Minister finansów Andrzej Domański zapowiedział na wczorajszej konferencji prasowej, że podwyżki dla nauczycieli w 2025 roku – tak jak dla całej sfery budżetowej – wyniosą 5 proc., czyli tyle, ile inflacja wedle najnowszych prognoz. To mniej, niż domagał się ZNP (15 proc.), wnioskowało Ministerstwo Edukacji Narodowej (10 proc.) i wzrosną przeciętne wynagrodzenia (7 proc.). Wygląda zatem, że w polityce rządu wobec edukacji w Polsce „baza” wyraźnie rozjeżdża się z „nadbudową”.
Po co nam w ogóle szkoła? Cieszy fakt, że ministra Nowacka zaczęła swój niedzielny występ na Campusie Polska Przyszłości od tego właśnie pytania. Jeszcze lepiej, że próbując na nie odpowiedzieć, szefowa resortu, jak by nie było, decydującego o przyszłości cywilizacji nad Wisłą, wyszła poza widma „przygotowania do potrzeb rynku pracy” i „wychowania patriotycznego”, które z różnym natężeniem i w różnych proporcjach krążą po korytarzach sejmu, ministerstwa na Szucha, kuratoriów i wreszcie samych szkół, prześladując uczniów, rodziców i nauczycieli od lat mniej więcej trzydziestu pięciu. Za pierwszym stoi Polska uśmiechnięta przede wszystkim do pracodawców, za drugim – Polska z zębami wyszczerzonymi w gniewie na Niemców, Ukraińców, zgniły Zachód, wegetarianizm, LGBT, aborcję i roweryzm.
No więc po co?
Performance w olsztyńskim Kortowie to nie exposé, ale kilka założeń dało się wychwycić. Po pandemii zorientowaliśmy się, że szkoła jest od spotykania innych ludzi – ma uczyć relacji, bycia ze sobą, rozpoznawania emocji. To kompetencje powszechne i chwilowo niezastępowalne przez sztuczną inteligencję. Dalej było o „potrzebie adaptacji” do zmieniającego się świata. Jacek Kuroń żachnąłby się i powiedział, że świat należy zmieniać, a nie się do niego dostosowywać, ale przyjmijmy z dobrą wolą, że chodzi o zdolności uchwycenia zmian – technologicznych, komunikacyjnych, kulturowych. Tym bardziej że Nowacka mówiła też o „umiejętności kwestionowania rzeczywistości”, kompetencji „odróżniania prawdy od fałszu” czy uderzaniu w stereotypy.
czytaj także
W szkole ma być też empatycznie, życzliwie, bez przemocy i nienawiści. Od wyników olimpijskich czy maturalnych w ocenie jakości szkoły ważniejsza ma być edukacyjna wartość dodana – św. Graal szkoły, która robi wyniki, przede wszystkim ucząc, a nie wyłapując na wejściu najlepszy materiał ludzki. Innymi słowy, takiej, która ma wyrównywać szanse i poziom uczniów w górę, a nie tylko potęgować to, co uczeń dostanie od rodziny i tzw. społeczeństwa. Zapanować ma większa wrażliwość genderowa w dydaktyce – w obydwie strony, bo z wielu przedmiotów wyniki chłopców są gorsze.
A co z konkretami? Będzie edukacja zdrowotna i obywatelska, podstawa programowa tej ostatniej ma być przedstawiona do konsultacji od września. Podstawy programowe innych przedmiotów mają być w kolejnych latach szeroko dyskutowane, prawdopodobnie w formie paneli (?) obywatelskich, z dużym udziałem praktyków-nauczycieli. Psychologów szkolnych ma być więcej, ale nie z łapanki (między wierszami odczytałem sugestię, że katecheci i taśmowo produkowani nauczyciele z katolickich szkół Nowoczesności, Tradycji i Gotowania na Gazie to nie będą preferowani kandydaci). Wreszcie – to w podstawach programowych – więcej miejsca na zróżnicowanie, np. w nauczaniu historii w poszczególnych regionach.
I w zasadzie wszystko fajnie, tylko – jak mawiał klasyk dwudziestowiecznej myśli i praktyki politycznej – o wszystkim decydują kadry. Inny, z przeciwnego bieguna idei, dodawał, że nie ma czegoś takiego jak darmowy obiad. Dialektycznie prowadzi nas to do wniosku, że za psi pieniądz nie będzie dobrych kadr, a więc nie będzie niczego.
Nic nie zastąpi godnych wynagrodzeń
O nauczycielach, co prawda, padło w wystąpieniu ministry sporo dobrych słów: że „ustali” falę hejtu z TVP po strajku 2019 roku i brutalne wkroczenie polityki do szkół, że dokonali cyfrowej transformacji szkoły w okresie pandemii, że nie można im nakładać dodatkowych zadań, np. tych przypisanych psychologom, że kto uczy, ten zasługuje na szacunek (bodaj zdanie wcześniej była mowa o finansowaniu – słusznie, bo w kapitalistycznym otoczeniu walutą pieniężną, a nie moralną, wynagradza się w pierwszej kolejności).
Świat akademicki sześć lat po reformie Gowina. Czas na poważne zmiany
czytaj także
To wszystko nie zmienia faktu, że na początku sierpnia w polskich szkołach było 25 tysięcy wakatów, w tym ponad 3 tysiące dla psychologów i 2 tysiące dla pedagogów. I to nie jest kwestia „okienka transferowego” i ruchów kadrowych, bo tuż przed początkiem roku wciąż brakuje ponad 20 tysięcy ludzi. Szkoły ratują się zaprzyjaźnionymi emerytami, zatrudniają za zgodą kuratorium ludzi bez stosownych kwalifikacji, sztukują pensum między pozostałych nauczycieli lub czekają na cud. Dramat jest z nauczycielami przedmiotów ścisłych. W małych miasteczkach, gdzie nie ma absolwentów o stosownych kwalifikacjach i w dużych miastach, gdzie absolwenci mają mnóstwo alternatywnych ofert w sektorze prywatnym. Jest źle, lepiej nie będzie.
Chyba że rząd – bo to sprawa nie tyle resortu Barbary Nowackiej, ile woli premiera, ministra finansów i większości parlamentarnej – zrozumie wreszcie, że pogonienie na drzewo kilku wariatów z resortu, kuratoriów czy CKE, ogólnie lepsza atmosfera i odchudzanie podstaw programowych nie zastąpią nauczycielom cyferek na koncie.
Zgodnie z obietnicami wyborczymi nauczyciele dostali podwyżki wynoszące średnio 30–33 proc. Na pierwszy rzut oka sporo – ale licząc nawet od roku po wielkim strajku w oświacie (2019), to mniej, niż wyniósł składany wzrost cen towarów i usług konsumpcyjnych. Innymi słowy, dostali wyrównanie inflacyjne. Tak zwane średnie wynagrodzenia to między 6353 (początkujący) a 9523 zł brutto (dyplomowani), ale to wszystko razem z dodatkami: stażowym, funkcyjnym, za wychowawstwo, za pracę w trudnych warunkach, za pracę w nocy, a także z nadgodzinami i nagrodami.
Realnie rzecz biorąc, nauczyciel z kilkunastoletnim stażem, pracujący sporo ponad pensum, załapie się na średnią krajową z niewielkim kawałkiem. Przypomnijmy, że średnia krajowa wynosi dziś 8145 zł brutto. Owszem, liczona dla przedsiębiorstw od 10 pracowników wzwyż, a więc sporo wyższa, niż naprawdę „przeciętne” zarobki, ale nie uwzględnia wyższego wykształcenia ani przygotowania zawodowego. Skandalem, choć przezroczystym od wielu lat, jest to, że krążące po sieci wykresy płac, udostępniane z życzliwą nauczycielom intencją, zestawiają szkolne zarobki z ustawową płacą minimalną – tak jakby to minimum minimorum było domyślnym benchmarkiem wyceny trudnej, wymagającej i bezcennej pracy.
Wyższe zarobki nauczycieli opłacają się nam wszystkim
Dodajmy, że minimalne wynagrodzenia zasadnicze nauczycieli to już tylko między 5 a 6 tysięcy miesięcznie brutto – na rękę zostaje coś między 3600 a 4300 z kawałkiem. W Warszawie czy Krakowie starczy na kawalerkę, prąd, wodę i gaz, internet mają przecież w szkole, a bilet ZTM niepotrzebny, bo piechotą zdrowiej. Innymi słowy, w dużym mieście nauczycielka singielka ze szkoły publicznej to finansowa pariaska.
Lektura jako źródło cierpień, czyli czego oczekujemy od szkolnego kanonu
czytaj także
Jeśli ktoś wyniósł ze szkoły złe wspomnienia (a to niemała grupa wyborców w Polsce), z trudem zdobędzie się na empatię wobec akurat tej grupy zawodowej. Nie pomagają myślowe klisze o pensum jakoby mniejszym niż pół etatu „normalnego człowieka”, dwóch (albo i „w sumie to trzech”, czemu nie) miesiącach wakacji czy niedostępnych innym śmiertelnikom urlopach na poratowanie zdrowia. Nauczycieli nie gnębi już PiS, minister Czarnek ani kuratorka Nowak, co siłą rzeczy odbiera im część sympatii wyborców Polski ośmiogwiazdkowej. Nauczyciele w liczbie grubo powyżej pół miliona nie mają też wiarygodnej alternatywy dla partii rządzącej koalicji, no i „przecież dostali podwyżki”, więc znowu trafiają na dół budżetowego porządku dziobania.
Jak wskazują jednak badacze Michał Brzeziński, Paweł Bukowski oraz Jakub Sawulski w świeżo wydanej książce Nierówności po polsku, istnieje kilka abstrahujących od sprawiedliwości i solidarności argumentów za tym, by nauczyciele zaczęli więcej zarabiać. Państwu (pani, panu, mnie…) się to po prostu opłaca.
Po pierwsze, jak piszą za badaczami amerykańskimi, „uczennice i uczniowie, którzy mieli w szkołach dobrych nauczycieli, częściej kontynuują edukację na poziomie wyższym, osiągają w przyszłości wyższe zarobki oraz rzadziej wpadają w sytuacje problemowe (np. dziewczęta są mniej narażone na ryzyko nastoletniej ciąży). Wpływ na przyszłe zarobki jest znaczący – zastąpienie słabego nauczyciela przez jedynie przeciętnego zwiększałoby teraźniejszą wartość dochodów z całego życia klasy o mniej więcej 250 tysięcy dolarów (badanie dotyczyło USA). Co więcej, te efekty – znów – są proporcjonalnie większe dla uczniów pochodzących z mniej zamożnych rodzin. Badania przeprowadzone w Teksasie wykazały między innymi, że edukacja prowadzona przez dobrego nauczyciela (w porównaniu z przeciętnym) przez pięć kolejnych lat eliminuje (!) negatywny wpływ niskiego statusu społeczno-ekonomicznego na osiągnięcia szkolne ucznia”.
Innymi słowy, dobrze przygotowani nauczyciele zrównują szanse uczniów, ale i podwyższają ogólny poziom ich kompetencji – po prostu równają w górę. A co to ma do wynagrodzeń?
Autor tego tekstu miał dużo szczęścia i na swojej ścieżce edukacyjnej w podstawówce i liceum publicznym trafił na wielu pedagogów bardzo solidnych i kilkoro wybitnych, mówiąc nieco wyświechtaną frazą: „z powołania”. W pokoleniu trafiającym do szkół w latach 80. i dawniej było ich sporo. W Polsce kapitalistycznej też się zdarzają, ale system skazuje wiele i wielu z nich na tyranie w nadgodzinach, dorabianie korepetycjami lub życie na utrzymaniu partnera/partnerki czy wręcz własnych rodziców.
Nauczycielami zostają najsłabsi absolwenci
Ten sam system jeszcze większą liczbę zdolnych zniechęca już na wstępie: najlepsi absolwenci w czasach niżu demograficznego (a więc i strukturalnie niższego bezrobocia) mają do wyboru sporo atrakcyjnych finansowo ścieżek zawodowych. Negatywna selekcja do zawodu to niestety nie tylko stereotyp z mema: autorzy Nierówności wskazują, że „najlepsi studenci wybierają zazwyczaj pracę w sektorze prywatnym, a nauczycielami często zostają ci z gorszymi wynikami w nauce. Tak przynajmniej sugerują badania przeprowadzone na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie im słabszy student, tym większe prawdopodobieństwo, że będzie starał się o zdobycie uprawnień nauczycielskich”.
Kompetencje nauczycieli – nie tylko wiedza specjalistyczna, ale przede wszystkim kompetencje psychologiczne, innymi słowy: zdolność nawiązania kontaktu z uczniami – poprawiają wyniki uczniów, zwłaszcza tych o gorszym punkcie startu. Dlatego potrzeba zatrzymać w zawodzie najlepszych i przyciągnąć nowych, najzdolniejszych, nie tylko w metropoliach, ale także, a może przede wszystkim, na wsiach i w mniejszych miasteczkach. To wiedza dość intuicyjna, ale też potwierdzana przywołanymi wyżej badaniami. Inne – także w zgodzie ze zdrowym rozsądkiem – potwierdzają, że wyższe płace mają wpływ na wyniki w nauce: „w państwach należących do Organisation for Economic Cooperation and Development (OECD) wzrost wynagrodzeń nauczycieli o 10 proc. prowadzi do podniesienia wyników uczniów (mierzonych za pomocą testów PISA lub TIMSS) o 5–10 proc.”. Podobne wnioski płyną z wielu innych badań skupiających się na konkretnych krajach lub regionach.
Ktoś powie, że mierny pedagog nie zostanie Nauczycielem Roku od tego tylko, że mu przybędzie kilka tysięcy złotych na koncie. Reformy wymaga cały system kształcenia nauczycieli – dodadzą przytomnie wszyscy znający się na temacie. Że nie wszyscy obecnie uczący podołaliby nowym, bardziej wyśrubowanym kryteriom. I wszystko to prawda, tyle że nie na temat, tzn. nie na temat pieniędzy.
Inaczej bowiem niż nauka w szkole publicznej, kształcenie nauczycieli nie może być powszechnym prawem, lecz stosunkowo wąskim przywilejem. Innymi słowy, jeśli szkoła ma spełniać te wymagania, których od niej oczekujemy („kadry…”!), nie każdy może nauczycielem zostać. A żeby mogli nimi zostać wybrani, chętnych musi być więcej niż miejsc, a kryteria muszą być wyśrubowane. Ten drugi warunek zakłada merytokrację, ten pierwszy – atrakcyjność zawodu. Zawód atrakcyjny dla najlepszych to zawód prestiżowy i zapewniający komfortowe życie, a więc w pierwszej kolejności dobrze płatny, bo misją ani etosem nikt się jeszcze nie najadł.
Jeśli szkoła jako miejsce pracy ma być aspiracją najlepszych, a nie azylem dla przeciętnych lub pozbawionych innego pomysłu na życie, nie może od nich wymagać pracy za minimum na przeżycie. Nie może też oczekiwać prowadzenia rozdętej do absurdu biurokracji, przejmowania obowiązków wychowawczych rodziców i dostępności dla nich 24 godziny na dobę 7 dni w tygodniu – ale to już inna para kaloszy.
Studia MBA. Fabryka produkująca specjalistów od zarządzania czymkolwiek
czytaj także
Dostępne szkolenia i czas na rozwój zawodowy przez całe życie (do emerytury), cywilizowane warunki pracy, mniejsze klasy, inne programy nauczania, inne treści, metody i tryb kształcenia pedagogów, zdrowe posiłki dla dzieci, wycieczki i podręczniki w pakiecie, a nie za dopłatą – konieczne zmiany w polskiej szkole można wymieniać długo. Wszystko to jednak nie przyniesie efektu (albo w ogóle nie da się przeprowadzić, z powodu braku ludzi) bez podwyżek wynagrodzeń: pozwalających godnie przeżyć początkującym i wyraźnie rosnących wraz z kolejnymi szczeblami awansu do poziomu komfortowego dla klasy średniej. Bez tego – bez skokowych podwyżek, a nie waloryzacji o inflację, panie ministrze Domański – edukacja publiczna w Polsce nie będzie miała przyszłości.