Są bardziej postępowe, coraz śmielej protestują przeciwko odbieraniu im tego, co wywalczyły dla nich feministki.
Rewolucje wybuchają ponoć nie, kiedy jest źle, ale kiedy zawodzą nadzieje i niespełnione są rozbudzone aspiracje. Miało być lepiej, a nie jest. W świecie rządzonym przez liberałów nadzieję tracą pracownicy, prekariusze, ubożejąca klasa średnia. Prawica, dochodząc do władzy, ucisza wrzenie w ich szeregach za pomocą chwytliwej ideologii i namiastek programów socjalnych. Czy prawica swoimi oszukańczymi chwytami i bombastyczną retoryką spacyfikować może każdą większą grupę społeczną? Nie. Prawica, oferując coś miłego każdej klasie społecznej, jednocześnie odbiera nadzieje i ucina aspiracje innej wielkiej grupy: kobiet.
Widać to w każdym kraju, w którym autorytarni populiści odgrywają znaczącą rolę: jeśli istnieje jakaś siła, która jest w stanie powstrzymać marsz prawicy, to są nią właśnie kobiety. Wybory, referenda, masowe protesty – wszędzie kobiety, zwłaszcza młode, stają się coraz bardziej zwartą i politycznie świadomą siłą, i to siłą postępową. Bodaj najboleśniej przekonał się o tym polski rząd, zmuszony do ustąpienia przed żądaniami czarnego protestu, ale czarny protest nie jest wyjątkiem, a jedynie skrajnym przejawem ogólnoświatowego zjawiska. Kobiety idą jak burza, a prawica tego nie dostrzega. W tym jej słabość i w tym nasza szansa.
Kobiety idą jak burza, a prawica tego nie dostrzega. W tym jej słabość i w tym nasza szansa.
Rządy liberałów utwierdziły masy ludzi w kilku przekonaniach, które po latach wydają się wszechobecne i przezroczyste jak powietrze. Wśród bezwzględnie szkodliwych, jak ślepa wiara w dogmaty wolnego rynku i chorobliwy indywidualizm, są też takie, które lewicy mogą być na rękę. Jednym z nich jest przeświadczenie, że wolności jednostki, w tym prawa kobiet, mogą się jedynie rozszerzać, ale nigdy kurczyć. W powszechnej opinii jest to proces powolny, ale stały i nieodwracalny: z każdym kolejnym rokiem pozycja kobiet w świecie zachodnim się poprawia. Nieraz dało się słyszeć wśród liberałów głosy, że nie czują potrzeby włączania się w ruch feministyczny czy emancypacyjny – nie dlatego, że nie popierają jego postulatów, ale dlatego, że postęp w tej dziedzinie następuje sam z siebie. Było to rzecz jasna złudzenie: każde polepszenie losu kobiet było od rządzących wyszarpywane przez różnych „oszalałych lewaków” bądź pozostających pod ich wpływem „światłych mężów z Brukseli”. Tyle jednak można liberałom przyznać, że inicjatywy te co najwyżej hamowali bądź bojkotowali, ale nie próbowali odwrócić raz wprowadzonych zmian.
Tymczasem na scenie politycznej większości krajów coraz bezczelniej poczyna sobie autorytarna prawica, która, jak to autorytarna prawica, bezpardonowo uderza w prawa kobiet. Polska jest tu rzecz jasna w awangardzie, ale inne kraje dzielnie starają się dotrzymać jej kroku.
Ten przerażający proces ma jedną dobrą stronę: ujawnił prawdziwą naturę procesu emancypacji. Kobiety, może zwłaszcza te „apolityczne” i niezajmujące się sprawami publicznymi ze zgrozą dostrzegły, że to, co wydawało się niezmiennym prawem historii, okazało się zależeć od widzimisię polityków. I zareagowały: najpierw niedowierzaniem, a potem niepowstrzymanym gniewem. Kobiety, nagle niepewne swoich podstawowych wolności, masowo zaczęły stawiać opór zmianie. Dostrzegły że prawa trzeba najpierw wywalczyć, a potem walką utrzymać – i wyciągnęły z tego wnioski. I nie chodzi tu tylko o czarny protest.
Kampania wyborcza w USA i ostatnio w Austrii mocno wybijała na plan pierwszy kobiecy wściekły sprzeciw wobec seksizmu kandydatów prawicy.
W Stanach bodaj najmocniej podniosła tę kwestię Michelle Obama, w jednym ze swoich przemówień emocjonalnie i z wielką mocą krytykując mizoginię Donalda Trumpa. W Austrii wielką popularność w sieci zdobyły filmiki, na których zagadnięte na ulicy kobiety z oburzeniem komentowały seksistowskie wypowiedzi Norberta Hofera. I tu, i tu widać było prawdziwą determinację, żeby zatrzymać prawicową machinę, która wprawiona w ruch zagraża godności, wolności i wreszcie bezpieczeństwu kobiet.
W 2016 r. w krajach Zachodu autorytarna prawica trzykrotnie stawała do boju o społeczne poparcie: w brytyjskim referendum oraz w wyborach prezydenckich w USA i w Austrii. I choć wybory w USA i w Austrii skończyły się odmiennym rezultatem, to i tu i tu kobiety, zwłaszcza młode, odegrały kluczową rolę.
W Austrii 69% młodych kobiet zagłosowało na kandydata Zielonych, Alexandra Van der Bellena, przechylając szalę zwycięstwa na jego stronę.
W USA, choć nie udało się zatrzymać zwycięstwa Trumpa, to młode kobiety zrobiły, co w ich mocy: różnica pomiędzy preferencjami wyborczymi kobiet i mężczyzn oraz osób młodych i starszych była największa w historii. I nawet w przypadku Brexitu, gdzie kampania przedreferendalna nie dotyczyła bezpośrednio praw kobiet, młode dziewczyny okazały się najbardziej postępową grupą głosujących: 80% kobiet w przedziale wiekowym 18-24 lata głosowało za pozostaniem Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej. Badania dowodzą, a potwierdził to czarny protest, że również w Polsce, gdzie młodzież wykazuje na ogół postawy prawicowe, widać bardzo wyraźny podział wedle płci: dziewczęta są o wiele bardziej liberalne i postępowe niż chłopcy.
Polski czarny protest to pierwszy zwiastun tego, co w świecie, w którym trwa ofensywa autorytarnej prawicy, może wyniknąć z przyspieszonego kursu sufrażu, który przechodzą setki tysięcy kobiet w kolejnych krajach. To rewolucja. Próby ograniczenia wolności kobiet będą skutkowały wybuchami gniewu i wściekłości, i masową mobilizacją w internecie i na ulicy. Przykładów masowych kobiecych protestów widać na świecie coraz więcej, zwłaszcza w Ameryce Łacińskiej, ale też w krajach azjatyckich. Te masowe ruchy są formą zorganizowanego sprzeciwu wobec konkretnych posunięć rządów, ale chyba jeszcze bardziej wypowiedzeniem posłuszeństwa, sposobem na odzyskanie podmiotowości, na powiedzenie „tu jestem i nie zamierzam się cofnąć o krok”. W działaniu politycznym taka jasna, zdecydowana deklaracja czasem zdaje się przychodzić łatwiej niż w życiu prywatnym. Można zresztą mieć nadzieję, że poczucie sprawstwa i mocy, zyskane dzięki uczestnictwu w akcjach protestacyjnych zaowocuje przeobrażeniami również w związkach, rodzinach, w pracy. Że te dwa rodzaje wyzwolenia będą się wzajemnie napędzać, przeformułowując stosunki społeczne na poziomie osobistym i politycznym. I że w efekcie zmiecionych zostanie parę wstecznych, seksistowskich rządów.
Po wieloletniej indoktrynacji liberalnej, po wymazaniu z języka pojęcia klasy, przy galopujących przemianach społecznych, tożsamość płciowa kobiet, zwłaszcza w miejscach takich jak Polska, przeważa jednoznacznie nad ich tożsamością społeczno-ekonomiczną. Określenie się jako kobieta, poczucie wspólnoty z innymi kobietami, to deklaracja całkowicie neutralna, podczas gdy nazwanie siebie członkinią klasy robotniczej czy klasy wyższej w uszach wielu brzmi jak pokraczny cytat z komunistycznej broszury.
Przytoczę anegdotę: na niedawnym Forum Nowych Idei w Sopocie, zjeździe biznesmenów z Polski i zagranicy, skrytykowałam publicznie całkowicie męski skład jednego z paneli. Zaraz potem przeszłam do paru stwierdzeń jednoznacznie uderzających w polski biznes, ustrój podatkowy i przywileje dla przedsiębiorców. Po panelu podeszła do mnie jedna z obecnych na sali bizneswomen, członkini Lewiatana, pogratulowała mi i zapewniła o solidarności i pełnym poparciu dla mojej interwencji. Z rozmowy wynikało jasno, że moje wypowiedzi uderzające w jej interesy jako osoby bogatej i kapitalistki nie miały żadnego znaczenia wobec tego, że poczuła się przez mnie reprezentowana jako kobieta. Analogiczne mechanizmy zaobserwować można wśród źle sytuowanych czytelniczek prasy popularnej: utożsamiają się one z problemami rodzinnymi i związkowymi celebrytek, arystokratek i prezesek firm, nie dostrzegając przepaści społecznej pomiędzy sobą a nimi.
Lewica znajduje się w trudnej sytuacji w starciu z ksenofobiczną prawicą. Nie jest jej łatwo twierdzić, że toczy się walkę klas, kiedy prawicowi populiści odwołują się – oszukańczo, ale jak na razie z dobrym skutkiem – do wyborców o niskim statusie majątkowym. Ksenofobia jest tak rozpowszechniona, że postawienie przez lewicę na obronę praw mniejszości i migrantów, choć słuszne i absolutnie konieczne, służy bardziej zachowaniu elementarnej przyzwoitości niż zdobywaniu wyborców. Inne ważne tematy, jak polityka zagraniczna czy ochrona środowiska obchodzą zbyt mało osób, by mogły dać lewicy przewagę nad prawicowymi populistami. Pytanie zatem: czy w tej trudnej sytuacji lewica nie powinna jasno i wyraźnie oprzeć swojego sporu z autorytarną prawicą właśnie o kwestie kobiece? Adresować swojego programu przede wszystkim do kobiet? Starać się o ich jak największą mobilizację, podnosić i nagłaśniać wszelkie próby ograniczenia praw kobiet, włączać kobiety w projekty polityczne i ruchy obywatelskie? Samoistnie rodzące się marsze, protesty, mobilizacja w mediach społecznościowych, gorączkowa zmiana tematów rozmów prywatnych – to wszystko jest dla lewicy ogromną szansą.
Szansą, ale nie gwarancją sukcesu. Ku zaskoczeniu wielu, czarny protest nie przyczynił się do wzrostu poparcia dla partii Razem, która ten protest wymyśliła, współorganizowała i animowała, natomiast nabił punkty liberałom, którzy asekurancko trzymali się od sprawy na dystans. Może to być skutek kurczowego trzymania się podziału na PiS i anty-PiS i pewnego bezwładu skojarzeń: walczymy nie o postęp, ale o „zwykłe życie”, zatem naszymi sojusznikami są „normalsi”, czyli liberałowie. Co jednak ciekawe i ważne, sami liberałowie nie do końca zdają sobie sprawę skąd wziął się ten nieoczekiwany prezent i nie potrafią świadomie przekuć masowej mobilizacji kobiet w swój sukces. Przez lata przyzwyczajeni do dawania panu Bogu świeczki, a diabłu ogarka, nie potrafią skanalizować i poprowadzić rewolucyjnego ruchu, który sam pcha im się w ręce. Więcej nawet, osoby takie jak prof. Czapiński są w stanie wbrew najoczywistszym obserwacjom twierdzić, że głosy młodych kobiet w Austrii oddane na kandydata Zielonych świadczą o niechęci kobiet do rewolucji. Czasem odnoszę wrażenie, że prof. Czapiński nie czyta Diagnozy Społecznej, którą sam przygotowuje.
Lewica ma dziś kwestię kobiecą podaną na tacy, teraz chodzi tylko o to, żeby tego nie schrzanić.
Okazji do działania będzie wiele. Mizoginia i seksizm są tak głęboko wpisane w ideologię prawicy, że choćby nawet zrozumiała, co się dzieje, nie będzie w stanie powstrzymać się przed działaniami uderzającymi w kobiety. Powinna się nauczyć, ale się nie nauczy, bo jest to dla niej organicznie niemożliwe. Ostatecznie chodzi o przywrócenie „właściwej kolei rzeczy”, czyli o męską supremację. W Polsce spraw jest wiele: pigułka dzień po niebawem znów będzie sprzedawana tylko na receptę, PiS szykuje się do wypowiedzenia konwencji antyprzemocowej, na gorsze zmienią się wkrótce programy szkolne. Szykujmy się. Przed nami wiele bitew.
***
Marta Tycner – z wykształcenia ekonomistka i historyczka, pracuję naukowo na Uniwersytecie Warszawskim i Uniwersytecie Oksfordzkim. Członkini partii Razem.
**Dziennik Opinii nr 345/2016 (1545)