Ton wypowiedzi profesora był bardzo spokojny, może nawet nieśmiały. Tym zaś, co zwróciło uwagę moich kolegów i koleżanek, było słowa „ciota”.
Jakiś czas temu, w trakcie konwersacji na czacie mojej grupy na polonistyce, rozgorzała dyskusja, którą, idąc z duchem czasu, można bez wahania określić „dramą”. Tak czasem bywa – wystarczy mała iskra, żeby doszło do eksplozji. Sam staram się co prawda nie wrzucać do środka takich iskier, ale kiedy ktoś już to zrobi, zawsze jestem ciekaw argumentów. Kiedy więc mój znajomy napisał mi, że „znowu się o coś kłócą”, od razu pobiegłem po popcorn i zasiadłem do lektury.
Wszystko zaczęło się dosyć niepozornie, bo od zaledwie dwudziestosekundowego fragmentu nagrania stosunkowo świeżego wykładu. Słowa prowadzącego były nieco wyrwane z kontekstu – nie wiadomo na przykład, kogo dotyczyły: „[…] nie tylko pisarz i awangardowy, ale no, jak to powiedzieć, proszę państwa… homoseksualista, i w dodatku pasywny. Gdyby zresztą był homoseksualistą aktywnym – to się jeszcze zdarza – taki dziedzic w stodole jakiegoś parobka sobie obróci. Ale być ciotą? No straszne”.
Ton wypowiedzi profesora był bardzo spokojny, może nawet nieśmiały. Tym zaś, co zwróciło uwagę moich kolegów i koleżanek, było słowa „ciota”. Osoba, która przesłała na konwersację grupową ten fragment, napisała też: „Hej, nie wiem, czy odsłuchaliście już dzisiejszy wykład, […] ale padły tam sformułowania, na które nie powinno być miejsca w dyskursie akademickim”.
Jesteś gejem lub lesbijką? Sąd ci na słowo nie uwierzy. Biegnij po zaświadczenie
czytaj także
Zaproponowano od razu wystosowanie do profesora mejla sugerującego, że używanie takiego słownictwa na wykładach jest nie na miejscu. Paru uczestników konwersacji przytaknęło, paru wyraziło zaskoczenie użytym przez profesora słownictwem. Słuchając jednak tego fragmentu (a sam jestem, o czym może warto wspomnieć, wyoutowaną osobą homoseksualną), nie do końca rozumiałem, skąd takie oburzenie ze strony moich kolegów i koleżanek.
W końcu profesor, który użył tego sformułowania, zrobił to, żeby zilustrować, jak homoseksualność wspomnianego pisarza była postrzegana społecznie – słowa „no straszne” nie odnoszą się do osobistej opinii profesora, a mają jedynie na celu wprowadzić słuchających w sposób postrzegania danej osoby przez jej otoczenie. Słowo „ciota” również zostało użyte okolicznościowo. Można zgadywać, że wypowiedź dotyczyła problemów z odbiorem pisarza lub jego prac przez otoczenie, zbulwersowane jego orientacją seksualną. Tak też zresztą sam odczytałem przytoczoną wypowiedź.
Chociaż nie byłem pierwszą osobą w dyskusji, która wspomniała, że jest to tylko przykład mowy pozornie zależnej, sam chętnie wyraziłem swoje zdanie – profesor wskazywał na punkt widzenia ówczesnego społeczeństwa (nie swój własny), a użyte przez niego słowo „ciota” miało wskazywać, o ile gorszy w oczach ludzi danej epoki był homoseksualizm pasywny od homoseksualizmu aktywnego – zjawisko charakterystyczne np. dla starożytnej Grecji, gdzie homoseksualizm pasywny „stosowny” był tylko w przypadku młodych mężczyzn, nie przystawał z kolei dorosłym.
W mojej opinii utwierdzał mnie zresztą fakt, że pisałem w tym samym czasie z kilkoma innymi homoseksualnymi studentami z mojego kierunku, których cała sytuacja całkiem rozbawiła.
Kolega, który powiedział mi o dyskusji (również wyoutowany gej), napisał, że podobnie jak ja nie rozumie powszechnego oburzenia.
To, jakie są granice języka dozwolonego w dyskusji o osobach LGBTQ+, jest oczywiście kwestią skomplikowaną. Są z pewnością osoby, dla których samo użycie słów „ciota” czy „pedał” w jakimkolwiek dyskursie publicznym jest niedopuszczalne, niezależnie od tego, czy zostały one użyte jako mająca skrzywdzić kogoś obelga, czy przytoczone w ramach cytatu, czy też użyte w mowie pozornie zależnej. Granice te są rzecz jasna wyjątkowo płynne.
W tym przypadku jednak właśnie osoby, które miałyby największe prawo czuć się urażone, zareagowały na całe zajście z dystansem.
Błąd systemu? Organizacje LGBT domagają się zmian w spisie powszechnym. GUS odpowiada
czytaj także
Czy kiedy bohaterowie książki Pedro Lemebela Drżę o ciebie matadorze nazywają się co rusz „ciotami”, mamy do czynienia z mową nienawiści? Raczej nie. A czy kiedy śmiejemy się z przyjaciółką, że dla niektórych jestem „pedałem”, używa ona względem mnie przemocy słownej, zważywszy, że sama jest heteroseksualna? Czy kiedy prowadzący zajęcia z kultury języka polskiego wymienia słowa, jakich nie powinniśmy stosować względem dyskryminowanych mniejszości, i nie wykropkuje w nich liter, mówimy o przemocy słownej? A kiedy odczyta je na głos…?
Cieszy mnie rosnąca świadomość językowo-społeczna ludzi, zwłaszcza młodych – wskazuje, że świat zmienia się jednak na lepsze. Zaczynamy rozumieć, że są wśród nas osoby różnego pochodzenia, różnych orientacji seksualnych, tożsamości płciowych czy wyznań. Jest to zresztą świadomość, której bardzo często brakuje w naszym kraju nawet osobom na ważnych i prestiżowych stanowiskach – posłom i posłankom, sędziom i sędzinom, urzędnikom i urzędniczkom.
Wydaje mi się jednak, że tym, na co powinniśmy zwracać szczególną uwagę, nie jest powierzchnia słów. Sedno tkwi z reguły w ukrywających się pod nią założeniach i stereotypach; to one kształtują sposób, w jaki myślimy. I tak jak zmiana zestawu słów, którymi operujemy, nie oznacza jeszcze, że zmieniliśmy zawarte pod nimi krzywdzące poglądy, tak za konkretnym zbiorem fonemów nie musi kryć się od razu zła intencja czy krzywdzący stereotyp.
Jest to oczywiście kwestia bardzo indywidualna. Wydaje mi się jednak, że nadgorliwość w kwestiach językowo-tożsamościowych częściej szkodzi osobom nieheteronormatywnym, niż im pomaga – wskazuje, że nie są to „ludzie tacy jak wszyscy inni”, a jakieś nieskończenie wydelikacone stworzenia z kosmosu, które nie żartują między sobą i z którymi najlepiej w ogóle nie rozmawiać, żeby przypadkiem ich nie urazić. Tym, na czym najczęściej zależy osobom LGBTQ+, jest traktowanie zwyczajne, bez wywoływania we wszystkich dookoła poczucia, że każde ich słowo będzie podlegało dokładnej analizie.
Czasami nawet za złymi sformułowaniami może kryć się przecież zwyczajna nieporadność, a językiem encyklopedyczno-neutralnym można wyrażać nawet skrajnie krzywdzące poglądy. I chociaż mamy tu do czynienia tylko z pewną studencką bańką, w której tym, co podlega dyskusji, jest miejsce, w którym powinniśmy postawić językowi granice, a nie, jak często w Polsce, czy te granice powinny w ogóle istnieć − sądzę, że priorytetem powinno być upewnienie się, czy taką krytycznością faktycznie pomagamy, czy może klepiemy po plecach samych siebie. W końcu można całkiem niechcący dostarczyć „Sieciom” albo „Do Rzeczy” więcej paliwa do ich paranoicznych medialnych pieców – rezultat odwrotny od zamierzonego.