Podwyżki dla polityków są rekompensatą za akcję walki z nepotyzmem w PiS. Są też narzędziem umacniającym sejmową większość Zjednoczonej Prawicy. W tej podwyżce nie chodzi o interesy państwa, o jakość pracy w Sejmie, Senacie i ministerstwach, ale o to, co dla Kaczyńskiego najważniejsze – o zarządzanie partią. W 2020 roku sprawa podwyżek bardziej zaszkodziła opozycji. Czy i teraz tak będzie?
PiS zapewnił podwyżki politykom: posłom, ministrom i ich zastępcom, premierowi. I to niemałe: posłowie i posłanki, licząc wzrost diety, zwiększą swoje przychody o 60 proc. (samo uposażenie wzrośnie o 40 proc.), marszałkowie Sejmu zarobią aż 75 proc. więcej. Decyzja wywołała już społeczne oburzenie, któremu trudno się dziwić. Nie można chyba wyobrazić sobie gorszego momentu na podwyżki – ludzie zaczynają odczuwać drożyznę, część z nich obawia się podwyżek podatków i składek w ramach Polskiego Ładu. Płace w budżetówce są zamrożone, kluczowi dla walki z pandemią pracownicy ochrony zdrowia ciągle dostają grosze, do strajku szykują się przeciążeni nowymi zadaniami, za słabo opłaceni pracownicy ZUS – co świetnie opisała Adriana Rozwadowska. Oburzający jest też sposób wprowadzenia podwyżek – rozporządzaniem prezydenta Dudy, bez sejmowej debaty.
Polski Ład, czyli wspaniała fantazja o poprzedniej cywilizacji
czytaj także
Jakie będą polityczne konsekwencje tego oburzenia? Niestety w polityce nie zawsze bywa tak, że oburzenie skupia się na tym, na kim powinno. Jeśli cała opozycja nie wykona sprawnego manewru odcięcia się od decyzji PiS i nie skieruje oburzenia we właściwe miejsce, sama może dostać lanie od swoich wyborców jako część chciwej i pozbawionej słuchu społecznego klasy politycznej. Trzeba więc z ulgą powitać decyzję klubu parlamentarnego Koalicji Obywatelskiej z poniedziałku – nawet jeśli lekko spóźnioną – o złożeniu ustawy zamrażającej podwyżki dla polityków w tej kadencji Sejmu.
Podwyżka jako rekompensata za walkę z nepotyzmem
Dlaczego Kaczyński w ogóle zdecydował się na tak ryzykowny ruch? W największym skrócie: żeby nie rozbiegł się mu klub parlamentarny. Posłowie PiS od dawna narzekają, że zarabiają zbyt mało. Zwłaszcza od 2018 roku, gdy Kaczyński obniżył im pensje o 20 proc. Wszystko przez to, że politycy opozycji i media policzyły, jakie premie przyznał swoim ministrom rząd Beaty Szydło, a była premier w odpowiedzi na krytykę zaczęła krzyczeć z sejmowej mównicy: „te pieniądze im się należały!”. Elektorat, jak miały od razu pokazać wewnętrzne badania PiS, przyjął to fatalnie. Kaczyński przestraszył się, że do PiS przylgnie wizerunek partii skorumpowanej, skupiającej ludzi traktujących politykę jako sposób na wzbogacenie się, i rozwiązał problem w swoim stylu.
Z punktu widzenia walki o głosy podziałało – sprawa premii dla ministrów Szydło nie zaszkodziła PiS w kolejnych wyborach. Partia była jednak poważnie niezadowolona. Nie pod nazwiskiem posłowie PiS narzekali, że Kaczyński jest oderwany od rzeczywistości, nie rozumie, ile kosztuje życie w dużym mieście – nie ma rodziny, kredytu hipotecznego, niemal za wszystko płaci mu partia.
PiS próbował zażegnać ten kryzys w zeszłym roku. Wspólnie z niemal całą opozycją – przeciw głosowało tylko sześcioro posłów i posłanek z Koalicji Obywatelskiej i Konfederacji, pięcioro z Lewicy i czworo z Kukiz ’15 – przyjął w Sejmie ustawę o podwyżkach dla posłów i innych osób pełniących wysokie funkcje publiczne. Gdy opinia publiczna oburzyła się na podwyżki w środku pandemii i pandemicznego kryzysu, opozycja wycofała swoje poparcie. Projekt przepadł w Senacie, Sejm nie odniósł się do senackiego weta.
Awantura o pensje parlamentarzystów może być korzystna dla opozycji
czytaj także
Dla posłów PiS sposobem na podreperowanie sejmowego budżetu była trochę lepiej płatna praca w rządzie – w pewnym momencie liczba ministrów i wiceministrów osiągnęła rekordową po ’89 roku liczbę 126. W styczniu 2015, pod koniec drugiej kadencji PO wynosiła 96. Drugim źródłem dodatkowego dochodu dla gospodarstw domowych posłów i posłanek były spółki skarbu państwa, gdzie na dobrze płatnych stanowiskach zatrudniali się poselscy, senatorscy i ministerialni małżonkowie, partnerzy życiowi, dzieci, bliżsi i dalsi krewni.
Uchwała przeciw nepotyzmowi, przyjęta na ostatnim kongresie PiS, znacznie utrudnia korzystanie z tej opcji. Nawet jeśli odpowiedzialny za jej wdrażanie decydenci partyjni uznają, że dany małżonek czy dziecko działacza PiS pod uchwałę nie podpadają ze względu na swoje wybitne kompetencje, opozycja i media będą teraz szczególnie polować na takie wypadki – bo ustawa przeciw nepotyzmowi pokazuje, że PiS wie, iż jego elektorat ma z tym problem. Podwyżki dla polityków są więc poniekąd rekompensatą za akcję walki z nepotyzmem. Są też narzędziem umacniającym sejmową większość, z którą niedawno PiS miał poważne kłopoty. Posłowie cieszący się dochodami wyższymi o 60 proc. znajdą dodatkową motywację, by głosować wspólnie z rządem i nie dopuścić do scenariusza utraty przez niego większości, a już na pewno nie do wcześniejszych wyborów, w których mogliby nie wziąć mandatu.
W podwyżce nie chodzi więc o interesy państwa, o jakość pracy w Sejmie, Senacie i ministerstwach, ale o to, co dla Kaczyńskiego jest najważniejsze – o zarządzanie partią. Podwyżka ma charakter uznaniowy, jest łaską cara dla coraz bardziej zdemoralizowanej, osłabionej drużyny, która bardzo potrzebuje pozytywnego wzmocnienia w postaci pieniężnej marchewki. Wysokość uposażeń polityków nie jest związana z żadnym obiektywnym czynnikiem – średnią płacą, płacą minimalną, medianą – wynika tylko z woli Kaczyńskiego. Nawet osoby ogólnie popierające podwyżki dla polityków powinny mieć problem z taką uznaniowością.
Ani grosza od Kaczyńskiego
W 2020 roku sprawa podwyżek bardziej zaszkodziła opozycji niż Zjednoczonej Prawicy. Wyborcy tej drugiej podwyżek jakby nie zauważyli, PiS-owskie media albo o podwyżkach milczały, albo próbowały ich bronić. Media czytane i oglądane przez wyborców demokratycznej opozycji nie miały dla podwyżek żadnego zrozumienia, posłom i posłankom głosującym za podniesieniem sobie pensji dostało się od teoretycznie bliskich im środków przekazu i liderów opinii. Wściekli byli także wyborcy. W efekcie, choć Kaczyński nie osiągnął głównego celu – nie uspokoił swojego klubu dodatkowymi pieniędzmi – to przy okazji znów politycznie ograł opozycję.
Teraz nikt z opozycji podwyżek nie poparł. W pierwszych dniach po ogłoszeniu rozporządzenia Dudy brakowało jednak jasnej odpowiedzi na poziomie stanowisk sejmowych klubów.
W poniedziałek zareagował największy klub opozycji, KO. Złożył projekt ustawy uchylającej rozporządzenie prezydenta i uniemożliwiający podwyżki w tej kadencji Sejmu. To dobry ruch, cała opozycja powinna go poprzeć. Niezależnie od tego, co posłowie sądzą na temat wysokości swoich zarobków, w tej sytuacji przyjmowanie choćby złotówki podwyżki z rąk Kaczyńskiego byłoby polityczną głupotą.
Debata wokół ustawy będzie okazją do tego, by każda z partii opozycji atakowała PiS zgodnie z własnym programem i potrzebami swoich wyborców. PO może uruchomić narrację: „na to idą podwyżki podatków z Polskiego Ładu”. Lewica może mówić o dramatycznej sytuacji niedofinansowanej budżetówki. Polska 2050 o zawłaszczaniu państwa przez partie. Każda z tych narracji ma swoje słabe punkty. Polski Ład większości płatników jednak nie podwyższa podatków, tylko je obniża.
czytaj także
Podwyżka dla kilkuset wysokich urzędników to kwota w zasadzie niewidoczna w budżecie, nieporównywalna z kwotami, jakie trzeba by wydać, aby godnie opłacić wszystkich ratowników medycznych, pielęgniarki, urzędniczki ZUS. Niemniej jednak narracje o politykach budujących swój dobrobyt kosztem obywateli mogą okazać się politycznie nośne. Nawet jeśli PiS schowa ustawę KO do zamrażarki i odmówi debaty nad nią w Sejmie, argumentując, że sprawę załatwiło już rozporządzenie i ustawa jest bezprzedmiotowa – co jest najbardziej prawdopodobnym scenariuszem.
Moment na podwyżki zawsze jest zły, ale dziś jest naprawdę fatalny. Opozycja dostała od Kaczyńskiego strzał do pustej bramki. Jeśli go nie wykorzysta, to naprawdę pozostaje tylko załamać ręce.
Tanie państwo nie działa
A jednocześnie trzeba przyznać, że PiS ma rację w tym, że w dłuższym horyzoncie czasowym problem pensji polityków trzeba uregulować. Dzisiejsze uposażenia posłów, ministrów, sekretarzy stanu są znacząco za niskie. Gdy dochody w polityce są zbyt niskie, pozostaje ona atrakcyjną drogą kariery dla trzech grup ludzi: osób już bardzo zamożnych, osób pozbawionych przeciętnych potrzeb materialno-konsumpcyjnych, a przez to zupełnie oderwanych od aspiracji większości społeczeństwa, wreszcie ludzi, którzy zakładają, że do polityki idą pracować na ćwierć, w najlepszym wypadku pół etatu, że łączą polityczną służbę z dorabianiem gdzie indziej. Nie jest wskazane, by osoby o takich motywacjach zmonopolizowały politykę. Niskie pensje są barierą dla wejścia do polityki dla ludzi, którzy jeszcze nie zgromadzili majątku, ale zarabiają nieźle, mają cenną wiedzę i umiejętności. Nie są jednak gotowi, by pracować w Sejmie, Senacie lub rządzie za mniej, niż normalnie zarabiają, w dodatku pod ciągłym ostrzałem mediów i opinii publicznej.
Oczywiście, politycy i tak są dziś względnie uprzywilejowanymi pracownikami sektora publicznego. Argument, że przed ich potrzebami należałoby zadbać o niższych urzędników czy pielęgniarki, ma swoją wagę. Skokowej podwyżki o 60 proc. trudno bronić w jakiejkolwiek sytuacji. Mimo to trzeba opracować plan działań, by stopniowo podnosić pensje polityków i powiązać ich przyszłe waloryzacje z jakimś obiektywnym czynnikiem – np. określonym iloczynem mediany zarobków społeczeństwa.
Polskie społeczeństwo wobec sfery publicznej zachowuje się często jak toksyczny pracodawca, który nie szanuje swoich pracowników, uważa, że w pracy wyłącznie się obijają, i uwielbia na nich pokrzykiwać: „mam na twoje miejsce dziesięciu, którzy zrobią to taniej!”. Tak podchodziliśmy latami do wszelkich urzędników, nauczycieli, lekarzy, pielęgniarek oraz do polityków. Po pandemii chyba zaczynamy dostrzegać, że nie da się w ten sposób budować efektywnego systemu ochrony zdrowia. Podobnie ma się rzecz z dobrze działającymi instytucjami politycznymi.