Aby wywalczyć sobie mocną pozycję na scenie politycznej i stabilnie dwucyfrowe poparcie, lewica musi wreszcie nauczyć głównych graczy obozu anty-PiS, że nie dostaną od niej nic za darmo.
Na wyniki pierwszej tury wyborów prezydenckich tzw. lewicowa bańka zareagowała trojako.
Jedni natychmiast popędzili do obozu Rafała Trzaskowskiego. Dołączyli do chóru apologetów kandydata KO szybciej, niż ten zdążył zaoferować lewicy cokolwiek. Niektórzy z nich zaczęli wygłaszać gorączkowe peany na cześć prezydenta Warszawy: pięć dowodów na to, że znów stoimy przed wielkim wyborem dziejowym; dziesięć powodów, by zagłosować na Rafała tylko dlatego, że łaskawie kandyduje. Inni zajęli się wyższościowymi połajankami i straszeniem lewicy rychłym i nieuniknionym, ich zdaniem, powrotem PiS do władzy.
Biejat i Zandberg przed drugą turą
Znamy dobrze obie te reakcje. To awers i rewers tej samej platformerskiej monety, którą Donald Tusk rozgrywa od dekady. To nawet zrozumiałe, że w roku 2015, 2019 i pewnie nawet w 2023 ta moneta mogła wydawać się niektórym z nas wartościowa. Jednak w maju 2025, po półtora roku rządów KO – rządów zasadniczo antyspołecznych i niedobrych dla lewicy – widzimy już bardzo wyraźnie, że ich moneta wiele straciła na wartości. Dlatego bezwarunkowe i natychmiastowe dołączenie do obozu Trzaskowskiego to poważny błąd polityczny sporej części lewicowej publiczności. Zbyt często ten błąd powtarzamy.
czytaj także
Drudzy zrozumieli, że od co najmniej półtora roku żyjemy w nowej rzeczywistości. Mniejsze zło spod znaku obozu anty-PiS zaczęło na naszych oczach niebezpiecznie rosnąć. Wypadałoby więc upewnić się, czy to zło wciąż jest wystarczająco małe, by chcieć na nie zagłosować. To reakcja realistyczna i politycznie rozważna. Najłatwiej to zrobić, domagając się od kandydata KO informacji o tym, kiedy i w jaki sposób ma zamiar podnieść wartość sfatygowanej platformerskiej monety.
Tę grupę szybko i sprawnie spróbowała obsłużyć Magdalena Biejat. Już dwa dni po głosowaniu, we wtorek, Biejat wyciągnęła od Trzaskowskiego trzy deklaracje w sprawach społecznych rzeczywiście kluczowych dla lewicy. Mówiąc konkretniej, w zamian za szybkie udzielenie mu poparcia w drugiej turze, kandydat KO wyznał publicznie, że niezbędna jest reforma ochrony zdrowia „oparta na sprawiedliwości, dostępności, wysokiej jakości usługach oraz godnych warunkach pracy dla personelu”, zadeklarował chęć współpracy w kwestii praw kobiet i praw człowieka oraz poparł lewicowy program publicznego budownictwa mieszkań na tani wynajem (przez samorządy). Posunięcie Biejat było dobre i potrzebne, lecz chyba zbyt pospiesznie przeprowadzone.
Trzeci uznali, że pośpiech jest złym doradcą, podczas gdy dłuższe potrzymanie kandydata KO w niepewności nie tylko nie zaszkodzi lewicy, ale może jej pomóc. Mówili, że w drugiej turze zamierzają oddać nieważny głos lub zostać w domu. Co zrobisz, Rafale – mówili – by nas przekonać, że warto zmienić te zamiary i zagłosować właśnie na ciebie? Mów, złotousty. Opowiadaj długo i kwieciście. Obiecuj nam jak najwięcej i jak najkonkretniej. Być może zrewidujemy swoje zamiary. Dowiesz się tego na samym końcu kampanii. A jeśli okaże się, że mimo wszystko zagłosujemy na ciebie i zostaniesz prezydentem Polski, rozliczymy cię z każdej złożonej nam obietnicy.
Myślę, że to najmądrzejsza politycznie reakcja. Tę grupę spróbował, ciekawie, lecz nie do końca skutecznie, obsłużyć Adrian Zandberg, który odrzucił propozycję rozmowy złożoną mu przez Trzaskowskiego. Zamiast tego zażądał od rządu Tuska twardego dowodu prospołecznych deklaracji KO: zróbmy, jeszcze przed drugą turą, dodatkowe posiedzenie Sejmu, na którym uchwalicie gotowe już rozwiązania poprawiające sytuację w polityce mieszkaniowej i ochronie zdrowia.
Warto docenić ten ruch za swadę i żądanie konkretów. Jednak lepiej było zrobić obie te rzeczy: spotkać się z Trzaskowskim i podczas spotkania spróbować wywrzeć presję na rząd KO. Od początku było oczywiste, że ta presja nie może być skuteczna, ale gdyby Adrian wyraził ją na spotkaniu, to przynajmniej uzyskałby jakąś wyraźną odpowiedź. Z ust Trzaskowskiego padłaby kolejna deklaracja w kierunku lewicy. Tak się jednak nie stało. Z zagrania Zandberga nie wynikła żadna nowa jakość w tej kampanii, a on sam ostatecznie nie „przekazał poparcia” żadnemu kandydatowi.
czytaj także
Mimo niewielkich zastrzeżeń do posunięć Biejat i Zandberga nie mam żadnych wątpliwości, że każde z nich we właściwy sposób odczytuje główne wyzwanie, przed jakim stoi dziś lewica. Tym wyzwaniem jest wywalczenie realnej podmiotowości i stabilnie dwucyfrowego poparcia społecznego w nowej rzeczywistości politycznej. W tej rzeczywistości nie wierzymy już w wytarte slogany obozu anty-PiS: jego wzniosłe hasła o obronie demokratycznego państwa prawa i fundamentalnych wartości cywilizacyjnych rozbiły się z hukiem o politykę bierności w sprawie praw kobiet, kontynuację pełzającej prywatyzacji ochrony zdrowia, zawieszenie prawa do azylu dla uchodźców, zapowiedzi ograniczenia 800+ dla Ukraińców i tak dalej.
W tej rzeczywistości, aby wywalczyć sobie mocną pozycję na scenie politycznej, lewica musi wreszcie nauczyć głównych graczy obozu anty-PiS, że nie dostaną od niej nic za darmo ani za pół darmo. Lekcja, której należy im konsekwentnie udzielać, prowadzi przez twarde, ale realistyczne negocjacje oraz umiejętną politykę wyczekiwania. Poparcie lewicowych wyborców jest dla obozu anty-PiS kluczowe zwłaszcza w takich sytuacjach jak druga tura tych wyborów prezydenckich, bo tutaj o ewentualnym zwycięstwie Trzaskowskiego zadecyduje najpewniej bardzo niewielka różnica głosów. Także tych naszych.
Co zrobić w niedzielę?
A zatem: co zrobić w najbliższą niedzielę? Iść na wybory czy zostać w domu? Zagłosować na Trzaskowskiego czy oddać nieważny głos? Aby rozstrzygnąć ten dylemat, warto zastanowić się nad trzema kwestiami.
Po pierwsze, rozważmy, jaka jest rzeczywista stawka tych wyborów prezydenckich. Wcale nie chodzi o to, by PiS nie wrócił do władzy, lecz o to, czy PiS zdoła utrzymać mniejszą połowę władzy w państwie. Mniejszą, bo w naszym ustroju politycznym prezydent może mniej niż parlament/rząd/premier. Innymi słowy, w drugiej turze toczy się walka o to, czy aktualny klincz PO-PiS będzie trwał, czy też PO zdobędzie pełnię władzy w państwie.
Sojusz mainstreamu z alt-prawicą przyspieszył już w 2023 roku. I będzie miał fatalne skutki
czytaj także
Owszem, Karol Nawrocki jako prezydent może, na przykład, potęgować prawicową atmosferę nienawiści w kraju oraz mówić głupoty na spotkaniach na wysokim szczeblu międzynarodowym. To nic nowego – Duda też tak robił, choć mamy raczej pewność, że Nawrocki będzie robił to częściej. Nawrocki może też kontynuować politykę wetowania istotnych ustaw, zapoczątkowaną przez Dudę. Zapewne będzie ją też rozszerzał: na przykład nie podpisze ustawy liberalizującej aborcję, o ile w ogóle taka ustawa zostanie przedstawiona prezydentowi. Jak na razie nie została, choć przecież rządząca większość spokojnie mogła ją przegłosować.
Z drugiej strony, Nawrocki jako prezydent nie może w prosty sposób wywrócić aktualnego rządu KO ani rozwiązać parlamentu, ponieważ urząd prezydenta nie daje do tego narzędzi. Aby doprowadzić do przedterminowych wyborów – których nie chcemy, bo przy obecnych nastrojach społecznych prawie na pewno wygrałaby je prawica – prezydent z PiS musiałby zastosować dużo twardszą od Dudy politykę blokowania działań rządu. Jeśli uważacie taki obrót spraw za prawdopodobny, warto rozważyć głos na Trzaskowskiego.
Po drugie, zauważmy, że o tym, jak silny (lub słaby) będzie obóz anty-PiS w przededniu prawdziwej walki o to, by PiS nie wrócił do władzy, zadecydują efekty polityki aktualnego rządu. Na lewicy różnimy się opiniami na temat tego, jak należy się wobec tej polityki ustawić. Łączy nas jednak przekonanie, że rząd Tuska rządzi źle, tj. zasadniczo antyspołecznie. Otóż jeżeli ten kurs nie ulegnie zmianie, a wskutek tego niezadowolenie społeczne pogłębi się jeszcze bardziej, to w przeddzień najbliższych wyborów parlamentarnych PiS (i Konfederacja) zajmą znacznie korzystniejszą pozycję wyjściową niż miały w październiku 2023 roku. I odwrotnie: PiS (i Konfederacja) miałyby pod górkę, jeśli rząd Tuska zechciałby dokonać wyraźnej prospołecznej korekty kursu.
czytaj także
W jakiej sytuacji politycznej ten rząd będzie bardziej skłonny to takiej korekty? Czy wtedy, gdy KO zdobędzie pełnię władzy w państwie, spychając głównego przeciwnika do narożnika i zyskując swobodę decydowania o wszystkim? Czy raczej wtedy, gdy będą zmuszeni kontynuować walkę w klinczu z głównym przeciwnikiem, nie mogąc sobie pozwolić na żaden fałszywy ruch? Jeśli bardziej przekonuje was ten pierwszy wariant, warto rozważyć głos na Trzaskowskiego.
Wreszcie po trzecie, przyjrzyjmy się najważniejszym wydarzeniom kampanii między pierwszą a drugą turą. Najpierw Nawrocki ukląkł przez Sławomirem Mentzenem i oświadczył się wyborcom Konfederacji. Dla wielu osób na lewicy mogło to wyglądać groźnie, a nawet przerażająco.
Następnie Trzaskowski i Nawrocki debatowali ze sobą w taki sposób, że skutecznie pominęli niemal wszystkie kwestie społeczne kluczowe dla lewicy. Mimo to, między jedną a drugą przepychanką słowną Trzaskowskiemu udało się wtrącić dwa słowa o wprowadzeniu w całej Polsce darmowych żłobków oraz centrów aktywności międzypokoleniowej dla seniorów.
Później Trzaskowski – trzeba to wyraźnie odnotować – nie tylko nie ukląkł przed Mentzenem na jego terenie, ale nawet skonfrontował się z nim, całkiem odważnie i przekonująco. Właściwie w niczym istotnym nie ustąpił liderowi Konfederacji. Zaprezentował się jako bardzo proeuropejski i proukraiński w polityce zagranicznej, a także bardzo liberalny światopoglądowo i gotów do otwartej obrony osób LGBT+. W sprawach społecznych wydusił z siebie, dość ogólnikową, ale zawsze, obietnicę inicjatywy prezydenckiej w sprawie wykluczenia komunikacyjnego w mniejszych miejscowościach.
By ograć Mentzena-Nawrockiego, Trzaskowski powinien odciąć się od Tuska
czytaj także
Dla mnie najważniejsze było jednak mocne i wyraźne sygnalizowanie przez kandydata KO, że jako prezydent będzie stanowił względnie autonomiczny ośrodek władzy od rządu Donalda Tuska. Lewica ćwiczyła to kiedyś przy okazji tandemu Miller-Kwaśniewski. Wprawdzie dziś mamy zupełnie inne czasy, ale być może taki układ mimo wszystko jest możliwy. Jeśli dajecie temu wiarę, warto rozważyć głos na Trzaskowskiego.
Nie dajmy się szantażować
W drugiej turze w 2020 roku zagłosowałem na Trzaskowskiego, ponieważ wówczas szło o rozbicie monopolu władzy PiS – monopolu zbyt długo trwającego i już od dawna nieprospołecznego. W 2025, po wynikach pierwszej tury, początkowo zamierzałem oddać nieważny głos, lecz na razie odstąpiłem od tego zamiaru. Waham się między głosem nieważnym a głosem, mimo wszystko, na kandydata KO.
Pamiętacie Jarosława Gowina jako posła Zjednoczonej Prawicy? Głosował tak jak PiS, ale się z tego nie cieszył. W podobny sposób można w niedzielę zagłosować na Trzaskowskiego. Wielu już zadeklarowało, że tak zrobi i to jest OK. Ja sam podejmę ostateczną decyzję pewnie w dniu wyborów. Jednak niezależnie jakiego wyboru dokonamy, nie dawajmy się dłużej szantażować obozowi anty-PiS. Lewica nie jest mu nic winna „z urzędu”. Nie ma nic za darmo.
**
Tomasz Rawski – socjolog polityki i kultury, adiunkt na Wydziale Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego. Zajmuje się politykami pamięci, wojną, nacjonalizmem i socjalizmem.