Wsparcie Wspieraj Wydawnictwo Wydawnictwo Dziennik Profil Zaloguj się

„Piasek jeść i wodę pić, a nie dać się!”. Jak rodził się ruch robotniczy

Gdy w 1870 roku zastrajkowali lwowscy drukarze, strajk nie nazywał się jeszcze strajkiem, ale „zmową”. Wszystko inne wyglądało podobnie jak dziś.

Gdy mowa o początkach ruchu robotniczego w Polsce, na myśl przychodzi zapewne brodaty Ludwik Waryński i partia „Proletariat”, albo demonstrujący pod czerwonym sztandarem tłum wzywający do przejęcia władzy i obalenia ustroju kapitalistycznego. Obrazy te nie wyłoniły się jednak z pustki. Poprzedzała je wieloletnia historia organizacyjnych inicjatyw i protestacyjnych wystąpień, stopniowo kształtujących wśród pracowników najemnych poczucie własnej siły i klasowej solidarności.

Robotnik nie potrzebował przecież wyrafinowanej agitacji, by pojąć, że sam jest tylko drobnym trybikiem, niewolniczo zależnym od chwilowych potrzeb rynku i interesu pracodawców. Wraz z rozwojem przemysłu zaczęły więc pojawiać się inicjatywy mające łagodzić trudy, z jakimi borykać musieli się przedstawiciele tej warstwy społecznej.

W zaborze austriackim jako pierwsi zaczęli organizować się drukarze we Lwowie. Już w roku 1817 w drukarni należącej do rodziny Pillerów powstała pierwsza kasa zapomogowa, mająca zapewniać finansowe wsparcie na wypadek choroby któregoś z pracowników. Jej inicjatorem nie był jednak żaden z robotników, a zarządca zakładu, Jerzy Leonard Ruhl. Choć istnienie takiej organizacji stanowiło niewątpliwą korzyść dla potrzebujących doraźnej pomocy drukarzy, była ona wygodna również dla pracodawców. Kasa zapomogowa pozostawała bowiem pod kontrolą zarządu firmy, a jednocześnie nakładała na pracowników obowiązek samodzielnego gromadzenia środków na zabezpieczenia socjalne. Nic dziwnego, że rozwiązania wprowadzone w drukarni Pillerów przyjęły się wkrótce także w innych zakładach we Lwowie.

Czytaj także „Bolszewizmem nazywa się w Ameryce wszystko to, co nie idzie na rękę kapitalistom” Przemysław Kmieciak

Mimo że kasy zapomogowe nie występowały przeciwko pracodawcom, to budowały wśród drukarzy poczucie wspólnoty interesów, wykraczającej poza mury pojedynczej drukarni. W listopadzie 1856 roku lwowskie organizacje zakładowe połączyły się w miejskie Stowarzyszenie Wzajemnej Pomocy, które oprócz wsparcia na wypadek choroby zapewniało też pomoc inwalidom, wdowom i sierotom, a także stworzyło odrębny fundusz pogrzebowy.

Impuls dla rozwoju organizacji robotniczych dały liberalne reformy w monarchii austriackiej, w tym m.in. ustawa z listopada 1867 roku, przyznająca obywatelom prawo zakładania stowarzyszeń. Ich inicjatorami nie byli zwolennicy socjalizmu, bo, cytując historyka Emila Hackera, o nim w ówczesnym Lwowie jeszcze „nie było słychu”. Zainteresowanie środowiskiem robotniczym wykazywało za to gromadzące przedstawicieli inteligencji ugrupowanie liberalnych demokratów.

W maju 1868 roku weteran powstania listopadowego Mieczysław Weryha Darowski założył stowarzyszenie młodzieży czeladniczej „Gwiazda”. Była to pierwsza organizacja łącząca robotników niezależnie od wykonywanego zawodu i miejsca pracy. To w niej „rozpoczynał się i uświadamiał ruch robotniczy”, jak stwierdził potem jeden z pionierów polskiego socjalizmu Bolesław Limanowski, który zamieszkał we Lwowie w październiku 1870 roku.

„Gwiazda” nie występowała jednak przeciwko interesom przedsiębiorców. Za jej pośrednictwem liberałowie usiłowali przede wszystkim wychować sobie rzesze zwolenników wśród ludności robotniczej. Temu zadaniu służyć też miało wydawane od stycznia 1869 roku pismo „Rękodzielnik”. W jego winiecie widniało hasło „Praca i oszczędność”, przekonujące, że konflikty społeczne można rozwiązać na drodze pokojowej, a drogę do osiągnięcia dobrobytu przez robotników stanowi ich własna pracowitość i gospodarność.

Stopniowo narastało jednak przekonanie, że w ten sposób nie uda się znacząco poprawić sytuacji życiowej pracowników, a istniejące stowarzyszenia samopomocowe może i są użyteczne, gdy trzeba pomóc chorującemu koledze, ale nie mają przecież żadnego wpływu na kluczowe kwestie poziomu płac i warunków pracy.

Symptomy rodzącego się robotniczego buntu dostrzec można było także na łamach „Rękodzielnika”. Szybko pojawiły się tam teksty piętnujące nierówność ekonomiczną, odbierające złudzenia tym, którzy wierzyli, że wspólne interesy połączyć by mogły właścicieli i pracowników najemnych. „Rękodzielnik” brutalnie tłumaczył, że „tanio produkować, aby tanio sprzedać – to hasło wszystkich przedsiębiorców, a hasło to musi prowadzić do ciągłych nieporozumień między fabrykantami a robotnikami. Hasło to to wyrok skazujący robotników z rodziną na nędzę”. Pismo przekonywało, że ten konflikt wkrótce się w Polsce zaostrzy, tak jak zaostrzył się już w bardziej rozwiniętych krajach zachodniej Europy: „Walka ta nie minie nas, nie może nas minąć. Niech tylko obie strony, przedsiębiorcy i robotnicy polscy, walczą w sposób uczciwy, godziwy i bez namiętności”.

W maju 1869 roku założone przez wiedeńskich drukarzy Towarzystwo Postępowe zaapelowało do swoich kolegów po fachu z obszaru całego kraju o zakładanie podobnych organizacji, tak by wspólnie mogły one występować o ustanowienie satysfakcjonującej robotników wysokości płac. W odpowiedzi na ten apel 21 listopada 1869 roku lwowscy drukarze założyli własne Towarzystwo Postępowe, do którego na starcie akces zgłosiło ponad 70 osób. Jego członkowie zamierzali już nie tylko pomagać sobie w losowych wypadkach życiowych, ale i wspólnie walczyć o poprawę materialnego bytu.

Czytaj także Związkowcy, łączcie się! Wielki sukces największego strajku od lat Michał Sutowski

„Gdzie słaby układa się z silnym, tam z pewnością słaby musi zgodzić się na wszystko, a słabym i bezwładnym jest biedny robotnik wobec bogatego fabrykanta” – pisał „Rękodzielnik” w grudniu 1869 roku – „Lecz robotnicy połączeni stanowią potęgę, której głosu lekceważyć nie można”.

Pismo od miesięcy informowało swych czytelników o wybuchających w różnych krajach protestach przybierających formę zbiorowego przerwania pracy. Dziś te wystąpienia z angielska nazywamy strajkami, wtedy używano raczej określenia „zmowy”. W ówczesnej Austrii były zakazane i traktowane jak przestępstwo. Restrykcyjna ustawa z maja 1852 roku straszyła uczestników strajków karą trzech miesięcy więzienia. „Cesarstwo austriackie musi przyznać prawo wolnej zmowy” – przekonywał „Rękodzielnik” w maju 1869 roku, powołując się na przykłady Anglii, Szwajcarii i Włoch, które nie odbierały robotnikom prawa do protestu.

Decyzja o rozpoczęciu strajku była więc ostatecznością. Gdy w październiku 1869 roku lwowscy drukarze zdecydowali się przedstawić swoje żądania właścicielom zakładów, liczyli zapewne, że przerywanie pracy nie będzie konieczne. Domagali się ustalenia tzw. cennika, wprowadzającego jednolite stawki wynagrodzeń. Właściciele zwlekali z odpowiedzią przez prawie trzy miesiące. Dopiero pod koniec grudnia zapowiedzieli, że wprawdzie przyjmą cennik, ale według stawek niższych od oczekiwań pracowników.

6 stycznia 1870 roku drukarze ponowili swoje żądania. W odpowiedzi właściciele drukarń sprzysięgli się przeciwko swoim pracownikom i w sobotę 22 stycznia zgodnie odmówili stosowania nowego cennika. W niedzielę delegacja drukarzy została wezwana na rozmowy. Stanowisko przedsiębiorców zakomunikował jej Henryk Jasieński, właściciel drukarni „Dziennika Lwowskiego”: „Oświadczcie panowie swoim kolegom, iż od tego cośmy uchwalili, nie odstąpimy, a gdy nie przystaniecie na to, my wszyscy pozamykamy drukarnie! ” O godzinie 23.30 obie strony rozeszły się bez porozumienia. W poniedziałkowy poranek Jasieński osobiście obiegł wszystkie zakłady, by dopilnować tego, że żaden z nich nie ugnie się przed żądaniami pracowników.

Czytaj także Mleko z gipsem, cukierki barwione arszenikiem. Tak wygląda świat deregulacji Hubert Walczyński

Nie ustąpili również drukarze, więc 24 stycznia we Lwowie nie ukazał się ani „Dziennik Lwowski”, ani „Gazeta Narodowa” ani „Dziennik Polski”. Wyszła jedynie drukowana w drukarni rządowej „Gazeta Lwowska”.

Protestujący drukarze zebrali się w sali Strzelnicy Miejskiej, gdzie uzgodnili między sobą, że nie stawią się w pracy. Strajk kierowany był przez komisję powołaną przez powstałe niedawno Towarzystwo Postępowe, a na jego czele stanął były powstaniec styczniowy, 33-letni Antoni Mańkowski. Stanowisko protestujących ogłoszone zostało publicznie w formie tzw. listu otwartego: „Płaca nasza od przeszło 40 lat stoi na jednej i tej samej stopie. Przez lata ceny mieszkań, odzieży itp. o bardzo wiele się podniosły. Teraz wynagrodzenie pracy naszej zeszło do tego, iż niepodobnym było zapracować na pokrycie najniezbędniejszych potrzeb. Przeszło 100 ludzi wraz ze swoimi familiami domaga się tylko słusznego wynagrodzenia za swoją pracę”.

Aura nie sprzyjała strajkującym, bo mrozy we Lwowie dochodziły wówczas do 30 stopni poniżej zera. Nie zważając na przenikliwe zimno, zdeterminowani drukarze kolportowali jednak swój „list otwarty” na ulicach miasta.

Mimo strajku właściciele drukarń usiłowali doprowadzić do publikacji gazet. W następnych dniach ukazały się jednostronicowe wydania dzienników, zawierające tylko najważniejsze informacje. Tyle bowiem potrafili złożyć nieuczestniczący w proteście uczniowie zecerscy.

Ulica Wałowa we Lwowie 1894
Ulica Wałowa we Lwowie, 1894 r. Fot. Franciszek Rychnowski, domena publiczna

Jak wspominał jeden ze strajkujących Szczęsny Bednarski, „w pierwszej połowie tygodnia uczestnicy zmowy czuli się przygnębieni, zaś w drugiej połowie starsi i zwłaszcza żonaci zaczęli już otwarcie u komisji domagać się, by przyspieszyła ugodę”. Ducha walki u swoich kolegów próbował podtrzymać Antoni Mańkowski. W pamięci strajkujących szczególnie zapisał się regularnie powtarzany przez niego apel: „Piasek jeść i wodę pić, a nie dać się! ”

Drukarze musieli mierzyć się też z niechętną ich postulatom i zapowiadającą im rychłą klęskę prasą. „Mamy we Lwowie pierwszą zmowę” – pisał 29 stycznia krakowski „Kraj” – „Sprawcami jej są towarzysze sztuki drukarskiej, którzy idą w ślady niemieckich drukarzy, lecz nie mają bynajmniej tych szans co tamci i przeto narażają się tylko na szkodę i niepowodzenie. Brak im bowiem kasy zaliczkowej, która by dostarczyła funduszy na czas strajku. Istniejące tu stowarzyszenia drukarskie posiadają wprawdzie fundusze, lecz te są przeznaczone tylko na utrzymanie wdów i sierot. Koniec więc niniejszej zmowy łatwo da się przewidzieć”.

O bezsensie i szkodliwości akcji strajkowej przekonywał „Kurjer Krakowski”:

„I u nas już, jak tego zmowa drukarzy lwowskich jest dowodem, zaczynają się objawiać symptomy tej fatalnej choroby wieku, to jest walki pomiędzy pracą i kapitałem. Wojna ta w skutkach swoich niemniej jest zgubną od średniowiecznych wojen feudalnych panów, którzy w zatargach między sobą pustoszyli ogniem i mieczem mienie nie tylko swoje, ale i swych poddanych.

Jakiż bowiem być może rezultat takiej walki, w razie jeśli robotnicy zwyciężą i narzucą przedsiębiorcom ceny niedostosowane do ich możności? Nieodwołalnym skutkiem jest zmniejszenie ilości pracy, jaką przedsiębiorcy ofiarować im mogą. Jeżeli skutkiem zmowy robotnicy otrzymują płacę wyższą, to większa ich liczba pozostaje bez roboty, albo też częściej każdy jest narażony na przerwę w zarobkowaniu. Tym sposobem ofiarami wojny z przedsiębiorcami padają ostatecznie robotnicy, a w ich liczbie tacy przede wszystkim, którzy nie odznaczają się większą zręcznością w pracy i których praca dlatego nie jest nazbyt pożądana dla przedsiębiorców. Zmowy robotników zatem, jeżeli nawet osiągną skutek, jeżeli zmuszą przedsiębiorców płacić nad możność, to skutek ten jest wprost przeciwny socjalno-demokratycznej zasadzie równości, w imię której są przedsiębrane”.

Lwowski korespondent „Dziennika Poznańskiego” donosił ponadto, że strajkujący otrzymują „wskazówki z Wiednia”, a krakowski „Czas” upierał się w ogóle, że obecny zarobek drukarza „w naszych warunkach do utrzymania zupełnie wystarcza”.

Nawet oponenci przyznawali jednak, że strajk wywołał duże wrażenie w całym kraju. Krakowski korespondent „Dziennika Poznańskiego” pisał o „strachu panicznym, jakiemu ulegają właściciele drukarń wobec zmowy zecerów lwowskich. Dotąd wprawdzie zecerzy krakowscy milczą, ale wątpić nie można, że jeżeli się ich lwowskim kolegom powiedzie i nasi się odezwą”.

Według relacji Bednarskiego drukarze nie wytrzymaliby jednak więcej niż 10 dni strajku. Nie trzeba było tego sprawdzać, bo już 30 stycznia protestujący porozumieli się z właścicielami w sprawie kształtu cennika. Oprócz podwyżki płac ustalono również, że dzienny czas pracy wynosić będzie 10 godzin. Wcześniej kwestia ta nie była regulowana, a drukarze pracowali nawet po godzin dwanaście. Strajk zakończył się więc zwycięstwem. W poniedziałek 31 stycznia drukarze powrócili do pracy.

Lwowski strajk nie był odosobnionym wypadkiem. Podobne protesty drukarzy wybuchały wówczas na terenie całej monarchii austro-węgierskiej. Co więcej, strajkujący z różnych ośrodków starali się nawzajem wspierać. Lwowscy drukarze udzielili np. pomocy finansowej swoim kolegom z Pesztu i Wiednia.

W obliczu tak szerokich protestów trudno było stosować sankcje karne przeciwko buntującym się robotnikom. 7 kwietnia 1870 roku władze monarchii zdecydowały się więc wydać ustawę legalizującą strajki.

Plac Halicki we Lwowie 1894
Plac Halicki we Lwowie, 1894 r. Fot. Franciszek Rychnowski, domena publiczna

Zwycięskie protesty pokazały robotnikom, że dzięki solidarności i współpracy nie są bezbronni w sporze z kapitalistami. Cytując „Rękodzielnika” z czerwca 1870 roku, „chociaż nieoświeceni, usłuchali głosu tych, co im wskazali potrzebę zawiązania stowarzyszeń, chociaż ubodzy, składają ochoczo wdowi grosz na utrzymanie instytucji utworzonych dla wspólnego dobra. Zjednoczeni zgodnym dążeniem ku lepszej przyszłości, stali się oni potęgą, oni, co dawniej jako jednostki żadnego nie mieli znaczenia. Uczuli godność własną, podnieśli się moralnie przez połączenie braterskie, przez zrozumienie, że pracują dla wielkiego celu, dla wyswobodzenia ludności pracującej z dzisiejszej zależności na stanowisko jej przynależne. Znikają dawne przesądy, wszyscy rękodzielnicy stowarzyszeni uważają się jako bracia, bez względu na zatrudnienie, religię, pochodzenie”.

Choć cytowany wyżej „Kurjer Krakowski” przekonywał, że strajki organizowane są w imię „zasad socjalno-demokratycznych”, to tak naprawdę dopiero po tym pierwszym, zwycięskim proteście ze stycznia 1870 roku agitacja socjalistyczna zaczęła stawiać we Lwowie pierwsze kroki. Za jej zarzewie uznać można odczyt, który Bolesław Limanowski wygłosił dla robotników w lokalu „Gwiazdy” w marcu 1871 roku. Sam prelegent przyznawał potem, że początkowo słuchało go niewiele osób i że odnosił wrażenie, że jego wywody nie wywierają na nich większego wpływu.

Czytaj także Czerwone Zagłębie, czyli chrzanowski bastion socjalistów Przemysław Kmieciak

Lewicowa narracja powoli, ale konsekwentnie trafiała jednak na podatny grunt, bo robotnicy sami potrafili uświadomić sobie swój zbiorowy interes, wyjrzeć poza mury swojego zakładu pracy i stwierdzić, że warto wspólnymi siłami dążyć do zmiany rzeczywistości społeczno-ekonomicznej. Jak w maju 1871 roku pisano w „Rękodzielniku”:

„Ludzkość ciągle postępuje na drodze prowadzącej do dobrobytu, do zadowolenia wszystkich jednostek. Nie możemy powiedzieć, że już blisko jesteśmy osiągnięcia celu, a przecież jest zadaniem społeczeństwa starać się o to, aby każdy był swobodnym, aby nie służył drugim do zabawki lub wyzyskiwania, lecz aby mógł na swoją korzyść obracać swoje zdolności. Jeżeli niezadowolenie jest uprawnione, to jest jeżeli słuszność jest po stronie niezadowolonych, to przez wrodzone uczucia sprawiedliwości przyłącza się do nich coraz więcej ludzi i stają się nareszcie potęgą dyktującą prawa ciemięzcom”.

Komentarze

Krytyka potrzebuje Twojego głosu. Dołącz do dyskusji. Komentarze mogą być moderowane.

Zaloguj się, aby skomentować
0 komentarzy
Komentarze w treści
Zobacz wszystkie