Publikujemy jeden z dziesięciu tekstów wyróżnionych w konkursie Mój #CzarnyProtest.
Konkurs Mój#CzarnyProtest ogłoszony przez Wielką Koalicję za Równością i Wolnością miał być konkursem na opowiadanie związane z doświadczeniem udziału w protestach. Okazał się konkursem na osobiste wyznania kobiet, które mają już dosyć. Opisują własne, indywidualne, prywatne doświadczenia, które wyprowadziły je na place miast i miasteczek, w obronie godności i w proteście nie tylko przeciwko konkretnym regulacjom prawnym, ale przede wszystkim przeciwko temu, jak są traktowane i jak muszą żyć.
Patriarchat, który wyłania się z tych tekstów, stoi na dwóch nogach. Jedna to tradycyjna, katolicka rodzina, narzucane przez nią wzory życia, role i przekonania. Druga to szeroko rozumiane państwo, które trudno nazwać przyjaznym. Instytucje publiczne, takie jak często pojawiająca się w tych opowieściach służba zdrowia, to nie są miejsca przyjazne, a kobiety są tu lekceważone i poniżane.
Kinga Dunin
***
Przez pięć lat działałam w podziemiu aborcyjnym. Nie sprzedawałam tabletek poronnych. Bałam się o swoją rodzinę. Jednak pomagałam, dzieląc się z kobietami i dziewczynami własnymi doświadczeniami i przeżyciami.
Dziewięć lat temu zaszłam w ciążę. Niechcianą. Nieplanowaną. Znienawidzoną. Z góry skazaną na niebyt.
Pierwszy moment, kiedy przyszło mi do głowy, że jestem trzeci raz w ciąży, był mrożący krew w żyłach. Zrobiłam szybki bilans. Mam dziecko, dwuletnie. Starsze w podstawówce. A i jeszcze córka męża z poprzedniego związku. Ja na wychowawczym, z perspektywą braku możliwości powrotu do pracy, która wymagała ciągłego zaangażowania, wyjazdów, nadgodzin, nerwów i stresu. Wiecznie nieobecna w domu. A jak już byłam to nie duchem, bo trzeba było opracować kolejny materiał, kolejną prezentację, kolejną kampanię. I zero pomocy znikąd. Druga ciąża i dziecko było sposobem na ucieczkę od tego, ale na pewno nie po to, aby z pieluch nie wyjść kolejne lata. Raczej, aby znaleźć pomysł, co dalej. Co robić, gdzie, kiedy, aby pogodzić życie rodzinne z pracą? Bo jak do tej pory się nie udawało, z dwójką dzieci w domu, pracą na 16-18 godzinnym etacie, bez większego zaangażowania męża. Nie, to było niemożliwe.
Jechaliśmy na wakacje z dziećmi nad morze. Mąż prowadził samochód. Wciąż było mi niedobrze. Prosiłam, aby się zatrzymywał. Wymiotowałam. Myślałam, że to choroba lokomocyjna. I to sikanie. Może pęcherz? Dużo piłam. No ale nie boli, tylko wciąż ciśnie. Coś jednak podpowiadało, że trzeba to sprawdzić. W końcu mógł być jeszcze jeden powód. Niby niemożliwy. Zabezpieczaliśmy się prezerwatywami. Powiedziałam o tym mężowi. Potwierdził. To niemożliwe, przecież uważaliśmy. Nie mogłam być w ciąży! Kupiłam test, już jak dojechaliśmy na miejsce. Jak ja nienawidzę testów! Zwlekałam z jego zrobieniem. Wciąż zaklinałam rzeczywistość, że to przecież niemożliwe. Niemożliwe! Niemożliwe!!
Starałam skupić się na wyjściu nad morze, nad wszystkim, co trzeba zabrać na plażę, co kupić, co ugotować, gdzie jechać, co zobaczyć. Wziąć czapeczki , filtr na słońce, coś do picia, koc, leżaki, może piłkę, ponton, skrzydełka do pływania, pieluchy, chusteczki, ręczniki, woreczki na mokre rzeczy. Tryby zaprzęgnięte w spędzanie intensywnie czasu z dziećmi. Wieczorem seks. Zaczęłam krwawić. Yesss, przyszedł okres!! Jak dobrze. To znaczy jedno, że nie mogę być w ciąży! Poczułam ulgę i radość. No nic, test się może przydać. Nigdy nie wiadomo, co się w przyszłości może zdarzyć. Ale w kolejny dzień nie było krwawienia. I w kolejny. Zasypiałam z myślą, że rano jednak muszę zrobić test, bo mdłości i sikanie, mimo wywalczonej w aptece bez recepty furaginy, nie minęły.
I pojawiły się. Dwie kreski.
To koniec. Co teraz? To niemożliwe. Niemożliwe!! Łzy lały mi się po policzkach przez cały dzień. Nie wiedziałam, co robię. Działałam jak automat. Śniadanie, dzieci, plaża, obiad, płacz. Zakupy, deszcz, parasol, płacz. Kolacja, kąpanie, film, piżama, płacz. Od pierwszego momentu, od pierwszej myśli, kiedy przyszło mi do głowy, że może to być ciąża, wiedziałam, że jej nie chcę. Nie mogłam w niej być. Po prostu ten scenariusz był nierealny. W przeciągu kilku dób dojrzałam do decyzji, że tym razem nie poddam się. Nie pozostawię tego samemu sobie. Nie dam się. Nie teraz. Wiedziałam, czego chcę. Wiedziałam, że nie chcę mieć więcej dzieci.
Od początku wiedziałam, że przeprowadzę swój plan sama. Usunę, bez niczyjej wiedzy. No bo po co? To tylko moja sprawa i że nikt nie będzie, tak jak zawsze, próbował na mnie wpłynąć. Tym razem nie dam się. Wiem, wiem, jak bym komuś powiedziała, twierdziłby, że to niemoralne, nieetyczne. To się na mnie zemści. Popatrz na swoje dzieci. Pomyśl, że któregoś nie masz, bo usunęłaś. Dasz z tym radę? O nieeeee, nie dam się. Jakbym usunęła, to by ich po prostu nie było! Są, bo je chciałam. I kocham nad życie. Gdybym ich nie chciała, usunęłabym i by ich nie było, nie kochałabym, ot co. I teraz wiem, że więcej nie chcę. Wystarczy. Na więcej mnie nie stać. Ani finansowo, ani psychicznie. Nie wykrzeszę z siebie więcej. Wiem to. Wiem to lepiej niż biologia, która zdecydowała, że może jednak w ciążę powinnam zajść. I dawać radę dalej. Ale ja powiedziałam: NIE! Koniec, dosyć! Tym razem to ja decyduję. I wiem, czego chcę.
Powiedziałam jednak mężowi. Stwierdziłam, że tak będzie uczciwie. Nie chciałam mieć wobec niego żadnych tajemnic, które mogłyby wpływać na nasz związek. Chociaż i tak wiedziałam, co chcę zrobić, czy z nim, czy bez niego. Nie mógł uwierzyć, że jestem w ciąży. Nie planowaliśmy więcej dzieci, a nasze warunki finansowe i mieszkaniowe na pewno nie dawały nam możliwości na przyjęcie kolejnego członka rodziny. Nie teraz. Właściwie już nigdy. Zgodził się na mój plan.
czytaj także
Dalszy wakacyjny wyjazd nadal podporządkowany był dzieciom, ale i działaniom, które miały nastąpić po powrocie do domu. Przeczytałam Internet na temat metod usuwania ciąży od A do Zet. Nie miałam wypoczynku. Ciągła gonitwa myśli i lęk, czy plan się uda. Zamówiłam zestaw tabletek poronnych na Women on Web. Bałam się, że nie przyjdą. Jeśli do nas nie dotrą, pojadę do Niemiec, albo na Słowację. Miałam plan awaryjny. Kolejny to były afirmacje. Maszerując z rodziną na plażę powtarzałam w myślach: Z każdym wykonanym przeze mnie krokiem sprawiam, że nie jestem w ciąży. To mnie uspokajało. Nie wierzyłam w tę afirmację, bo nie wierzę, że od powtarzania w myślach słów, rzeczy dzieją się same. Ale słyszałam wielokrotnie, czytałam też o tym, że tak właśnie jest. Robiłam to, kompletnie w to nie wierząc, ale się tym kojąc. Życie przestało przerażać.
Obliczyłam, że właśnie za 10 dni, jak wrócimy do domu, przesyłka będzie już w Polsce i do mnie dotrze. Modliłam się do Wszechświata, aby tak właśnie było. I kiedy przyjechaliśmy, na następny dzień zapukał do naszych drzwi listonosz-zbawiciel. Trzęsłam się, odbierając kopertę zwiastującą wolność. Podpisywałam u listonosza odbiór, jak skazaniec wychodzący z więzienia, jakbym zamykałam bramę piekła, z którego udało mi się cudem wyrwać. Rozrywając kopertę i sprawdzając jej zawartość, drżałam ze strachu i wzruszenia. Rozpłakałam się. Czułam radość i szczęście, że wreszcie trzymam swoje życie w rękach, że wreszcie o sobie zdecyduję.
Pierwszą tabletkę połknęłam natychmiast. Mój ukochany mąż-Judasz mi tak polecił. – Po co masz czekać? Będziesz to miała szybciej za sobą. Zajmę się dziećmi, będzie wszystko dobrze – zapewniał.
I było. W kolejny dzień kolejne tabletki. Krwawienie, biegunka, ból, powstrzymywanie wymiotów skakaniem, zajmowaniem się codziennymi, rutynowymi, domowymi obowiązkami. Córka poprosiła o popcorn. Uwielbiałyśmy popcorn. Jadłyśmy razem oglądając jakąś bajkę. Cieszyłam się z każdej fali bólu, z każdego skrzepu, z każdego skurczu, z gorączki. Po dwóch godzinach przyszła fala większego bólu. Wyleciał duży skrzep. I polało się ze mnie mnóstwo krwi. Bałam się. Nie wiedziałam, czy jest ok. Czy już po wszystkim? Ale powoli moje ciało się uspokajało. Krwawienie wciąż było, ale miałam przeczucie, że już jest po poronieniu. Poczułam wtedy wszystko. I żal. I smutek. I gorycz. Ale i radość. I szczęście. A przede wszystkim przemożną, wszechogarniającą, nie do opisania wielką ulgę.
Ale i strach o siebie. Nie byłam pewna czy nie za dużo krwawię. Nie do końca wiedziałam, jak to ma dalej przebiegać. Nie wiedziałam, jak długo to będzie trwać. Zaczęłam szukać w Internecie informacji. Znalazłam forum, na którym dziewczyny pisały, jak u nich to przebiegało. Odnalazłam tam siebie. W przebiegu procesu, w przeżyciach, w uczuciach, w obawach i lękach. Zaczęłam pisać, pytać się, upewniać, czy u mnie wszystko jest w porządku. Dostawałam natychmiastową odpowiedź i wsparcie. Pisałam do momentu pierwszej miesiączki po tzw. akcji. Akcji, która była początkiem mojej wielkiej kobiecej przemiany, dającej mi siłę i poczucie wewnętrznej mocy. Mocy decydowania o sobie i swoim życiu. Wsiąkłam. Zostałam. Dzieliłam się własnymi przeżyciami, siłą, mocą, wspierałam kobiety w akcjach, w czasie oczekiwania na tabletki, w trakcie ronienia i po nim, do wielkiego święta otrzymania daru zalania przez Morze Czerwone, do pierwszej wizyty USG potwierdzającej, że ciąży nie ma, do momentu upewnienia się, że nastąpiło uwolnienie. Forum działało. Z koleżankami założyłyśmy infolinię. Anonimową. Codziennie dzwoniły dziewczyny/kobiety lub ich mężczyźni. Towarzyszyłyśmy całej rzeszy potrzebujących w procesie kontrolowanego i bezpiecznego farmakologicznego poronienia.
Dziś już tego nie robię, choć robią to dalej inne dziewczyny. Pałeczka została przejęta. A one, pomocne kobiety, będą zawsze dopóty, dopóki będą te potrzebujące. Jeśli któraś zdecyduje się, że urodzi, to urodzi. I będzie kochać. Jeśli będą chciały usunąć, nic ich nie powstrzyma.
Mój Czarny Protest trwa od dawna. Od momentu mojej aborcji. 3 października był Wielkim Dniem Wyzwolenia, manifestacji sprzeciwu wobec tych, którzy głoszą, co mam myśleć i czuć. Był też dniem wszystkich tych, które od lat w zaciszu domowym pomagają bez rozgłosu, bez splendoru, anonimowo. Niosą wsparcie swoim siostrom, przyjaciółkom, koleżankom, znajomym i nieznajomym.