Jako społeczeństwo wciśnięte w jedną wielką wojnę polityczną mamy małe szanse na dowiedzenie się, co tak naprawdę się stało i kto za to odpowiada – i jeszcze mniejsze na zaakceptowanie tego jako oficjalnej i wiarygodnej wersji.
Pamiętam, jak niedługo po katastrofie smoleńskiej jeden z kolegów, chyba nie do końca sarkastycznie, powiedział mi, że jego zdaniem oficjalnej prawdy o jej przyczynach nie poznamy nigdy. Że zrobiono tak wiele, że żaden konsensus już nie jest możliwy, i żadna ze stron nie uwierzy już drugiej. Mam wrażenie, że z katastrofą ekologiczną na Odrze będzie podobnie. Jako społeczeństwo wciśnięte w jedną wielką wojnę polityczną mamy małe szanse na dowiedzenie się, co tak naprawdę się stało i kto za to odpowiada – i jeszcze mniejsze na zaakceptowanie tego jako oficjalnej i wiarygodnej wersji.
czytaj także
Zacznijmy od strony rządzącej. Nie jest oczywiście tak, że Kaczyński albo teść Sasina potajemnie trują rzekę, albo że pisowcy mają na boku jakiś kolejny geszeft i zanieczyszczają ją celowo. Jak na razie aż tak wiele na to nie wskazuje. Natomiast cały proces technologiczny stanowienia władzy przez PiS sprzyja temu, żeby nie tylko takie katastrofy pojawiały się częściej, ale przede wszystkim – żeby nie były nigdy wyjaśniane.
Pierwszym elementem owego procesu jest złamanie przez PiS imposybilizmu, rozumianego jako słynne „nie da się”. O ile w niektórych przypadkach urzędniczy impas rzeczywiście powoduje szkody, to o wiele częściej jest także pewnym zabezpieczeniem. Owe „nie da się” często nie wynika bowiem z urzędniczej niechęci, ale z proceduralnych zakazów określonego zachowania.
PiS procedurami gardzi, wobec czego zabezpieczenia z definicji przestają mieć znaczenie i być stosowane. Tymczasem owe procedury nie tylko zabezpieczają poprzez określone zakazy, ale często też nakazują określone postępowanie, na przykład w przypadku zaistnienia katastrofy. Odrzucając imposybilizm odrzuca się zarazem pewne wytyczne, ramy, w których poruszać się ma urzędnik, nie dając mu nic w zamian poza coachingowym „przejawieniem inicjatywy”.
Jak wkurzyć wędkarzy, czyli PiS uczy nas, że wszystko jest polityką
czytaj także
Co więcej, skala nepotyzmu i kolesiostwa w PiS przeszła najśmielsze wyobrażenie, przy czym PiS nawet się z tym za bardzo nie kryje i uważa to za cnotę. Pal licho, gdyby powoływano osoby nieco znające się na branży, chętnie się uczące albo chociażby ponoszące odpowiedzialność. Wszystkie posady obsadza się jednak znajomymi królika, nie wymaga się od nich niczego merytorycznego, a następnie daje im zupełną bezkarność.
W Polsce faktycznie obowiązują bowiem dwa systemy prawne: pierwszy, oficjalny i dla wszystkich, oraz drugi – dla władzy, której przedstawiciele mogą robić największe szwindle, a prokuratora i tak to przecież umorzy. Jeśli więc mamy rzekę i ona może być zatruta, to u takiego urzędnika nie pojawia się myśl „muszę należycie pracować, bo inaczej poniosę karę”, ale „nic mi nie zrobią, bo i tak jestem należycie podczepiony”.
Jedyne, czego wymaga się w partii matce, to służalstwo, wierność i oddanie populistycznej retoryce. To z kolei oznacza, że w każdym pisowskim urzędzie o wiele ważniejsza jest działalność w lokalnych mediach, obchodzenie tych wszystkich dni wyklętych i propagandowe masówki niż merytoryczna robota. Chcesz być dobrym urzędnikiem z pisowskiego nadania? Zorganizuj piknik z żołnierzem wyklętym, coś z Matką Boską i resztą się nie przejmuj. Nie z merytorycznej roboty będziesz przecież rozliczany. Chyba że wszystko się zawali, wtedy zrzucą cię z sań bardzo szybko.
Tak rozumiany proces nawet nie tyle sprawowania władzy, co dostarczania populistycznego kontentu propagandzie sprawia, że ryzyko katastrofy w państwie wzrasta. Po co rozwiązywać problemy, skoro można się skupić na mówieniu, jak się rozwiązało problem? Po co kupować gaz, jak można zwyzywać Norwegów? Po co za zabezpieczać węgiel, jak można zrzucić na Putina? Po co szybko reagować w sprawie zatrucia rzek, jak na podorędziu są Niemcy i będzie to ich wina?
Dodatkowo ta władza, jak żadna inna po 1989 roku, dysponuje bardzo silnym zapleczem medialnym. Dziennikarze i publicyści w (mentalnych) mundurach partii doskonale wiedzą, nawet bez wskazówek, co i jak mają pisać i komu merdać ogonem. Są bowiem całkowicie od pieniędzy obecnej władzy uzależnieni. I w ten sposób obieg się zamyka. Państwo opanowane przez chciwą szarańczę nie jest w stanie realizować najprostszych zadań, bo rolą szarańczy polityczno-medialnej jest trwanie przy władzy, a nie rozwiązywanie problemów.
Ale jest też druga strona, opozycyjna. Wbrew pozorom ogromna część opozycyjnych polityków oraz mediów nie jest zainteresowana tym, co się naprawdę stało. Czy to w sprawie Odry, gazu, węgla czy czegoś innego. Rozwiązanie zagadki tego, co się stało, może bowiem oznaczać, że to jednak nie jest wina władzy, tylko siły wyższej, przypadku, nieszczęśliwego zbiegu okoliczności. Wówczas trudno będzie to wykorzystać politycznie.
czytaj także
Zamiast stawiać pytanie o to, co się naprawdę stało, masa nierządowych dziennikarzy od razu pyta: czyja to wina i dlaczego PiS? Owszem, rozumiem pokusę odwetu, zwłaszcza w świetle tego, jaką hańbą dla dziennikarstwa stała się TVP, ale taka postawa – robienie z siebie TVP light – powoduje, że odbiorca poznawczo jest po prostu bezradny.
Z jednej strony dostaje bowiem kłamstwa obozu władzy, a z drugiej – antypisowską sieczkę, z której trudno wyłowić, co jest prawdą, a co nie. Dodatkowo media w ten sposób szkodzą same sobie. Jeszcze do niedawna grzana była teoria trującej rtęci. Dziś okazuje się, że to jednak nie rtęć, a przyczyn, jak wskazują naukowcy, może być o wiele więcej. Być może warto było zaczekać chwilę z tezami o tym, jak władza pozwala truć rzekę rtęcią, bo lada moment, przy kolejnej katastrofie, nikt już w ogóle nikomu nie uwierzy.