Smog, algorytm finansowania uczelni oraz CETA to tylko pierwsze z brzegu przykłady tematów, dzięki którym opozycja parlamentarna mogłaby powalczyć o to, by uszczknąć część poparcia PiS-owi. Gdyby umiała. I gdyby była tym zainteresowana.
Dożyliśmy czasów, gdy jakość działalności opozycji parlamentarnej budzi w naszym kraju co najmniej tyle samo zainteresowania – a z pewnością nie mniej troski – niż jakość rządzenia. Niejednej okazji do takich refleksji dostarczyły losy okupacji sali plenarnej Sejmu przez posłów i posłanki opozycji. Przekonanie o jej marnym stanie jest dziś powszechne nie tylko wśród zwolenników rządu, lecz także wśród jego przeciwników. I choć pojawiają się również głosy, że opozycja tak naprawdę ma się świetnie, a całe to gadanie o jej kryzysie to wyłącznie spisek wiadomych sił, trudno uznać takie opinie za coś więcej niż próbę pocieszania się.
Najmocniejszy argument na rzecz życzliwszej oceny dorobku opozycji parlamentarnej głosi, że PiS zgromadził w swoim ręku wszystkie atuty i podporządkował sobie wszystkie instytucje. Partie parlamentarne robią, co mogą, więc to nie ich wina, że w tych warunkach mogą coraz mniej.
Wystarczy być?
Tyle że to nieprawda. Nieprawda, że opozycja parlamentarna nie ma żadnych atutów (i nie jest akurat winą PiS-u, że ich nie wykorzystuje). Nieprawdą jest również, że ten rząd nie ma żadnych słabych punktów. W ciągu kilkunastu miesięcy pokazał ich już kilka i co pewien czas odsłania kolejne. Wykorzystanie tych okazji wymaga jednak refleksu, konsekwencji i kompetencji. A tych partiom opozycji parlamentarnej zdecydowanie nie dostaje.
I tak np. na próbę zaostrzenia prawa aborcyjnego w Polsce adekwatnej odpowiedzi nie udzieliła żadna z nich, łącznie z ponoć liberalną Nowoczesną. Zrobiła to pozaparlamentarna Inicjatywa Polska, organizując wraz z innymi środowiskami zbiórkę podpisów pod obywatelską inicjatywą ustawodawczą projektu liberalizacji prawa do przerywania ciąży. Było to posunięcie ważne nie tylko dlatego, że wyprzedzało działania antyaborcyjnych organizacji działających na zapleczu politycznym PiS, lecz również dlatego, że był to przykład aktywnej polityki, mobilizującej społeczeństwo obywatelskie do wywierania presji na obóz rządzący i usiłującej przeciągnąć „środek ciężkości” debaty na swoją stronę.
Dokładnie tak samo przecież robiło Prawo i Sprawiedliwość przez 8 lat w opozycji: nie zadowalali się krytykowaniem rządu z mównicy sejmowej (jakkolwiek istotne to miejsce), lecz nieustannie mobilizowali własne zaplecze i przesuwali środek ciężkości debaty na swoją stronę. W przypadku prawa aborcyjnego mobilizacja społeczna została podsunięta opozycji parlamentarnej niemalże na tacy. I co? Ostatecznie karta ta nie została w ogóle rozegrana przez opozycję w parlamencie! PiS się cofnął, ale zrobił to sam z siebie, w obawie przed utratą części własnego zaplecza, a nie pod presją ław opozycji. Zamiast stać się głosem oburzonych kobiet (i mężczyzn), opozycja w parlamencie dopuściła do tego, by najbardziej „skrajnym” stanowiskiem było… zachowanie status quo. W efekcie opozycja parlamentarna sama doprowadza do przesunięcia środka ciężkości debaty mocniej na prawo. Z własnej woli – i na własną zgubę.
Żółta koszulka Dejaniry
Czym w takim razie zajmują się szefowie parlamentarnych partii opozycyjnych, skoro nie jest to zabieganie o odebranie głosów PiS-owi? Trudno się oprzeć wrażeniu, że – w ramach rozpisanego przez Kaczyńskiego i liberalne media konkursu na „lidera opozycji” – próbują przede wszystkim wyszarpywać głosy sobie nawzajem. Czasem Platformie Obywatelskiej spada, a Nowoczesnej rośnie, a czasem odwrotnie. Tylko co z tego? Dwie konserwatywno-liberalne partie kanibalizują nawzajem swój elektorat, a tymczasem notowania PiS-u pozostają stabilne. Walka o „koszulkę lidera” jest przecież od początku tak ustawiona, żeby chodziło w niej o przekonanie przeciwników rządu, że właśnie ta, a nie inna partia najlepiej ich reprezentuje. Na to, by przekonywać do czegokolwiek zwolenników rządu, nie starcza już ani czasu, ani energii.
czytaj także
Problem nie polega tylko na tym, że opozycja zaczęła protest w Sejmie ostro, a zakończyła go z podwiniętym ogonem. Grając na boisku przygotowanym – i przemyślanym – przez partię rządzącą, miała prawdopodobnie same niedobre wyjścia. Kłopot w tym, że z niepowodzenia protestu sejmowego nie wyciągnięto poważnych wniosków. Jakby szefowie parlamentarnej opozycji nie dostrzegli, że w ostatnich latach zmieniły się społeczne oczekiwania wobec polityków. W efekcie opozycja parlamentarna jest reaktywna, nie wykorzystuje swoich realnych atutów i, zamiast próbować narzucać własne tematy, ciągle gra na cudzym boisku.
Walka o pryncypia i symbole jest ważna, ale skupiając się wyłącznie na nich nie pozyska się nowych wyborców. Oczekiwanie, aż Polakom spadną płace, a w ślad za tym poparcie dla rządu – taką strategią naprawdę (!) pochwalił się niedawno szef jednej z partii opozycyjnych – to dość słabe alibi dla braku woli i pomysłów na działanie. Pomijając już fakt, że polityk, który nadzieje na poprawę własnej pozycji wiąże z tym, że jego współobywatelom i współobywatelkom się pogorszy, powinien się dobrze zastanowić, kogo reprezentuje.
Czyny, nie cuda
Czasami najtrudniej dostrzec rzeczy najprostsze: cechą naszej demokracji jest to, że posłowie reprezentują naród, ale wybierani są w okręgach. Od polityków, zwłaszcza w tzw. Polsce powiatowej, coraz częściej oczekuje się nie tylko (i nie zawsze) zgodności ideologicznej, lecz przede wszystkim konkretnej pracy na rzecz swoich wyborców. Kaczyński zdobył władzę nie dlatego, że społeczeństwo nagle skręciło w prawo, lecz przede wszystkim dzięki temu, że przez lata w opozycji zbierał wokół siebie grupy wyborców niezadowolone z polityki rządu PO-PSL, przekonując ich, że to PiS będzie dla nich wiarygodną reprezentacją. Dzisiejsza opozycja musi robić to samo, jeśli chce móc kiedyś liczyć na odwrócenie układu sił.
Wniosek z kryzysu sejmowego jest taki, że z Kaczyńskim nie wygra się, walcząc na wybranym przez niego gruncie. To nie znaczy, że należy mu ustępować, wręcz przeciwnie: obrona porządku konstytucyjnego, dawanie odporu procesowi osłabiania państwa i niszczenia instytucji są niezbędnym, a nawet pierwszorzędnym zadaniem dla opozycji, nie tylko zresztą parlamentarnej. Tylko trzeba mieć świadomość, że to nie wystarczy.
Wniosek z kryzysu sejmowego jest taki, że z Kaczyńskim nie wygra się, walcząc na wybranym przez niego gruncie.
Czego więc trzeba? W momencie, gdy protest sejmowy dogorywał, Grzegorz Schetyna spróbował „uciec do przodu”, wnosząc na polityczną agendę protest mieszkańców Dobrzenia Wielkiego przeciwko włączeniu części ich gminy do Opola. Protest pod hasłem „Cała gmina zawsze razem” ciągnął się od ponad roku, zaś głodówka mieszkańców, żądających spotkania z kompetentnym przedstawicielem rządu, trwała już drugi tydzień. (Warto podkreślić, że w głodówce brał udział Michał Pytlik z opolskiego okręgu Partii Razem, od początku zaangażowany w sprawę – kolejny przykład, że opozycja pozaparlamentarna widzi więcej niż zapatrzeni w słupki poparcia „liderzy”). Jednak dopiero ogólnopolskie zainteresowanie i konferencja w Sejmie pozwoliły przełamać impas – minister Mariusz Błaszczak, dotąd niewzruszony, obiecał spotkać się z protestującymi. Jeśli chodzi o dalsze losy protestu (można je śledzić na fejsbuku i twitterze), trudno być optymistą, ale jedno nie ulega wątpliwości – parlamentarna opozycja może się protestującym jeszcze przydać. Oczywiście zakładając, że o nich dotąd nie zapomniała.
czytaj także
Przykład Dobrzenia Wielkiego pokazuje, że również z ław opozycji można narzucać tematy i zmuszać PiS do choćby drobnych ustępstw. Trzeba tylko nieco mniej uwagi poświęcać wojnom o symbole, a częściej myśleć o rzeczywistych interesach ludzi, których ten rząd (nie) reprezentuje.
Temat wisi w powietrzu
Tematem, który wisi w powietrzu, jest oczywiście smog. W ciągu kilkunastu ostatnich tygodni na temat smogu wypowiedzieli się już chyba wszyscy. Swoje pomysły i propozycje przedstawiły zarówno partie opozycji parlamentarnej – PO, Nowoczesna, PSL – jak i rząd. Pozornie wszystko jest w porządku: każdy powiedział swoje, a rząd i tak zrobi, co zechce. A jednak – trudno o wyrazistszy przykład niewykorzystanej okazji. W końcu to właśnie rząd zadecyduje o kształcie polityki antysmogowej na skalę ogólnopolską – i ewentualne sukcesy tej polityki będą iść na konto rządu, a nie opozycji.
Trudno o wyrazistszy przykład niewykorzystanej okazji. W końcu to właśnie rząd zadecyduje o kształcie polityki antysmogowej na skalę ogólnopolską.
Tymczasem właśnie w tej kwestii opozycja parlamentarna ma wyjątkowo mocne i zupełnie niewykorzystane atuty. W końcu to opozycja rządzi nie tylko w większości dużych miast, lecz również w piętnastu (na szesnaście) sejmików wojewódzkich, a wiele decyzji dotyczących ochrony powietrza podejmuje się właśnie na poziomie samorządowym. Ostatnio zresztą niektóre sejmiki przyjęły uchwały antysmogowe (Małopolska) lub nad nimi pracują (Śląsk). Wyzwanie polega na tym, by nie dopuścić do przypisania sobie zasług przez rząd.
Osiągnąć to można było w trzech prostych krokach.
Po pierwsze, nadanie lokalnym działaniom ogólnopolskiej widoczności. Sposobem na to mogłaby być np. konferencja w Sejmie, na której przedstawiciele rządzącej w 15 sejmikach koalicji PO-PSL zapowiadają, że w ciągu pół roku wszystkie kontrolowane przez nich sejmiki przyjmą uchwały antysmogowe.
Po drugie, wypunktowanie negatywnego dorobku rządu PiS w kwestii jakości powietrza. To jest niezbędne, aby rząd nie mógł po prostu „przechwycić” działań samorządów na własne konto. W ciągu szesnastu miesięcy rządzenia rząd Beaty Szydło podjął nie mniej niż siedem konkretnych decyzji, które skutkować będą pogorszeniem jakości powietrza, a tym samym pogłębieniem problemu ze smogiem. Skąd to wiem? Ze stanowiska pozaparlamentarnej Partii Zieloni, bo żadna partia w parlamencie nie potrafiła skojarzyć prostych faktów.
Po trzecie, konkretne żądania zmian w prawie zaadresowane do rządu w imieniu samorządów, które chcą skuteczniej walczyć ze smogiem, oparte na ich rzeczywistych doświadczeniach i ograniczeniach, jakie napotykają. Można też wykorzystać poselską inicjatywę ustawodawczą, chociaż przy narzuconej przez PiS kulturze pracy Sejmu lepiej sprawdzą się prostsze i bardziej spektakularne metody.
Tu niezbędne jest ostrzeżenie. Chwalenie się działaniami antysmogowymi i punktowanie rządu nie będzie skuteczne, jeśli zabraknie konsekwencji. Tymczasem nawet przy takim temacie jak smog opozycja parlamentarna nie marnuje żadnej okazji, by strzelić sobie w kolano. Przykład pierwszy z brzegu: po sześciu godzinach debaty o smogu na warszawskiej Radzie Miasta radni Platformy Obywatelskiej domagają się reasumpcji głosowania, bo… omyłkowo wyszli naprzeciw oczekiwaniom ruchu antysmogowego i poparli postawienie nowych stacji pomiarowych. Dzięki reasumpcji ten „błąd” udało się naprawić, a społeczeństwo otrzymało jasny sygnał: Platforma Obywatelska wierzy, że najlepszym sposobem walki z gorączką jest nieużywanie termometru.
Przykład drugi: ustawa „wycinkowa”, legalizująca samowolne wycinanie drzew. Według szacunków samorządowców zagrożone są miliony starych drzew w całej Polsce. Smaczku sprawie dodaje fakt, że była to jedna z trzech ustaw przyjętych na nielegalnym głosowaniu w Sali Kolumnowej. Pamiętamy, jak zażarcie opozycja walczyła w parlamencie przeciw ustawie „dezubekizacyjnej” (zresztą słusznie). Co zaś miała do powiedzenia w temacie drzew? Oddajmy głos senatorowi PO, Aleksandrowi Pociejowi, który wypowiedział się w tej kwestii na posiedzeniu 20 grudnia: „jeżeli chodzi o omawianą ustawę, to myślę, że ona nie budzi żadnych kontrowersji. To jest dobra ustawa, jeżeli chodzi o jej treść. […] Chciałbym jeszcze raz podkreślić to, co powiedziałem na samym początku tego mojego przemówienia, czyli że nie mam żadnej wątpliwości co do tego, że ta ustawa jest potrzebna”. Jakby senator żałował, że tak dobra ustawa została przyjęta nielegalnie.
czytaj także
To, że opozycja parlamentarna nie umie wykorzystać tematu smogu do przejęcia inicjatywy, nie jest winą PiS-u, tylko jej własnej dusznej niekonsekwencji.
Szatański algorytm
Inną okazją, by przyszpilić rząd i uderzyć w poparcie dla PiS-u w okręgach, jest nowy algorytm finansowania uczelni wprowadzony w ubiegłym roku rozporządzeniem ministra nauki Jarosława Gowina. Rozporządzenie zmienia zasady finansowania uczelni szkół wyższych, wprowadzając z zaskoczenia preferowaną proporcję pracowników do studentów. Choć sam kierunek regulacji mógłby być dobry, jest to przykład prawa działającego wstecz – uniwersytety przeprowadzały rekrutację na studia, nie mając świadomości, że wpłynie to na wysokość ich budżetów i niektóre z nich z roku na rok mogą stracić nawet 8 milionów złotych. Działanie prawa wstecz to nie jest jednak główny powód, dla którego jest to dobra okazja do uderzenia w rząd. Ostatecznie PiS wprowadza taką logikę w wielu resortach, a w MNiSW nie jest to żadna nowość – rozporządzenia działające wstecz były normą już za Barbary Kudryckiej i Leny Kolarskiej-Bobińskiej, więc można uznać, że uczelnie do tego przywykły.
Algorytm Gowina daje okazję do odebrania poparcia PiS-owi, ponieważ uderza w uczelnie regionalne. Uderzy on finansowo w zdecydowaną większość uniwersytetów poza Warszawą i Krakowem. W miastach takich jak Białystok, Bydgoszcz, Gdańsk, Lublin, Łódź, Opole, Szczecin czy Toruń uniwersytet to nie jest tylko placówka edukacyjna czy mniej lub bardziej istotny pracodawca. To ośrodek intelektualny o fundamentalnym znaczeniu zarówno dla rozwoju regionalnego, jak i dla regionalnej tożsamości. Cios w uczelnię to szkoda wyrządzona całemu regionowi.
Algorytm Gowina daje okazję do odebrania poparcia PiS-owi, ponieważ uderza w uczelnie regionalne.
Jak duże będą te straty? Trudno powiedzieć. Do wad rozporządzenia należy brak oceny jego skutków. W listopadzie 2016 r. Komitet Kryzysowy Humanistyki Polskiej zwrócił się do ministerstwa z wnioskiem o informację publiczną dotyczącą wpływu rozporządzenia na budżety uczelni. Ministerstwo najpierw przesunęło termin odpowiedzi na styczeń, aby następnie poinformować, że… ocena skutków rozporządzenia będzie możliwa dopiero w marcu, jak zaczną spływać informacje z regionów.
Co istotnie, działania ministra Gowina są sprzeczne z obietnicami PiS-u w dziedzinie nauki – Gowin wykorzystuje tu swoją pozycję jako faktyczny koalicjant partii rządzącej. Podniesienie tego tematu – łączące działania w regionach z nadaniem im ogólnopolskiej widoczności – to więc również okazja do tego, aby wbić klin między PiS a Polskę Razem. W przypadku nagłośnionego protestu przeciwko algorytmowi Gowina PiS albo może się ugiąć, narażając stabilność swojej większości, albo iść w zaparte, narażając się na utratę jakiejś części poparcia w regionach za zaciskanie pętli na uczelniach.
Przypomnijmy: posłowie reprezentują Naród, ale wybierani są w okręgach. Dotyczy to zarówno partii rządzącej, jak i opozycji. Gdyby w Białymstoku, Bydgoszczy, Gdańsku, Lublinie, Łodzi, Opolu, Szczecinie czy Toruniu działali ogarnięci posłowie opozycji, pochodzący stamtąd posłowie PiS-u powinni już czuć na karku gorący oddech konkurencji. Jeśli tak nie jest, to znaczy, że ktoś właśnie przesypia okazję.
Wieś zawsze z PiS-em?
W podobny sposób opozycja parlamentarna przesypia właśnie sposobność, by uderzyć w poparcie dla PiS-u na wsi. Okazję do tego jest CETA – umowa o wolnym handlu między Unią Europejską a Kanadą. Rząd zgodził się w imieniu Polski na „tymczasowe stosowanie” CETA, mimo że przeciwnych tej umowie jest większość jego wyborców, a szczególne zaniepokojenie umowa budzi wśród mieszkańców i mieszkanek wsi. I mimo tego, że niektórzy ministrowie w rządzie PiS (np. minister rolnictwa Krzysztof Jurgiel) wyrażali poważne wątpliwości w związku z tą umową. Kolejna szansa na to, by powalczyć z PiS-em o wiejski elektorat, może się prędko nie trafić.
Co więc robi opozycja? Polskie Stronnictwo Ludowe werbalnie sprzeciwia się CETA. Władysław Kosiniak-Kamysz jeździ po Polsce i przekonuje, że to zła umowa dla polskich rolników. A co robią europosłowie PSL w Parlamencie Europejskim?
czytaj także
21 listopada 2016 odbyło się głosowanie w sprawie uzupełnienia porządku obrad Parlamentu Europejskiego o debatę plenarną nad CETA. Podczas gdy obecni na sali przedstawiciele SLD i UP (opozycji – na polskim podwórku – pozaparlamentarnej) zagłosowali za debatą, posłowie PSL… w ogóle nie brali udziału w głosowaniu. Następna okazja do wykazania się determinacją w obronie polskiej wsi była już dwa dni później. 23 października Parlament Europejski głosował nad rezolucją w sprawie odesłania CETA do Trybunału Sprawiedliwości w celu sprawdzenia jej zgodności z prawem podstawowym Unii Europejskiej. I znowu – przedstawiciele SLD i UP głosowali za kontrolą „konstytucyjności” CETA (Krystyna Łybacka, Adam Gierek i Janusz Zemke, podczas gdy Bogusław Liberadzki z niewiadomych powodów się wstrzymał), a tymczasem – jak możemy sprawdzić na portalu VoteWatch.eu – żaden z posłów PSL nie wziął udziału w głosowaniu (mimo że trzech z nich było tego dnia obecnych).
W przewidzianym na 15 lutego głosowaniu w sprawie „tymczasowego stosowania” trzech (spośród czterech) posłów PSL zapowiedziało, że zagłosuje przeciwko CETA. Deklarację tę wymogli na nich aktywiści i aktywistki Akcji Demokracji. Dobre i tyle, choć od partii opozycyjnej można by oczekiwać, że sama wykaże inicjatywę i nie będzie potrzebowała zewnętrznego nacisku, żeby zrobić coś we własnym dobrze pojętym interesie.
Przy okazji warto odnotować, że sprawa CETA pokazuje to kolejny temat, przy którym widać konsekwencję i wiarygodność Platformy Obywatelskiej. W obu przypadkach posłowie PO głosowali przeciwko – przeciwko debacie i przeciwko odesłaniu CETA do Trybunału. Najwyraźniej partia ta uważa, że parlament powinien być miejscem debaty, a posłowie opozycji powinni mieć możliwość przedstawienia swojej opinii… chyba że (jak w Parlamencie Europejskim) sama jest częścią dominującej koalicji. Partia ta uważa również, że konstytucyjność tworzonego prawa jest sprawą zasadniczą… chyba że (jak w Parlamencie Europejskim) sama jest częścią dominującej koalicji. Rozumiem, że posłowie PO mogą wierzyć w ideologię wolnego handlu i uważać CETA za dobre porozumienie – ich prawo. Dlaczego jednak odmówili oponentom prawa do debaty? I dlaczego nie zgodzili się na sprawdzenie zgodności CETA z unijnym prawem? Czy dlatego, że debata parlamentarna i ład konstytucyjny to są wartości, w które Platforma wierzy tylko wtedy, gdy sama jest w opozycji?
Pozostawię to pytanie bez odpowiedzi. Podobnie jak pytania, na jaki poziom niewiarygodności i niekonsekwencji może sobie pozwolić partia opozycyjna w dzisiejszej Polsce.
Rzeczywistość co chwila dostarcza okazji, by uderzać w rząd i nadkruszać społeczne poparcie dla PiS. To, że parlamentarna opozycja tego nie robi, jest wyłącznie winą jej samej. Nie wykorzystuje ani słabości rządu, ani własnych atutów. Aby to zrobić, szefowie partii parlamentarnych, nazywani na wyrost „liderami”, powinni faktycznie ze sobą konkurować, ale nie o to, kto kogo prześcignie w wyścigu na słupki, tylko o to, kto lepiej będzie służyć Polakom i Polkom i skuteczniej reprezentować ich interesy.