Kraj

Lewica nie da rady wygrać, bez lewicy PO musi przegrać

Dominika Wielowieyska pisze w „Gazecie Wyborczej” w tekście „Lewica nie da rady”: „Drodzy lewicowi koledzy, możecie się obrażać, ale Polacy nie są radykałami. Nie kręci ich obyczajowa i socjalna rewolucja. Wolą złoty środek między lewicowymi a prawicowymi poglądami”. Polemizuje Michał Sutowski.

Droga liberalna koleżanko, nikt się tu na nic nie obraża. Ani na Polaków, ani na Tuska, ani na Schetynę, ani nawet na publicystów „Gazety Wyborczej”, którzy zaszczycają wprawdzie „młodą lewicę” swoimi polemikami, ale zamiast czytać jej tezy z uwagą, wolą pielęgnować jej wizerunek jako nieodpowiedzialnych gówniarzy (zakapiorów, marzycieli, itp. – niepotrzebne skreślić), wrzucać do jednego wora autorów różnych poglądów i reprezentantów różnych środowisk, a na koniec ucinać dyskusje argumentem z „logiki dziejów”. Spierajmy się o strategię, ale traktując siebie serio. To znaczy: nie przypisując rozmówcy tez, których nie wypowiedział. To chyba mało radykalny postulat, taki bliżej dziadka Habermasa niż wujka Žižka, nieprawdaż? Zwłaszcza, że jedziemy na jednym wózku. Bo jak populistyczna prawica nieco dłużej porządzi, być może z narodową przystawką, to ugotuje nas w jednym kotle.

Tusk jako wunderwaffe?

Na początek parę uwag, gwoli ekspresji tego, co wspólne. Zgadzamy się – nie mówię za całą polską lewicę, ale za środowisko Krytyki Politycznej raczej tak – że rządy PiS to katastrofa, że PO była, jeśli nie dobrem, to w każdym razie mniejszym złem, że Kaczyński niszczy państwo, że nieraz po cichu, a nieraz jawnie sprzyja prawicowej ekstremie od Ordo Iuris po ONR. Że zmiana sytuacji politycznej w Europie grozi Polsce cywilizacyjną katastrofą, a obecna władza, jeśli sama jej nie spowoduje, to przynajmniej nie potrafi jej powstrzymać. Dwadzieścia osiem wywiadów o tym zrobiłem, to z samych wywiadów wiem, jak jest. I wy tam na Czerskiej też wiecie. Nie twierdzę, że spieramy się wyłącznie o środki konieczne do pokonania PiS – bo my chcemy Polski bardziej socjalnej gospodarczo i bardziej liberalnej obyczajowo niż „stara gwardia” „Gazety Wyborczej”, inaczej też oceniamy transformację, optymistyczniej widzimy potencjał interwencji państwa, chcemy innych reform UE, itd. Bardzo chętnie widziałbym żywy spór o te wszystkie sprawy w Sejmie od 2019 roku. Tyle że aby był on możliwy i żeby przekładał się na politykę i prawo, a nie tylko dobre samopoczucie publicystów, potrzebne jest odsunięcie PiS od władzy. Dotąd pewnie zgoda – i odtąd zaczynają się punkty sporne.

Prosta arytmetyka do spółki z sondażami podpowiadają, że PiS z narodowcami mogą liczyć na prawie 40 procent głosów. Życzyłbym sobie, by się potknęli o własne nogi i stracili elektorat, ale moje życzenia nie mogą być przesłanką strategii wyborczej. Trzeba zatem założyć, że opozycja musi pozbierać naprawdę dużo wyborców.

Liberalne centrum będzie zmuszone w tej sytuacji uznać prosty fakt, że do usunięcia obecnej władzy potrzebuje czegoś więcej niż frontu jedności „fajnych Polaków” pod światłym przewodem Grzegorza Schetyny, z intelektualnym patronatem Tomasza Lisa. Problemem nie jest więc to, że Tusk wraca do roli ikony centroprawicowego anty-PiS; tak poważna figura to naturalny zasób polityczny PO i atrakcyjna dla wyborców ikona „europejskości”. Błędem jest jednak namawianie do jednoczenia wokół tej postaci całej opozycji.

Zacznę od końca. Finalny argument Dominiki Wielowieyskiej o „bezwzględnej logice dziejów” świadczy o naprawdę wielkim samozadowoleniu naszej polemistki. Daruję sobie rozważania o tym, jak szybko i Krońskiemu, i Fukuyamie rzeczywistość ich logikę weryfikowała. Rozumiem, że to taki felietonowy żarcik (he, he, młoda radykalna lewico, przetłumaczę ci problem w zrozumiałym dla ciebie języku), tyle że podwójnie nie w punkt. Bo ani „logika dziejów” nie jest przesądzona (czy wynik Macrona w pierwszej turze i niezłe sondaże PO to naprawdę dowód, że Wiatr Dziejów wieje w żagle umiarkowanego centrum? Hillary Clinton jakoś nie pomógł…), ani nawet „mądrość etapu” (to byłaby dużo trafniejsza, bo ograniczona czasowo i lokalnie metafora) nie wskazuje, że „tylko PO” wybawi nas od PiS.

Zgadzam się z Dominiką Wielowieyską, że „dopóki po prawej stronie będzie rządzić radykalny obóz, który jest zakładnikiem osobistych emocji Jarosława Kaczyńskiego” trudno będzie w Polsce o normalną chadecję, a lewicy – o wynik powyżej 25 procent. Tyle że nikt rozsądny na lewicy nie twierdzi, że w najbliższych wyborach lewica musi walczyć o samodzielne zwycięstwo i nad PO z Nowoczesną, i nad PiS-em z narodowcami. Nie taki jest lewicowy horyzont w wyborach za dwa lata (chyba że wydarzy się jakiś cud, ale z cudami jest jak z życzeniami, o czym wyżej).

Nikt rozsądny na lewicy nie twierdzi, że w najbliższych wyborach lewica musi walczyć o samodzielne zwycięstwo.

Idąc dalej, młoda lewica ma prawo mieć pretensje do PO, że ta była za mało lewicowa będąc u władzy. Było czymś normalnym, że samemu u władzy nie będąc, lewica chciała na lewo przesunąć partię, która władzę posiadała – choć udało się to umiarkowanie (owszem, pamiętamy o in vitro, przedszkolach i „złotówce za złotówkę” przy świadczeniach socjalnych). Zgłaszanie lewicowych postulatów nie było też czymś nierozsądnym, bo choć rzeczywiście „Polska się rozjechała”, to przecież nie przez lewacko-libertyńską politykę PO (której Tusk nie chciał prowadzić), ani widmo gendera, aborcji czy związków partnerskich. Nie przypadkiem PiS i Duda wygrywali wybory „miękkimi” kampaniami socjalno-godnościowymi, a nie zapowiedzią „piekła kobiet”; Ordo Iuris nie przypadkiem też doszło do głosu dopiero po wyborach (i zmobilizowało jedyny, jak dotąd, skuteczny opór społeczeństwa wobec projektów władzy).

Schetyna do Sierakowskiego: Celem PO jest odsunięcie PiS od władzy

To wszystko nie znaczy bynajmniej, że lewica powinna domagać się lewicowości od PO teraz, w kolejnych kampaniach wyborczych. Wielowieyska ma rację pisząc, że jest w Polsce elektorat centroprawicy, z którego Schetyna nie zrezygnuje – bo jest to elektorat niemały, bo PO akurat w centroprawicowej tożsamości jest całkiem wiarygodna, a także, last but not least, bo takie chyba poglądy ma większość działaczy tej partii. Do tego momentu zgoda. Tylko co dalej? Autorka „Wyborczej” pisze: „po raz kolejny część Polaków o poglądach centrolewicowych być może powie sobie: no trudno, są rzeczy ważne i ważniejsze, na razie pogodzę się z tym, że ustawa antyaborcyjna nie będzie liberalna, ale przynajmniej odsunę zagrożenie, że ktoś tę ustawę jeszcze zaostrzy. To zjawisko – czyli głosowanie na najsilniejszego zdolnego pokonać PiS – mieliśmy już dwukrotnie, gdy PO wygrywała wybory: w 2007 i 2011 roku. I nic nie wskazuje na to, by tym razem miało być inaczej. Bo wciąż jest Jarosław Kaczyński”.

Doprawdy? Owszem, jeśli Schetyna pożre Nowoczesną (albo lider sprowadzi ją w okolice progu wyborczego, a sam poprosi o azyl w Panamie), a na lewicy pozostanie SLD i lewicowy plankton, faktycznie „część Polaków o poglądach centrolewicowych” zatka nos klamerką i odda głos na naszą Partię Umiarkowanego Postępu w Granicach Prawa. Tylko przypominam o arytmetyce. Czy tych przerażonych czy zniesmaczonych Kaczyńskim Polaków na pewno wystarczy? Przez rok PiS nastraszył nas już solidnie – wojną z Trybunałem, szambem lejącym się z mediów publicznych, deformą oświaty, partaniną w Brukseli, atakiem na prawa kobiet, zamachem na wolność artystyczną – a jednak wciąż prowadzi w większości sondaży. Zapewne dołoży jeszcze wojnę z NGO, zamach na niezależne sądy, manipulacje ordynacją wyborczą i nagonkę antykorupcyjną (jej efekt wyborczy akurat trudno ocenić). I co, wtedy już przestraszy większość Polaków tak bardzo, że wybiorą „wszystko, byle nie Kaczyńskiego”?

Może i przestraszy. Ale ja jakoś nie widzę, oczyma duszy mojej, 45 procent głosów przy słupku PO. I choćby przyszło tysiąc atletów i dwa tysiące felietonistek tłumaczących Polakom „bezwzględną logikę dziejów”, to nie udźwigną… Mnóstwo ludzi w Polsce nie trawi Kaczyńskiego, boi się Macierewicza, gardzi ludem smoleńskim, a może po prostu wolałoby pozostać w środku, a nie na zewnątrz Unii Europejskiej. Ale bardzo wątpię, czy więcej niż połowa przedłoży te uczucia ponad niechęć (z równie wielu powodów, choć pewnie nierównie silną) do partii „zielonej wyspy”. Wielu, zamiast dać swe głosy sejmowemu anty-PiS-owi, zagłosuje na tyleż radykalnych, ile rozproszonych ideowców z dwoma procentami poparcia, wrzuci do urny pustą kartkę albo zostanie w domu, po czym odgrodzi się od „prawicowego narodu” płotem na strzeżonym osiedlu, względnie kupi bilet na Berlin-Warszawa Express w jedną stronę.

I choćby przyszło tysiąc atletów i dwa tysiące felietonistek tłumaczących Polakom „bezwzględną logikę dziejów”, to nie udźwigną…

Dlatego właśnie potrzebna jest alternatywa wśród opozycji: dwie albo trzy formacje na lewo od PiS, w tym oczywiście Platforma, mogą łącznie przyciągnąć więcej wyborców niż PO jako front jedności antypisowskiego narodu. A już zwłaszcza PO przyciągająca elektorat centroprawicowy swym programem i tożsamością, ale ten centrolewicowy – wyłącznie zasadą mniejszego zła. Na tę asymetrię, związaną z postrzeganą siłą obydwu elektoratów, nie należy się obrażać (co zarzuca lewicy Wielowieyska), ale nie warto też ryzykować synergii ujemnej (czyli odepchnięcia części wyborców od urn). Warto za to budować formację – raczej nie na zwycięstwo, ale na 12-15 procent, aby była parlamentarnym języczkiem u wagi. Dla wyborców lewicy byłaby to szansa na głos niezmarnowany – nie tylko w sensie przekroczenia progu wyborczego, ale i wpływu na rzeczywistość (koncesje programowe w zamian za osłanianie przez lewicę centroprawicowego rządu przed szaleństwami z prawej strony). Dla liberalnego centrum i centroprawicy – szansa na pokonanie PiS dużo większa niż tylko własnymi siłami.

Na koniec kamyczek do własnego ogródka i apel do własnej formacji. Fantazjom o Tusku na białym koniu wystarczającym do pokonania PiS oraz Platformie jednoczącej wszystkich rozsądnych Polaków (tzn. niecierpiących PiS, ale milczących w sprawach równouprawnienia) najbardziej sprzyja rozbicie po lewej stronie. Nie mam łatwej recepty, jak mu zaradzić. Na pewno nie obejdzie się przy tym bez trudnych kompromisów, „wycinania ekstremy”, starcia indywidualnych ambicji i pragmatyzmu z ideałami. Ale, na miłość boską, przestańmy już pieprzyć o długim marszu, bo do jeszcze kolejnych wyborów możemy nie dotrwać – jak nas Kaczyński nie zamknie w Berezie, to felietoniści „Gazety” zadręczą nas swym paternalizmem.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij