosyjskiego zaboru miasta takie jak Warszawa, Białystok czy Łódź dokonały gigantycznego skoku. Upraszczamy ten obraz i zostaje tylko martyrologia, a prezydent Polski opowiada, że Rosjanie zabili w czasie drugiej wojny ponad dwa miliony Polaków. Przecież to jest olbrzymie, wielokrotne zawyżenie. Niemal nikt nie reaguje.

Stawia pan też tezę, że dopóki nie nauczymy się rozmawiać o Rosji bez tego biologicznego języka, który wszystko tłumaczy „azjatyckim DNA” albo „krwiożerczym Mongołem”, nie zdołamy uczciwie rozmawiać o wojnie i o odpowiedzialności, która za nią idzie.

To jest też problem tiktokizacji polskich mediów. To dlatego tak dużo w polskich mediach mówi się o Kadyrowie, którego udział w wojnie jest drugorzędny. Dlatego też mówi się o krwiożerczości powołanych do wojsk mniejszości. A gdzie jest miejsce na poważną rozmowę o tej kwestii? O tym, jak mało reprezentantów mniejszości zajmuje wysokie pozycje w rosyjskim wojsku? To skupienie się na mniejszościach to jest zdejmowanie odpowiedzialności z Rosjan jak najbardziej etnicznych. Z całym tym bełkotem o „azjatyckim DNA” Rosjan do niczego nie dojdziemy. Biorąc też pod uwagę, że skład etniczny Rosji się zmienia, a liczba Rosjan niesłowiańskiej i niechrześcijańskiej ludności stale rośnie, będziemy ich jeszcze bardziej orientalizować poprzez islam, a antyukraińscy Polacy mogą wejść w retorykę wspólnego zagrożenia „naszych” braci Słowian przez „nie naszych” muzułmanów.

Islamofobia, czyli rasizm niekontrowersyjny

Zgodnie z pana typologią najbardziej orientalizowaną grupą wciąż są zatem muzułmanie. To postawa wynikająca czy przenikająca się bezpośrednio z islamofobią, która nie jest faktem ukrywanym – w badaniach Polacy dość otwarcie deklarują niechęć do wyznawców tej religii. Polską islamofobię nazywa pan „islamofobią bez muzułmanów”, bo muzułmanów jest w Polsce faktycznie bardzo niewielu, choć więcej niż jeszcze kilka lat temu. Na czym więc bazuje polska islamofobia, skoro nie na realnych kontaktach z muzułmanami?

W badaniach widać wyraźną korelację: jeśli ktoś zna muzułmanina osobiście, może go nazwać przyjacielem czy kolegą, to jego stosunek do przedstawicieli tej religii jest znacznie lepszy. W Polsce muzułmanów jest mało, a w badaniach opinii publicznej dodatkowo ich liczbę zawyża się kilkudziesięciokrotnie, co wskazuje tylko, jak wysoki jest poziom lęku. Odpowiedź na pani pytanie, dlaczego mamy fiksację na punkcie muzułmanów, znajdziemy w wyszukiwarce i w tym, co oferują nam polskie media.

Czy jeśli w Polsce jest jakiś problem, musimy natychmiast wskazać, że ekstremum tego problemu jest w jakimś kraju muzułmańskim? Nawet wtedy, kiedy możemy znaleźć mocniejsze przykłady w państwach chrześcijańskich. Kiedy w Polsce rozmawiamy o aborcji, to czy musimy od razu przywołać Iran, gdzie dostęp do legalnej aborcji jest akurat łatwiejszy niż w Polsce? Jeśli już musimy to robić, powinniśmy wskazać na Nikaraguę albo Salwador.

Polskie media skupiają się więc wyłącznie na negatywnych cechach, co dotyczy też portretowania muzułmanów na Zachodzie. Myślę, że dzisiaj – niczym w grze komputerowej – weszliśmy na wyższy level. Islamofobia w wersji hard i soft to leitmotiv kampanii wyborczej. To już tak zwana „nowa normalność”. Donald Tusk nagrywa filmy na TikToku w którym „obnaża” ksenofobię PiS, strasząc zamieszkami we Francji i setkami tysięcy muzułmanów, którzy „zaraz tu będą”. I spora część tak zwanego komentariatu tego broni. Bo przecież wiadomo, kim jest muzułmanin w Europie.

Terrorystą, przestępcą, nierobem i obowiązkowo burzycielem demokracji.

Tak, w polskich mediach nie znajdziemy za wiele historii choćby o reprezentantach tych demokratycznych elit, którzy są jednocześnie muzułmanami, bo nie pasują nam do narracji o kompletnym fiasku integracji. No bo jak wytłumaczyć, że dziś na Wyspach ścisły trzon elit politycznych stanowią teraz ludzie tacy jak Sadiq Khan i Humza Yousaf, obaj pochodzenia pakistańskiego? Nie mówię, że w obrębie społeczności muzułmańskich w Europie nie ma problemów. Mówię o proporcjach ich przedstawiania. Czasem pytam o to polskich dziennikarzy, a oni się bronią, mówiąc: „to nieprawda, przecież napisaliśmy jeden artykuł o jakimś fajnym muzułmaninie dwa lata temu”. Najpierw trzeba byłoby otwarcie przyznać, że coś jest nie tak z polskimi mediami. Ale tego pani nie usłyszy, jest trochę jak w tym żarcie: każde z nich uważa, że jest jakimś polskim BBC, ale najwyraźniej jaki kraj, takie BBC.

„Obcy u bram”, czyli sposób na islamofobię

Zmierzmy się więc z postrzeganiem przybywających lub mieszkających już w Europie muzułmanów jako „burzycieli demokracji” lub praw człowieka. Pozwolę sobie zacząć: muzułmanie z, dajmy na to, Tadżykistanu, Libii, Syrii i Erytrei, którzy często nie chcą nawet obok siebie mieszkać, mówią różnymi językami, przynależą do różnych szkół prawa, mają różne poglądy polityczne i różne historie osobiste, pojawiają się w Europie – i co dalej?

Przeważa niestety uproszczenie. Mogliśmy to zauważyć choćby teraz, obserwując wybory w Turcji. Polskie media bezrefleksyjnie powtarzały, jak to wszyscy Turcy w Niemczech popierają Erdoğana. Natomiast problem jest taki, że uprawnionych do udziału w tureckich wyborach było w Niemczech 1,5 miliona ludzi. Zagłosowało 49 proc., z czego proporcjonalnie więcej niż w Turcji wybrało Erdoğana. Tylko w Turcji frekwencja wynosiła 87 proc. Czyli zaraz, na podstawie tej jednej grupy wyciągacie wnioski o wszystkich Turkach mieszkających w Niemczech, z których połowa nie ma praw wyborczych, a badania pokazują, że ma do tego prezydenta akurat przeważnie negatywny stosunek? Na podstawie jednej grupy będziecie oceniać skalę integracji całej społeczności? Czyli co, ja mogę powiedzieć, jacy są wszyscy Polacy na podstawie Podkarpacia, Małopolski i Lubelszczyzny?

Wracając do „burzycieli demokracji”, to w ciągu ostatnich 10–15 lat w wielu państwach Europy miał miejsce olbrzymi skok w zakresie rozwoju progresywnej polityki społecznej, jak choćby równości małżeńskiej. Dokładnie na ten sam czas przypada kryzys migracyjny po wybuchu wojny w Syrii. A przecież liberał Marcin Meller straszył w wywiadach regresem społecznym, tłumacząc tym swój sprzeciw wobec przyjmowania uchodźców. To jak w końcu było?

Nie istnieje negatywna korelacja między obecnością muzułmanów w Europie a prawami człowieka rozumianymi między innymi jako prawa mniejszości seksualnych. Oczywiście, mówiąc o stosunku muzułmanów do osób LGBT, nie możemy wsadzić do jednego worka młodego człowieka, który dopiero co przybył tu z Somalii, bo wiadomo, że on będzie miał ten pogląd fundamentalistyczny, oraz lewicowego Niemca kurdyjskiego pochodzenia, który mieszka w Berlinie od trzech pokoleń. I co, wszystkich wrzucimy do kategorii islam? Przecież mamy w Europie państwa, w których prawa osób nieheteroseksualnych są naprawdę rozwinięte, a jednocześnie mieszkają tam duże społeczności muzułmanów. I jakoś żyją obok siebie.

To tylko dobitnie pokazuje, że jeśli chcemy muzułmanów integrować, to każda z wielu wyodrębnionych grup musi być odbiorcą innej strategii. Kryterium nie może stanowić nawet jeden kraj. Spójrzmy choćby na Turcję – przecież tureccy sunnici, tureccy alewici albo Kurdowie nie mogą być odbiorcami tego samego programu.

„Strefy zakazane”, gdzie nie ma już białych? Oto prawda o francuskich przedmieściach

Na koniec chciałabym zapytać o inne potencjalne przyczyny niechęci wobec migrantów ze Wschodu, bo w Polsce mamy właściwie tylko taki rodzaj migracji ekonomicznej. Antropolog Arjun Appadurai dużą uwagę przywiązywał do pojęcia „niepewności społecznej”, która jego zdaniem miała stać za wzrostem przemocy o etnicznych motywacjach. Rozmawialiśmy już trochę o historycznych kontekstach spojrzenia na Innego, ale skoro w Polsce migracja równa się orientalizacja, to może właśnie ta niepewność społeczna dyktuje dziś dyskurs orientalizujący? Strach o sprawiedliwy podział dóbr w głodnym wzrostu jakości życia społeczeństwie, o dostęp do zaplecza socjalnego, do mieszkania?

Niewątpliwie wszystkie te czynniki socjoekonomiczne mogą orientalizację czy – w przypadku np. rosnącej migracji z Azji Środkowej – islamofobię dodatkowo wzmagać. To jest zadanie elity politycznej, aby coś z tym w końcu zrobić. Czy to zrobi? Wątpię, bo woli grać na lękach i fobiach. Inni będą się bali podjąć tematu, bo to niepopularne politycznie i wyborczo.

Pani mówi o konstruktach, które oczywiście są ważne, ale to już przestała być teoria. Dziś jesteśmy na etapie praktyki, mamy tych ludzi tu i teraz. Dlatego fundamentalna kwestia, która stoi teraz przed naszym krajem właśnie w tym kontekście, to uczciwie postawione pytanie: „Co dalej z Ukraińcami?”. Niechęć części Polaków do Ukraińców już zaczęła być rozgrywana – szczególnie przez Konfederację, ale PiS też ma swoich antyukraińskich protegowanych np. Bąkiewicza. Czy my też się zmienimy, żeby zintegrować Ukraińców? Ale my na to pytanie pewnie długo nie odpowiemy, bo jesteśmy zbyt skoncentrowani na tym, żeby mówić – uprzedzam, będę sarkastyczny – „Klękaj, rezunie, dziękuj za pomoc, całuj polskiego pana w sygnet, przepraszaj za Wołyń!”. A ty, Polaku, nie powinieneś przypadkiem za coś też przeprosić Kozaka?

**
Adam Balcer – dyrektor programowy Kolegium Europy Wschodniej. Prowadzi podcast Babel. Rzeczpospolita Multi-Kulti w radiu Tok FM. Autor licznych artykułów, raportów i książek poświęconych m.in. tematyce islamu w Europie. Jego raport Na Wschodzie bez zmian? Orientalizacja we współczesnej Polsce został opublikowany przez Kolegium Europy Wschodniej przy wsparciu warszawskiego biura Heinrich Boll Stiftung.

Karolina Cieślik-Jakubiak – studentka Zakładu Iranistyki Uniwersytetu Warszawskiego, szczególnie zainteresowana irańskim nacjonalizmem oraz teorią nacjonalizmu bliskowschodniego. Najchętniej pisze o Iranie i historii islamu.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij