Niektórzy z bohaterów tego tekstu jeszcze się trzymają. Inni mówią o utracie poczucia własnej wartości. O uzależnieniach, drażliwości i napadach lęku. O bezsenności, depresji i agresji. W rankingu społecznie poważanych zawodów dziennikarz zajmuje miejsce prawie na końcu, tylko trochę wyżej od księdza, posła i influencera.
Mainstreamowe dziennikarstwo to mem. Nagłówki do pośmiania się, bohaterowie z dupy, tezy z podstawówki. Gorzej, że za tekstami, z których macie bekę, stoją ludzie. Piszą propagandę, nakręcają clickbaitozę, a po godzinach walczą o jakościowe teksty. Niektórzy biorą leki, żeby wytrzymać na etacie. Mówią na swoją pracę: gówno, nie dziennikarstwo.
Sama często pisałam w chałturniczych pracach: „Polacy to, Polacy tamto”. Wynalazł, wygrał, opatentował, stworzył. Inni dodawali: narobił wstydu, zginął, był pijany. Wystarczyło dodać Polaka w tytule i już lepiej klikaliście. Naczelny znanego portalu w półprywatnej rozmowie żartował: wstaw „Żyd” zamiast „Polak” i zobacz, co się stanie.
Film „Nie patrz w górę” przypomniał mi, jak sam rozpłakałem się w programie na żywo
czytaj także
– Wydawca wpadł z informacją, że ma genialny pomysł: zrób galerię z najdziwniejszymi minami Kaczyńskiego. Dałem radę odwieść go od tego pomysłu, ale bałem się, że następnego dnia będzie jeszcze gorzej, już go nie odwiodę i będę musiał to zrobić. I podpisać się pod tym – mówi Mariusz.
– Redakcja jest na poziomie gazetki szkolnej. Siedzą sobie uczniowie. Nie mają czasu, by znaleźć informatorów, więc robią kopiuj-wklej. Czasem piszą wypracowanie, ale ambitniejsze pomysły są uwalane. Lepiej skupmy się na autobusie w Chorwacji. Kurwa, kogo obchodzi to, że w szpitalu są polskojęzyczne pielęgniarki! – podnosi głos Jagoda.
– Na pewnej konferencji miałem przeprowadzić wywiad przed kamerą. Dostałem pytania wcześniej. Miałem je po prostu odczytać i udawać, że faktycznie je zadaję. Zauważyłem, że redaktor znanego dziennika robił to samo – opowiada Łukasz.
To nie wy rozgrywacie polityków prawicy w social mediach, ale oni was
czytaj także
Rozmawiam z dziewięcioma osobami. Wszystkie pracują bądź pracowały w zawodzie gównodziennikarza na etat, w pełnym wymiarze godzin. Najmłodsza ma 22 lata, najstarsza 32. Większość z nich mieszka w Warszawie. Tylko dwie mają umowę o pracę, reszta jest na śmieciówkach lub umowach B2B. Wszystkie pracują w mediach przynajmniej od dwóch lat. Tylko jedna przyznała, że jest zadowolona z pracy. Zapytana o powód, wskazała na poczucie misji, robienie czegoś ważnego, etykę. Pozostałe osoby balansują między poczuciem niesmaku, groteski, depresją a wkurwem. Niektóre chcą zmienić zawód. Inne wciąż wierzą, że coś zdziałają.
Klikaj albo giń
– Przypierdalali się, że robię za wolno – opowiada Aneta. – Nikt nie myślał o tym, żeby tekst był lepszy. Miałaś z czymś problem, to mówili: „przecież inni dają radę, co z tobą?”. Gnoili cię. W czasie przeznaczonym na pisanie musiałam jeszcze szukać bohaterów. Zadajesz pytanie na facebookowej grupie o 9 rano i może, jeśli masz szczęście, do godziny 12 kogoś znajdziesz. Potem było już tak, że same byłyśmy bohaterkami. Wymyślałyśmy tekst w stylu „Kompleks dużych cycków”, a że kilka dziewczyn miało cyce, to mogły o tym opowiedzieć – dodaje.
– Wszystkie laski biły się o jedynkę. Pierwszy tekst na stronie. Największy kafel. Ta góra jest ustawiana ręcznie, niżej wchodzą teksty z robota. Algorytm wybiera nagłówki. Próbkuje tekst i podpowiada trzy do jednego artykułu. Ten, który kliknie najwięcej osób, zostaje. – wyjaśnia Karolina, która w zawodzie pracuje siedem lat.
Próbkowanie polega tworzeniu „sygnału dyskretnego, reprezentującego sygnał ciągły za pomocą ciągu wartości nazywanych próbkami”. Algorytm pokazuje czytelnikom kilka wariantów nagłówka i liczy kliknięcia. Ten z najlepszym wynikiem wygrywa. Może być chamski, wulgarny, nieważne. Ma działać.
Karolina zna te sztuczki. „Przerwała milczenie”, „nie uwierzycie, co powiedziała” – dopiero przebrnąwszy przez cały tekst, czytelnik zauważy, że nie powiedziała nic. Karykaturalnym przykładem są choćby internetowe teksty o handlowej niedzieli, z których nie sposób się dowiedzieć, czy tego dnia nie odbijemy się od drzwi. Karolina nie miała z nimi nic wspólnego. Dostawała poważniejsze zadania. Na początku pracy wydawcy testowali jej wytrzymałość.
– Kobieta w ciąży bliźniaczej zmarła na izbie przyjęć. Przełożony napisał, że znalazł męża tej pani i mam z nim pogadać. Ręce mi się trzęsły, bo facet owdowiał ledwie dwa dni wcześniej. Tak bałam się odmówić, że to zrobiłam. Content manager wymyślał tematy o tym, co założyć do ginekologa. Jego zdaniem lekarze nie lubią, jak przychodzimy w stringach czy koronkach. Temat z dupy. Żadnej wiedzy. Koleś tworzy sobie zjawisko, a ty, kurwa, dorób do tego narrację. Dzwoń i pytaj ludzi. Pytałam – uśmiecha się Karolina.
– Jak reagowali?
– To trzeba zrobić cwano, nie pytać wprost. Każdy ekspert powie coś, co odrobinę będzie pasowało. – Karolina unosi górną wagę, bierze łyk piwa i zrywa kontakt z emocjami. Nie bolą ją kliki ani ściemniane reportaże. Przyzwyczaiła się. Nie boli ją siedzenie przed ekranem od ósmej rano do dwudziestej pierwszej.
– Bolało mnie, że po całym dniu tekst wciąż jest słaby, a robiłam wszystko, by był jak najlepszy – tłumaczy.
Kosmiczna małpa
Gównodziennikarz tworzy gównoteksty, chociaż ma narzędzia, by tworzyć dobre, pogłębione treści. Problem w tym, że nikt nie daje mu na to czasu.
Gównodziennikarz jest w rzeczywistości grafikiem, korektorem, reporterem, copywriterem, redaktorem, strategiem, negocjatorem, researcherem, a nawet tłumaczem. Ta wielozadaniowość wpędza go w szaleństwo, robi z niego, jak mówi Karolina, kosmiczną małpę. Ma znaleźć bohaterów, spisać ich słowa, a następnie je zautoryzować (trwa to nieraz dłużej niż dobę, a także powoduje spięcia, bo wydawca ciśnie o tekst, a bohater często żąda zmiany słów, które rzeczywiście wypowiedział).
czytaj także
Gównodziennikarz ma obsługiwać programy graficzne, niekiedy przycinać filmy, wybierać zdjęcia z darmowej bazy, być pewnym, że za ich użycie firma nie zapłaci. Ma proponować kilka wariantów tytułu, a finalna wersja tekstu, na którą zostaje mu dosłownie chwila, wcale nie trafi, jak kiedyś, do korektora. Ten zawód w nowych mediach jest właściwie nieobecny. To dziennikarz jest odpowiedzialny za usunięcie literówek i błędów językowych, wycięcie zdań współrzędnie złożonych, wprowadzenie w tekście dynamiki. Wszystkie te zabiegi mają wygenerować kliki („unikalne odsłony”) i jak najdłuższy „średni czas spędzony na stronie” (posługując się terminologią Google Analytics). Najlepiej, jakby spaliły się serwery od ruchu w witrynie.
Zrobił błąd? Ojej, nie szkodzi. Zaraz wytkniecie go w komentarzu, zwiększając zasięgi gównotekstu.
Także i Mariusza wykończyło pisanie z zegarkiem w ręku. Pracował w dużym portalu z magazynowymi treściami. Publikował teksty społeczne i reportaże. Zaczynał jak wszyscy, którzy nie mieli pleców – od bycia mediaworkerem, generowania contentu. Miał oddawać teksty nie tylko dobre jakościowo, ale też klikalne. Zrobione małym nakładem pracy i czasu.
– Gdy wchodzisz do zawodu, masz wyobrażenia. Myślisz, że będziesz redaktorem w prochowcu, który spotyka się ze źródłami i robi wielkie tematy. Tymczasem na coś takiego dają ci trzy dni, i to z łaską. Przez ten czas nie generujesz zysków. Znaczy, jesteś bezużyteczny – tłumaczy Mariusz.
W końcu machnął ręką i wyjechał za granicę.
Agata została. Nie miała dość pieniędzy, by zmienić środowisko. Żeby do reszty nie stracić do siebie szacunku, wróciła na studia. Zaocznie. Ma 31 lat. W dużym portalu newsowym pisze o osobach zaginionych, wypadkach i nastolatkach pod wpływem. Od poniedziałku do piątku wypuszcza tekst za tekstem, śledząc kataklizmy na mapie Warszawy.
Dziś akurat jest sobota. Pisze obok mnie, na imprezie. Raz na jakiś czas ucieka od dymu z grilla. Nic nie mówi. Przyszła się spotkać z ludźmi, a właściwie dać im na siebie popatrzeć, bo nie ma czasu na rozmowę. Zamknie laptopa grubo po 21, gdy skończy gównodziennikarski dyżur. Zadzwoniła do mnie w listopadzie 2021 roku, kiedy media wykręcały rekordy na fali śmierci Kamila Durczoka. Powiedziała: „Magda, nie mam już, kurwa, siły”. Opisała mi euforię panującą w redakcji. Facet nie żył, a dziennikarze odbierali pochwały. Nie narobili się, a tu taki sukces.
czytaj także
W wielu gównoredakcjach nie ma czegoś takiego jak „wolne”. Jeśli ci zależy, śledzisz wszystkie wydarzenia po godzinach, żeby mieć propozycje tematów na rano. Doczytujesz książki i nieustannie się kształcisz, licząc, że kiedyś zabłyśniesz. Pół biedy, jeśli sam sobie podnosisz poprzeczkę:
– Szef zadzwonił w Wielkanoc. Siedziałam z mamą, a on drze ryja, czemu u nas nic nie ma o wypadku na A2. Kiedyś pół żartem, pół serio powiedział, że nasza praca jest jak w policji, nie kończy się po ośmiu godzinach. Dyżur trwa cały czas i mam się do tego stosować. Zmroziło mnie – mówi Jagoda.
Zamiast marchewki
Można sądzić, że gównodziennikarstwo jest tożsame z pisaniem newsów czy robieniem lifestyle’owych treści. To nie jest reguła. Jednak nawet jeśli jesteś dziennikarzem kulturalnym, piszesz o filmach i książkach, to nigdy nie wiesz, kiedy będziesz musiał stać się ekspertem od czarnych dziur i fizyki kwantowej. Na szybko odświeżysz sobie w Wikipedii teorię równoważności masy i energii. Nie będzie czasu, żeby poczytać profesora Dragana.
– Bezwiednie replikowaliśmy newsy, które pojawiały się na zagranicznych stronach. Byle tylko być pierwszym. Czytelnicy trafnie zauważali, że jest jakiś problem. Że gadamy bzdury. Albo że to jest przeklejka z Wikipedii – mówi Ewa, która nie ma doktoratu z biologii i fizyki, ale bała się zaprotestować i odmówić pisania na tematy wymagające złożonej wiedzy.
czytaj także
Pod koniec dnia za kilka tekstów o najnowszych odkryciach medycznych, news o chomiku kopiącym kryptowaluty, nieklikalny artykuł o Nagrodzie Bookera oraz pean na cześć Elona Muska, Ewa otrzyma wyczekiwaną nagrodę. Jadąc autobusem, zacznie scrollować telefon. Zobaczy komentarze pod swoim tekstem o „niesamowitym odkryciu”. Napiszą jej, że nie skończyła szkoły. Jest idiotką. Po miesiącu takich uwag być może w to uwierzy. Po trzech będzie jej wszystko jedno. A po roku? Po dwóch?
No future, czyli zero ideałów
Gównodziennikarze cierpią nie tylko z powodu nierealistycznych terminów oddania tekstu. Zauważają, że robią bezsensowne kliki. Jednak niektórzy mają permanentnego moralniaka, pisząc pod dyktando partii.
Agnieszka opowiada, że najgorszym czasem w redakcji był Strajk Kobiet. Miała umawiać się z radnymi, którzy chętnie wyjaśnią dziennikarzom, kto odpowiada za fakt, że „trwa pandemia, a ludzie chodzą na jakieś protesty”. Szef, jak mi opowiada, biegał po redakcji z pytaniem „Kto finansuje te szmaty?”. Na szczęście Agnieszka złapała covida i nie musiała rozmawiać z radnymi. Zadanie spadło na jej kolegę, który ponoć był tak wkurwiony, że w redakcji doszło do przepychanek.
Niektórzy zgłosili interesujące tematy, napisali artykuły, ale te nigdy nie zostały opublikowane.
– Zgłosiłem na kolegium mocną sprawę, która dotyczyła spółki skarbu państwa. Temat przeszedł, wszyscy zadowoleni, zacząłem dokumentację, dzwonię, umawiam ludzi, zbieram kwity. Na koniec wysyłam tekst do redakcji i zaczyna się cyrk. Najpierw prawnicy muszą go zobaczyć, potem dostaję uwagi, że temat jakiś nie jest za dobry, choć od początku był jasno ustalony. Sprawa została zawieszona, aż pewnego dnia na portalu zawisł materiał sponsorowany omawianej spółki. – opowiada Mateusz.
– Wstydzisz się tego, co piszesz? – pytam Łukasza, który utknął w portalu gospodarczym, a niedawno urodziło mu się dziecko.
– Pytasz o to każdego? – odpowiada.
– Trudno pominąć ten wątek.
– Ok, bałem się, że po prostu już tak po mnie widać. W końcu robię propagandę, kopiuj-wklej bez żadnego niuansowania. Moje teksty autorskie to de facto copywriting. Za te teksty firmy dają niemałe pieniądze. To, co robimy, to obsługa PR, ale w umowie mam „dziennikarz”. Myślę, czy nie odejść, chciałbym przejść na freelance, ale muszę jakoś przeżyć i opłacić kredyt.
Zdrowie psychiczne moich bohaterów, którzy chcieli pozostać anonimowi, stanowiłoby materiał na osobny tekst. Niektórzy jeszcze się trzymają. Inni mówią wprost o utracie poczucia własnej wartości. Uzależnieniach. Obniżonym nastroju. Drażliwości. Napadach lęku. Bezsenności i trudnościach w koncentracji. Poczuciu winy, depresji, agresji. O myślach samobójczych nie mówią.
Zamiast płakać nad TVN-em, stwórzmy obywatelskie media publiczne
czytaj także
– Wróciłam do roboty z trzytygodniowego urlopu. Nie mogłam pracować, po prostu mnie ścinało. Co chwilę wychodziłam na papierosa. W pewnym momencie wydawca został poproszony, żeby nam liczyć ten czas na szlugu. Poszłam do psychiatry, bo nie mogłam wytrzymać. Podrywałam się na dźwięk budzika. Ten obóz pracy trzymał mnie w szachu. Cały czas się bałam, czy wszystko poprawiłam w tekście, czy ok z autoryzacją, czy nie będę miała procesu, jakie rano mam tematy zgłosić, czy jestem przygotowana. Nie wiedziałam wtedy, że to wina tej pracy. Byłam pewna, że to wszystko przeze mnie. Radziłam się matki, co im powiedzieć, żeby nie przyjść do roboty. Byłam spanikowana. Nie mogłam pracować. Dlatego poszłam po leki. Zaczęłam też regularnie pić – dodaje Karolina.
List od Anonima (tekst oryginalny)
Nienawidzę kolegiów redaktorskich – zbieraniny ludzi, których nigdy nie poznam, pracując zdalnie. I swojej bezczynności, gdy ktoś kolejny raz zgłasza temat dotyczący przepowiedni jasnowidza Jackowskiego.
Nienawidzę tego, że się na to godzę, że nie chce mi się protestować i nakręcać dyskusji, bo przecież jedyne, na czym mi w tej pracy zależy, to zamknąć komputer równo o 16.
Nienawidzę Google Analytics i niezdrowej radości z wyników zebranych na informacjach o trupach i tragediach.
Nienawidzę mediów urządzonych wedle libkowych reguł, ich retoryki clickbaitu i podkręcania tytułów.
Nienawidzę co chwilę orientować się, ile w tym wszystkim jest pogardy dla odbiorcy.
Nienawidzę dziesiątków nowych ludzi, którzy przyszli tu sprawić, że redakcja będzie działała lepiej. Ich decyzje niszczą mój dotychczasowy, zupełnie nieprzystający do specyfiki serwisu newsowego system pracy.
Nienawidzę tego, że nowych obowiązków dodają nam po łyżeczce, żebyśmy mogli się przyzwyczaić i nie protestować.
Nienawidzę tego, że większość ciężarów narzucam sobie jednak sam. W końcu wyrosłem w kulturze zapierdolu, wśród prawd o uszlachetniającej pracy.
Nienawidzę tego, że ktoś mógłby mi powiedzieć „na chuj tak zapieprzasz, skoro wiesz, że efektywniej byłoby pracować mniej i z większym luzem?”. Sam nie wiem na chuj.
Orliński: Siła polityczna „Gazety Wyborczej” sytuuje się na poziomie siły politycznej Zandberga
czytaj także
Nienawidzę odbywających się niemal codziennie spotkań przez zooma i meetsa, w których już się gubię. Wszystkie dotyczą social mediów, SEO albo jakichś pierdolonych wtyczek ułatwiających redagowanie tekstu. Nie widzę możliwości, żebym je przyswoił.
Nienawidzę poczucia, że nikomu w tej pracy nie mógłbym się z tego całego wkurwu wyrzygać.
Nikogo tak naprawdę nie znam i nie potrafię przewidzieć niczyjej reakcji. Oni nie widzą problemów w tym zawodzie, a duża część naprawdę lubi to, co robi. Nie zrozumieliby mojego narzekania. Albo wręcz oburzyłoby ich, że nie cieszę się z tego syfu.
Nienawidzę tego, że niewiele potrafię o tym wszystkim powiedzieć. Po prostu nie pasuję do mediów i wkurwia mnie w nich wszystko.
Przemoc duchowa
„Jak można choćby zacząć mówić o poczuciu godności czerpanym z pracy, kiedy w duchu czuje się, że wykonywane zajęcie nie powinno istnieć?” – pytał antropolog David Graeber w książce Praca bez sensu.
Graeberowska „bullshit job” to forma zatrudnienia, „której kompletna bezcelowość, zbędność bądź szkodliwość jest tak rażąca, że nawet zatrudniony nie jest w stanie uzasadnić jej istnienia, mimo że czuje się zobowiązany udawać, że jest inaczej”.
W tegorocznym rankingu społecznie poważanych zawodów sporządzonym przez agencję SW Research na szczycie znajduje się strażak. Czytelnicy wcale nie są głupi. Dziennikarz zajmuje miejsce prawie na końcu, zaraz za policjantem, tylko trochę wyżej od księdza, posła i influencera. O źródłach tego zjawiska nie mówimy.
czytaj także
– Portal musi generować zyski. Nad naczelnym wisi manager, który mu tłucze do głowy, że ma poprawić wyniki. – Mariusz opisuje mechanizm działania mediów. – On już nie wie, co robić, też się boi, nie chce stracić roboty, bo po latach się dochrapał. To jest system, w którym nie widzę winnych, no bo oczywiście winny jest kapitalizm. Jakościowe dziennikarstwo jest dziś dodatkiem. Nie jest wisienką na torcie. Jest wisienką na gównie. – dodaje. Tłumaczy, że w korporacjach medialnych podstawowym polem, na którym można zaoszczędzić, są ludzie.
– Gdy moja koleżanka przyszła na staż, dostała 1200 albo 1300 złotych miesięcznie za pracę w pełnym wymiarze godzin. Pracowała tak sześć miesięcy. Dobrze pisała, była pracowita. Rozwinęła się. Dziennikarz nad nią zarabiał już 15 czy 20 tysięcy, a szef całego medium, jak usłyszałem, dostawał 140 tys. miesięcznie. Sto czterdzieści tysięcy. Dziewczyna zapierdalała za 1300 złotych na pełnym etacie, a potem z łaską, wielką łaską zaczęli jej płacić trzy kafle na rękę na śmieciówce. To jest model niewolniczy. To jest model, kurwa, feudalny pańszczyźniany.
– Ani razu w mediach nie miałem umowy o pracę. Czasami realizujesz tematy o pracodawcach gnojach, łamiących kodeks pracy. I sobie wtedy myślisz: „hehe, fajnie” – ironizuje Mateusz. – W takim razie mnie kodeks pracy nie obowiązuje. A pracujesz w dużej firmie, która co kwartał chwali się, o ile ma więcej zysku – dodaje.
– Gdyby zabrać mu chociaż te 40 tysięcy – ciągnie Mariusz. – To on nie zbiednieje, a ludzie, którzy zostaną tą kasą obdzieleni, będą mieli nieco więcej motywacji. Zostaną. Ale system tak nie działa. Trzyma się gwiazdy i płaci się im absurdalne pieniądze, a pozwala się odejść spoko dziennikarce, która przyszła po podwyżkę i usłyszała, że jest roszczeniowa.
– Mój szef jest zdecydowanym, bardzo surowym człowiekiem. Niedawno poprosiłem o urlop. Urodziło mi się dziecko. Szef pytał, ile chcę tych dni, „żartując”, że lepiej, żebym wziął jak najmniej. Potem upewniał się, czy na pewno potrzebuję aż tyle. Może chociaż jeden dzień mniej? Jak mogę na tak długo zostawić moją redakcyjną koleżankę? A mnie głos wiądł w gardle – opowiada Łukasz.
– W ten sposób w ciągu kilku lat wymienia się cała redakcja – Mariusz nie mówi już cicho. – Przychodzą kolejni, których można jebać, a zanim się zorientują, że są jebani w dupę, to jeszcze trochę popracują i wyprodukują trochę contentu. Kiedy już wszystko zrozumieją, taniej będzie ich wymienić, bo mają „roszczenia”. A naczelny w tym czasie dostanie 140 kafli za to, że napisze jeden tekst w tygodniu i wydrze ryja na dziennikarzy.
Łzy klowna
Graeber wyróżnił pięć rodzajów bezsensownych prac. Gównodziennikarz nie pasuje do żadnej z tych grup. Czemu nie utworzyć kolejnej? Podobnie jak patostreamer, coach czy reżyser reklam, gównodziennikarz jest po prostu klownem. To sedno jego zawodu.
Zadaniem klowna w społeczeństwie jest tworzenie zamieszania. Klown budzi skrajne emocje, szuka sensacji, schlebia niskim gustom i manipuluje informacjami. Towarzyszy mu śmiech i przerażenie. W dziennikarstwie będzie często używał skrótów klawiszowych ctrl-c i ctrl-v, tanich tematów, rzeczach o dupie i kupie. Poromansuje z władzą, wejdzie w rolę naukowca, udając, że zna się na odległych galaktykach i fizyce kwantowej. Wszystko napisze szybko, w dynamicznym tonie, często bez researchu, dowożąc przy okazji fake newsy i błędy.
W teorii jego praca ma dostarczać surfującym po mediach społecznościowych i portalach rozrywki. W praktyce tworzy informacyjny szum, od którego trudno się odciąć. Klown inscenizuje społeczny dialog, wykorzystując dziennikarskie narzędzia do wciągania w internetowe inby. Prowokuje do zajęcia stanowiska, komentowania, udostępniania, angażowania wszystkich naokoło w dyskusję. Tak zasięgi rosną i rosną, a czytelnicy przy okazji oglądają reklamy kosiarek i banery z pomadkami powiększającymi usta.
czytaj także
Gównodziennikarze, wydawcy i czytelnicy znajdują się we wspólnym uścisku, którego nie sposób przerwać. Gównodziennikarz śmieje się dziko, czytelnik siedzi podminowany, wydawca szuka sposobów, jak wszystko jeszcze bardziej podkręcić, a reklamodawca (lub inny instytucjonalny mecenas) liczy pieniądze.
Niektórzy sprzeciwiają się bezmyślnej medialnej machinie. Nie ma ich wielu. Freelancerka Ewa Kaleta, zwolniony z korporacji operator Kamil Różalski czy Komisja Dziennikarek i Dziennikarzy. Walczą, byście dostawali dobre rzetelne treści. Walczą, by mediaworkerzy w ładnym biurze z roślinkami byli traktowani jak ludzie. A wy?
Niby przyszedłeś czytać o złotych algach w Odrze, ale wyjdziesz z paragonem za deskę SUP, na której popływasz dwa razy. Niby miałaś tylko przescrollować horoskop, a leci już do ciebie plastikowy dywan z Chin. Z twoim znakiem zodiaku.
**
Magdalena Czubaszek – gdańszczanka, absolwentka Instytutu Kultury Polskiej na Uniwersytecie Warszawskim i Polskiej Szkoły Reportażu z kilkuletnim stażem w dziennikarstwie internetowym, wielbicielka punk rocka, tricksterów i zabaw ze streamami na Twitchu.