Wsparcie Wspieraj Wydawnictwo Wydawnictwo Dziennik Profil Zaloguj się

Spójrzcie za okno. Tak wygląda dwudziesta gospodarka świata

Jesteśmy jednym z 20 najbogatszych krajów świata. I lepiej już nie będzie, bo tak wygląda bogactwo, do którego aspirowaliśmy.

ObserwujObserwujesz
Ulica Wschodnia w Łodzi

Premier Donald Tusk i minister Andrzej Domański lubią podkreślać, że Polska jest dwudziestą gospodarką świata. Z sondażu, który niedawno opublikowała „Rzeczpospolita”, wynika jednak, że większość rodaków nie podziela tego optymizmu. Jedynie 16 proc. uważa, że rzeczywiście plasujemy się w pierwszej dwudziestce, a 43 proc. sądzi wręcz, że wypadamy poza pięćdziesiątkę największych gospodarek.

Ekonomiści – jak to mają w zwyczaju – wskazują na „brak edukacji ekonomicznej” Polaków. W tle pojawia się jednak ciekawsza kwestia. Gdzieś zza rogu wychyla się pytanie, które zbyt rzadko sobie zadajemy, zwłaszcza jeśli faktycznie mamy być tą „dwudziestą gospodarką świata”: jak właściwie definiujemy bogactwo narodów? I jakie cele wyznaczamy sobie w związku z tą definicją?

To pytanie nie dotyczy wyłącznie tzw. zwykłych Polaków. Powinno być kierowane również do polityków, którzy często gubią się we własnej wizji dobrobytu państwa. Ci sami, którzy w poniedziałek chwalą się naszą globalną pozycją, we wtorek potrafią przekonywać, że brakuje środków na chronicznie niedofinansowaną ochronę zdrowia. A to oznacza, że nadal będziemy w tyle nie tylko za Danią czy Niemcami, lecz także – z całym szacunkiem dla tych państw – za Słowacją (60. gospodarka świata) i Estonią (100. gospodarka świata).

Czytaj także Ikonowicz: Staliśmy się bogatym Zachodem. Teraz czas na konsekwencje Piotr Ikonowicz

Kto jest bogaty?

Zacznijmy od rzeczy podstawowej. W jakim właściwie sensie Polska jest dwudziestą gospodarką świata? Chodzi o to, że według prognoz Międzynarodowego Funduszu Walutowego nasz produkt krajowy brutto w 2025 roku ma wynieść około 1040 miliardów dolarów, co daje nam dwudzieste miejsce.

W tym rankingu liczy się łączny wynik całego państwa, co w oczywisty sposób faworyzuje kraje bardziej ludne. Dlatego wyprzedzamy Duńczyków, Szwajcarów czy Finów, choć w przeliczeniu PKB na mieszkańca są to – rzecz jasna – państwa od nas bogatsze.

I tu pojawia się pierwsza wskazówka, skąd bierze się sceptycyzm Polaków. Wielu z nas myśli nie o gospodarce jako całości, lecz o przeciętnym poziomie życia swoim i swojego otoczenia, który porównuje do przeciętnego bogactwa mieszkańców innych państw.

Nie ma w tym nic dziwnego. Od początku III RP politycy, media i eksperci trenowali nas w indywidualistycznym myśleniu o gospodarce. Każdy miał „wziąć się za siebie” i nie oglądać na innych – bo to rzekomo cecha roszczeniowców i homo sovieticusów. Większość społeczeństwa rzeczywiście przyjęła tę narrację.

Patrzymy więc na siebie, potem na takiego Szwajcara czy Duńczyka – a raczej na nasze wyobrażenie Szwajcara lub Duńczyka – i myślimy: gdzie nam do nich? A najpewniej patrzymy na Amerykanów, których – jak przekonuje nas popkultura – stać na codzienne rozbijanie się taksówkami po Nowym Jorku i wynajmowanie drogich apartamentów na Manhattanie.

Polsce nie pomaga też to, że – jak od lat pokazują nasi ekonomiści – należymy do najbardziej nierównych krajów w Europie. Według danych World Inequality Database 10 proc. najbogatszych Polaków zgarnia ponad 32 proc. dochodu narodowego, podczas gdy biedniejsza połowa – ledwie 26,7 proc. I to już po uwzględnieniu podatków i transferów społecznych.

Polska może być coraz bogatsza, ale Polacy odczuwają to w bardzo różnym stopniu.

Dwudziesta gospodarka w ruinie

Zejdźmy pięterko niżej i zadajmy sobie pytanie, jakie komunikaty na temat bogactwa docierają na co dzień do Polaków.

Politycy, którzy akurat są u władzy, lubią chwalić się międzynarodowymi rankingami i pochlebnymi artykułami w zachodnich mediach na temat naszej gospodarki. Robił to Morawiecki, robi to Tusk. A równocześnie robią wszystko, by przekonać nas, że żyjemy w kraju na krawędzi, którego nie stać właściwie na nic, a jedna podwyżka podatków dzieli nas od upadku.

Czytaj także Nierówności rosną, a państwo się nie bada Agnieszka Wiśniewska rozmawia z Pawłem Bukowskim

Każdy ma tu swoją wersję „Polski w ruinie”.

Dla centroliberałów jesteśmy za biedni na podatki progresywne, za biedni na poważne zwiększenie nakładów na ochronę zdrowia, za biedni na większość standardowych elementów państwa dobrobytu.

Dla prawicy jesteśmy za biedni na przykład na politykę klimatyczną. Politycy PiS i Konfederacji chętnie powtarzają, że najbiedniejsze kraje nie powinny ponosić takiej samej odpowiedzialności za globalne ocieplenie jak najbogatsze – co jest prawdą. Aczkolwiek mieszkańcy Zimbabwe czy Jemenu mogą być lekko skonfundowani, słysząc, że Polska staje obok nich w klubie „biednych” i „bez odpowiedzialności”.

W efekcie powstaje osobliwy paradoks komunikacyjny. Z jednej strony mamy narrację o dynamicznie rozwijającej się gospodarce, z drugiej – opowieść o chronicznym niedostatku, który uniemożliwia jakiekolwiek ambitniejsze inwestycje społeczne.

Czemu Finowie nie uciekają do Polski?

Zejdźmy jeszcze piętro niżej i zadajmy ogólniejsze pytanie: jak właściwie wyobrażamy sobie bogactwo narodu?

Kiedy pisałem książkę o mojej rodzinnej wsi, uderzyło mnie rozróżnienie, po które starsi mieszkańcy sięgali zupełnie odruchowo. Pytani, czy żyje im się lepiej niż kilkadziesiąt lat temu, odpowiadali, że pod względem prywatnej zamożności – zdecydowanie tak. Mają więcej pieniędzy i więcej rzeczy, które ułatwiają lub uprzyjemniają codzienność: od pralek i telewizorów po zwyczajnie wygodniejsze meble.

Ale pod względem dobrobytu publicznego wielu rzeczy ubyło. Nie ma już zespołu folklorystycznego, dożynki „nie te, co kiedyś”, lokalny klub piłkarski zniknął, a ludzie mają mniej miejsc i okazji, by robić coś wspólnie.

Myślę, że to doświadczenie setek wsi i mniejszych miast w Polsce.

Czytaj także „Nic się nie działo” – na wsi to oznaczało egzystencjalne bezpieczeństwo Tomasz S. Markiewka

Dotykamy tu także kwestii ogólniejszej: prywatny dobrobyt jest ważny, ale nie załatwia wszystkiego. Trzeba być naprawdę bardzo bogatym, żeby w pojedynkę „kupić sobie” czyste powietrze, zielone otoczenie, żywą kulturę wokół czy przyjazną przestrzeń miejską. A także opiekę zdrowotną na wypadek poważniejszych chorób.

Jeśli Polska nie będzie inwestowała w takie dobra wspólne, możemy trafić nawet do pierwszej dziesiątki największych gospodarek świata, a i tak będziemy odczuwać dotkliwe braki. Wystarczy zapytać ponad 20 milionów nieubezpieczonych zdrowotnie Amerykanów – mieszkańców największej gospodarki globu.

Wejście do Unii trochę pomogło, bo pojawiło się więcej środków na lokalną kulturę, ale problem pozostaje daleki od rozwiązania. Wystarczy spojrzeć na tekst Mateusza Dobrowolskiego w „Dwutygodniku”, który pisze: „Zmiany w programach grantowych MKiDN i Narodowego Centrum Kultury oznaczają bezprecedensowe cięcia w finansowaniu kultury ludowej w Polsce. Ucierpią mieszkańcy miejscowości z gorszym dostępem do kultury oraz, jeszcze boleśniej, polska scena folkowa”.

Inna sprawa, że w debacie publicznej nadal trzeba walczyć już o samo uznanie, że coś takiego jak dobrobyt publiczny istnieje. Publicyści w rodzaju Łukasza Warzechy uznają większość pomysłów na jego zwiększenie za rodzaj zamachu na wolność i nieuzasadniony ciężar nakładany przez „głupich aktywistów” czy „nadgorliwych biurokratów z Brukseli”.

Aż dziw bierze, że Duńczycy, Finowie czy Holendrzy – od dziesięcioleci obciążani tymi „ciężarami” w postaci ścieżek rowerowych, komunikacji publicznej i czystszego powietrza – nie uciekają masowo do Polski.

Kapitalizmu nie stać na więcej

Zejdźmy jeszcze jedno piętro niżej i zadajmy pytanie najogólniejsze: czym właściwie jest bogactwo we współczesnym kapitalizmie? Czego w ogóle można realistycznie oczekiwać?

Kapitalizm na początku XX wieku potrafił składać śmiałe obietnice. Owszem, czynił to pod presją świata pracy i ze strachu przed radziecką konkurencją, ale jego zwolennicy mówili z dumą: zobaczcie, macie krótszy tydzień pracy, wyższe pensje, publiczną edukację i ochronę zdrowia. Dla wielu ludzi była to prawdziwa cywilizacyjna rewolucja.

Dziś entuzjastów kapitalizmu najłatwiej rozpoznać po tym, że każdy ambitniejszy pomysł poprawy warunków życia uważają za absurdalny albo wręcz niebezpieczny. Kiedy słyszę, jak ktoś wyśmiewa dochód podstawowy, dalsze skracanie czasu pracy uważa za ekstrawagancję, a rozbudowę usług publicznych i pomocy socjalnej kojarzy z PRL-em, to wiem, że właśnie wszedł do pokoju zwolennik kapitalizmu.

Czytaj także Dochód podstawowy: lek na chroniczną niepewność Guy Standing

Z jakiegoś powodu współcześni apologeci kapitalizmu za powód do dumy poczytują sobie gaszenie entuzjazmu: powtarzają, że „lepiej już było”, a każdy postępowy pomysł zbywają jako utopijny. Szczytem dobrobytu może być co najwyżej Dania – kraj względnie niskich nierówności i sprawnych usług publicznych – cokolwiek więcej to już śmieszne mrzonki. A to i tak, kiedy nasz prokapitalistyczny mędrzec ma dobry humor i pozwala sobie pofantazjować. Bo jeśli zapytać go o Polskę, natychmiast wraca klasyczna opowieść: tu nawet podatek katastralny od trzeciego mieszkania to „szaleństwo” grożące zawaleniem się gospodarki. Jesteśmy państwem „na dorobku” i na więcej nas nie stać.

Polska przestała być krajem ubogim, weszła do grona państw rozwiniętych. I to jest realny postęp. Mamy stosunkowo mało skrajnej biedy oraz sporo ludzi z zapewnionymi podstawowymi potrzebami. Pod tym względem jesteśmy realnie w światowej czołówce. Ale przy obecnie obowiązującym rozumieniu dobrobytu wielkiego skoku już nie będzie. Część kupi sobie więcej gadżetów, część dorobi się domów, a garstka zbuduje majątki i będzie pouczać resztę, że wystarczy wstawać o piątej rano. Przypadek USA pokazuje, że niektórzy obywatele mogą ten „postęp” przypłacić gorszym dostępem do podstawowych usług, coraz dłuższym czasem pracy i brakiem elementarnego bezpieczeństwa socjalnego.

Wyobraźnia polityczna skurczyła się do rozmiarów instrukcji obsługi istniejącego systemu. W takim świecie nawet bardzo dobre wskaźniki gospodarcze nie zamieniają się automatycznie w dużą poprawę dobrobytu, bo system nie ma mechanizmów radykalnej dystrybucji korzyści społecznych. My zaś coraz rzadziej zastanawiamy się, o jakie korzyści powinno nam w ogóle chodzić.

Komentarze

Krytyka potrzebuje Twojego głosu. Dołącz do dyskusji. Komentarze mogą być moderowane.

Zaloguj się, aby skomentować
0 komentarzy
Komentarze w treści
Zobacz wszystkie