„Polacy najskuteczniej uwewnętrznili wstyd z powodu biedy, braku rynkowego sukcesu – to świadczy, że staliśmy się prawdziwym społeczeństwem kapitalistycznym” mówi prof. Andrzej Leder.
Michał Sutowski: Czy odwoływanie się do hasła „obrony demokracji przed PiS” wystarczy opozycji, by zmobilizować wyborców i wygrać następne wybory? Czy nie dociera ono wyłącznie do tych grup, których niechęci PiS mógł się od początku spodziewać? Grudniowe protesty pod Sejmem i późniejsza okupacja sali plenarnej mogą sugerować, że ta formuła protestu – brońmy demokracji, konstytucji, państwa prawa – jakoś się wyczerpuje.
Prof. Andrzej Leder: Siłę tego rodzaju protestu podkopują raczej problemy KOD i jej lidera z fakturami, a to dlatego, że to demokraci muszą być uczciwi w pierwszej kolejności. Jeśli pojawiają się wątpliwości, to oni szczególnie tracą, a na pewno więcej niż władza, której wyborcy gotowi są dużo więcej wybaczyć. Natomiast kryzys pod Sejmem to raczej etap pewnego większego procesu, który nie świadczy wcale o wyczerpaniu formuły „obrony demokracji”. Co prawda, ten akurat mecz polityczny opozycja przegrała, z zastrzeżeniem, że w sprawie obecności dziennikarzy na Wiejskiej PiS jednak się cofnął. A w końcu o to poszło.
A co to za „większy proces”?
Wydarzenia z grudnia i początku stycznia prowadzą do zmiany wewnątrz partii mieszczańskich: w czasie protestów wybiły się publicznie nowe osoby, często kobiety z młodszego pokolenia – jako politycy najbardziej zaangażowani, a choćby z racji wieku i pewnej świeżości nieobciążeni piętnem „partii władzy”. To objaw przemiany dawnego establishmentu w rzeczywiste partie opozycyjne. A opozycja wobec władzy zerkającej w stronę autorytarną wymaga czegoś więcej niż tylko prowadzenie kuluarowych gier sejmowych.
Po ponad roku rządów PiS i otwarciu wielu frontów, poparcie dla rządzących utrzymuje się na poziomie z wyborów. Czy PiS może to uznać za sukces?
Utrzymujące się poparcie dla PiS jest faktem, ale przecież większość partii, które wygrywały wybory, poparcie po roku rządów zwiększała. Tak było też w przypadku PiS sprzed dekady, ale i późniejszych rządów Platformy Obywatelskiej. To nie-spadanie poparcia dla PiS w sondażach nie musi oznaczać wielkiego sukcesu, a raczej wskazuje na to, że decyzje wyborcze nie są kwestią bezpośredniej obserwacji rzeczywistości, a nawet sytuacji „medialno-warszawskiej”, gdzie rzeczywiście wiele się dzieje, lecz raczej procesów wewnątrz sumienia obywateli. Wybór raz dokonany jest racjonalizowany i podtrzymywany przez jakiś czas i jeśli nie wydarzy się jakiś naprawdę wielki wstrząs, to może pozostać niezmieniony niezależnie od tego, co się dzieje.
Co się dzieje pod Sejmem, w Trybunale, w prokuraturze?
PiS otwiera kolejne konflikty albo wokół spraw kulturowo-obyczajowych, albo wokół statusu szeroko rozumianych dawnych elit, od intelektualistów i elit prawniczych po wyższą klasę średnią. A jednocześnie podnosi płacę minimalną i wprowadza stawkę godzinową, wycofuje się z wydłużenia wieku emerytalnego, przyznaje 500 złotych na drugie i kolejne dziecko. W efekcie bardzo wielu wyborców PiS ma poczucie, że złożone w kampanii obietnice zostały dotrzymane w obszarze, który ich bezpośrednio dotyczy, co tylko utwierdza ich w dokonanym wyborze.
„Dzieci z tego nie będzie”. Anna Gromada o roku z Rodziną 500+
czytaj także
Ale nie wszyscy są beneficjentami; wielu rodziców z jednym dzieckiem nic nie dostało, emerytura to odległa perspektywa. Czy reszcie popierających PiS wystarczy sama satysfakcja, że „ktoś tych gnoi na górze wreszcie pogoni”?
Resentyment bywa skutecznym paliwem politycznym, ale nie da się na nim trwale utrzymać blisko 40 procent poparcia. Symboliczne języki resentymentu z czasem się zużywają – no chyba, że się podbije pół Europy, jak to było w historii i wtedy ten resentyment syci się w sposób nieograniczony. Można też wskazywać kolejnych wrogów wewnętrznych, ale to też z czasem ogranicza elektorat, mobilizując jedynie „jądro” wyborców.
Czy można zatem liczyć na „odbicie” części elektoratu PiS dla opozycji, czy jedynie na jakąś demobilizację po tamtej stronie?
Na pewno można liczyć, że jakaś część będzie podlegać demobilizacji, a bardzo mała – ta bliżej centrum – może się odsuwać w kierunku opozycji, ale generalnie jest to dość skonsolidowany elektorat. Paradoksalnie, wyborcy PiS zbudowali trwałą tożsamość mimo dużej różnorodności wewnętrznej pod względem klas społecznych, wieku czy miejsca zamieszkania. Sukces Jarosława Kaczyńskiego polegał przecież właśnie na skupieniu pod jednym sztandarem grup dotąd od siebie odległych. O pewnej demobilizacji możne natomiast świadczyć fakt, że kontrdemonstracje wobec KOD, organizowane na wezwanie „Gazety Polskiej” czy narodowców są raczej mało efektowne. Tak na tle kilkudziesięciotysięcznych marszy opozycji dziś, jak i marszy prawicy z czasów, gdy sama była w opozycji.
Wyborcy PiS zbudowali trwałą tożsamość mimo dużej różnorodności wewnętrznej pod względem klas społecznych, wieku czy miejsca zamieszkania. Sukces Jarosława Kaczyńskiego polegał na skupieniu pod jednym sztandarem grup dotąd od siebie odległych
Ale przejąć ich się nie da?
Partie lewicy głęboko się mylą, sądząc, że można zdobyć dla siebie prawdziwych wyborców PiS. Ci ludzie dokonali tożsamościowego wyboru, więc nawet jeśli interesy ekonomiczne zbliżałyby ich do postulatów lewicy, to jej tożsamościowy pakiet jest dla nich nie do przyjęcia. I nie zmieni się to, nawet jeśli polityka PiS przestanie ich satysfakcjonować materialnie.
Ale co to właściwie za tożsamość, skoro to tak zróżnicowane grupy? Co ich łączy najsilniej? Wizja układu? Konserwatyzm? Nacjonalizm?
Intuicja podpowiada mi, że najważniejsza jest tożsamość oparta na patriotyzmie rozumianym jako swojskość i lokalność, budowana przeciw „elitom” widzianym jako źródło wyzysku, ale też przeciw „obcym”. Tożsamość trwale organizująca duże odłamy polskiego społeczeństwa, związana z tym, co przez socjologów zwane jest „amoralnym familiaryzmem”. Mimo swojej lokalności nie jest to tożsamość taka, jak w ruchach miejskich, którym zależy na budowaniu postaw obywatelskich, choćby dla kształtowania przez ludzi przestrzeni publicznej, ale oznaczająca, że dobrze czujemy się w gronie sobie podobnych, a źle, jeśli pojawiają się obcy, jeśli kwestionowane są nasze rytuały, obyczaje czy przekonania, gusta estetyczne, a przede wszystkim – chwiejne poczucie wyższości i cnoty. Interesy ekonomiczne są wtedy definiowane jako interesy lokalnej społeczności – górniczej, wiejskiej – w której antagonizmy wewnętrzne są wyciszane, zaś antagonizm z tymi „warszawskimi” czy „międzynarodowymi” elitami – rozdymany.
Czyli wszystko to, co w swym pakiecie „tożsamościowym” kwestionuje lewica?
Nie do końca. W myśleniu lewicowym sympatie do tego, co lokalne, swojskie, a także antyelitaryzm, też są popularne. Dlatego wśród dzisiejszych lewicowców zerkanie w PiS-owską stronę nie jest takie rzadkie. Ale nie sądzę, żeby w tym języku socjaliści mogli konkurować z nacjonal-socjalistami o elektorat, który już dokonał prawicowego wyboru. Dlatego lewica musi raczej myśleć o zagospodarowaniu części z tych 50 procent niegłosujących. To słabo rozpoznany obszar, ale chyba też taki, gdzie potencjalnie można szukać oparcia politycznego.
A może na lęku przed wyprowadzeniem Polski z UE dałoby się zmobilizować wyborców i tym samym przyciągnąć do opozycji środowiska szersze niż tylko KOD? Tak twierdzi np. Michał Bilewicz, tzn. że ten „europejski” lęk to najsilniejsza potencjalnie emocja po stronie nie-PiS.
Dwie przesłanki wydają mi się chwiejne w tej tezie. Po pierwsze, nie sądzę, żeby PiS chciał „wyprowadzić Polskę z UE”, raczej życzyłby sobie jej osłabienia, tzn. rozwodnienia w stronę tzw. Europy narodów. Przecież nawet minister Witold Waszczykowski – skądinąd byłem tym faktem zdumiony – wypowiedział się niedawno, że projekt polityczny Marine Le Pen jest niebezpieczny dla Polski, bo oznacza demontaż Europy, przez co doszłoby do odtworzenia się egoizmów narodowych i prawa dżungli w Europie. Waszczykowski! Sądzę, że PiS, a na pewno zdolni do myślenia ludzie w tej partii, doskonale zdaje sobie sprawę, że pozostawienie Polski sam na sam z Niemcami i Rosją bez instytucjonalnej ochrony jaką daje Unia – do tego z Niemcami „po Merkel” – to będzie katastrofa. Stąd też moje przekonanie, że PiS będzie jednak ostrożny w tych sprawach, będzie raczej „cwaniarzył”…
czytaj także
Osłabienie pozycji Polski w UE, brak pomysłu na politykę europejską po Brexicie, spory ze wszystkimi – to nie przekona proeuropejskich przecież Polaków? Tzn. nie odwiedzie ich od PiS? Nie zmobilizuje jego przeciwników?
Mam wątpliwości, jak szeroko mobilizujące byłyby to hasła dla ewentualnej koalicji anty-PiS. Owszem, jest w Polsce wielkomiejska klasa średnia, będąca wyraźnym beneficjentem globalizacji, ale ci ludzie najczęściej już są w KOD. Są jeszcze rolnicy; ci, gdyby nie dostali dopłat to mogliby się zbiesić i wrócić do PSL – bo nie sądzę żeby kupili opowieści, że to źli Niemcy chcą nas oszukać – więc będą domagali się, żeby sprawę załatwić, a nie bić w patriotyczne tarabany. Tak, jak teraz domagają się, żeby dogadać się z Rosją. Ale poza tym? Sprawy międzynarodowe rzadko są aż tak mobilizujące politycznie, żeby wokół nich budować wspólną tożsamość różnych grup opozycji.
czytaj także
A jakie są mobilizujące?
Musiałby się znaleźć jakiś powód wewnętrzny. Moim zdaniem, takim powodem może stać się rosnąca represyjność systemu. Jeśli władza zacznie upowszechniać klimat inwigilacji, represjonowania za poglądy – jak tych 10 nauczycielek na Śląsku atakowanych za „czarny protest” – a potem represjonowania za brak hołdów, za brak ostentacyjnego podlizywania się, również Kościołowi, to dla wielu ludzi może stać się nieznośne. A w końcu to już się dzieje, na przykład w wojsku. Nie mówiąc o tym, że władza może zacząć wsadzać ludzi do więzień i sięgać do brutalnej przemocy, czego niestety obawiam się, podobnie jak Marcin Król. Wydaje mi się, że to może zacznie motywować ludzi do sprzeciwu na większą skalę.
Jak dotąd największy protest wywołała próba zaostrzenia ustawy o przerywaniu ciąży. Władze wycofały się z tego pomysłu, co pokazuje, że protest może być skuteczny, a do tego mobilizacja obywateli była masowa, ponadregionalna i ponadklasowa. Same organizatorki nie spodziewały się takiego ich zasięgu.
Sprawa aborcji, w przypadku PiS będąca daniną wobec sojusznika obdarzonego wielką władzą symboliczną – Kościoła – ale także pewnego segmentu elektoratu, wpisuje się właśnie w logikę represji. Masowy charakter Czarnego Protestu spowodowała moim zdaniem wizja represyjnego charakteru proponowanej ustawy. Całkowity zakaz aborcji potraktowano tu jako zanegowanie uzyskanego przez liberalne społeczeństwo prawa wyboru, dotyczącego nie tylko tej konkretnej, dramatycznej sytuacji – niechcianej ciąży – ale wolności wyboru dotyczącego sposobu życia, prawa do określania tego, co jest dla mnie ważne i jak to chcę realizować. Projekt głosił, że takiego wyboru nie ma, że ostatecznie każda kobieta, która nie będzie za chwilę rodzić, albo przed chwilą nie rodziła, jest podejrzana o sprowokowanie aborcji, a jej partner, mąż czy ojciec, o to, że jej pomógł. I właśnie ten opresyjny klimat wywołał odruch obrony wolności. Na podobnej zasadzie sprzeciw wobec reformy edukacyjnej wiąże się z poczuciem, że nowy system szkolny będzie niesłychanie opresyjny, oparty na wzorcach XIX wieku, a na pewno PRL-owskich.
czytaj także
Tylko z innym wsadem ideologicznym? W szkole PRL promowano jednak teorię ewolucji.
Owszem, ale od czasów późnego Gomułki to nie teoria ewolucji, lecz raczej bitwa pod Grunwaldem była „znaczącym” organizującym pole myślowe. Tak czy inaczej, dostrzegana przez społeczeństwo represja to nie musi być koniecznie wypuszczanie kiboli na opozycyjne demonstracje, zastraszanie działaczy społecznych czy wprost wsadzanie ich do więzień, ale sytuacja, kiedy każdy się czuje się z góry podejrzany, inwigilowany i ma poczucie, że zawsze znajdzie się na niego czy na nią paragraf.
Od kilku już lat badacze, od Janusza Hryniewicza po Jana Sowę, piszą o folwarcznym charakterze stosunków społecznych, w tym stosunków pracy w Polsce. Czy te wspomniane wyżej posunięcia, związane z płacą minimalną, transferami socjalnymi, nie czynią tego folwarku bardziej znośnym? A może w ogóle zmierzają do jego zniesienia?
Podwyższenie stawek godzinowych zmienia sytuację życiową setek tysięcy ludzi, program Rodzina 500 plus może wzmacniać pozycję pracownic względem pracodawcy, a poza tym oznacza docenienie pracy opiekuńczej i wychowawczej, wykonywanej wobec dzieci. Ale bardziej znośny folwark pozostaje folwarkiem. Mam wątpliwości co do tego pakietu socjalnego PiS właśnie w kontekście folwarcznych stosunków pracy. W gruncie rzeczy ludzie dostają pieniądze do ręki, ale system społecznego wsparcia jest rozmontowywany, a samoorganizacja – choćby w postaci samorządów czy związków zawodowych – osłabiana, Wygląda bowiem na to, że w miejsce dotychczasowego projektu neoliberalnej „dżungli”,, wchodzi paternalizm, gdzie pracodawcy i różni inni „możni” będą uzależniać słabych przez klientelizm, kupowanie ich, przy jednoczesnym podtrzymywaniu twardej hierarchii i wyzysku. Jako człowiek przywiązany modelu równościowego, uważam, że to w ogóle nie jest rozwiązanie, kieruje nas w stronę systemu, w którym hierarchia i dominacja jest fundamentem relacji między ludźmi. Należy wnikliwie przyglądać się ewolucjom prawa pracy i temu, jak będzie traktowana podmiotowość pracownika.
czytaj także
Plan Morawieckiego milczy na ten temat, za to o pracodawcach mówi dużo.
Polepszyć warunki socjalne czy nawet wymusić wzrost płac to jedno, ale dać robotnikom siłę polityczną, tak na poziomie państwa, jak konkretnych miejsc pracy, to drugie. Nie wiemy, jak będzie z działalnością związkową w kolejnych latach, zwłaszcza, że NSZZ „Solidarność” robi dziś za „żółty związek”. Jeśliby trzymać się analogii folwarku, to można powiedzieć, że pan Tadeusz i Zosia zwalniają chłopów z pańszczyzny, bo taką akurat mają fantazję…
Ludzcy państwo?
… ale nie oznacza to bynajmniej reformy rolnej, ani tym bardziej przyznania reprezentacji politycznej okolicznym chłopom i jeszcze Żydom na dodatek. Nie ma zatem mowy o likwidacji folwarku, tylko o zmiękczeniu warunków folwarcznej pracy, w duchu paternalistycznym. Ruchy prawicowo-socjalne często to robiły, co zresztą np. we Włoszech ludzie na południu pamiętają Mussoliniemu do dziś.
Ale te sprawy socjalne to jednak jest konkret i poprawa jest odczuwalna. A rozważana równość czy paternalizm mogą dla wielu ludzi brzmieć akademicko.
To bardzo pesymistyczna, a powiedziałbym też, że trochę wyższościowa koncepcja. Że niby co, dla „nas” wolność jest ważna, a dla „nich” nie? Owszem, sprawy ekonomiczne są często kluczowe, ale w nich właśnie skupiają się, jak w soczewce, wszystkie inne. Czy czekanie rok na drobny zabieg, choćby wszczepienie soczewki, nie narusza poczucia godności? Albo brak stałego zatrudnienia, czyli odcięcie od kredytu, możliwości założenia rodziny? Na krótką metę zmiany w sytuacji ekonomicznej ludzi zwiększają ich poczucie uznania a też pewnie godności i wolności. Ale myślę właśnie, że to za jakiś czas się skończy. Skoro bazą projektu politycznego PiS jest między innymi klasa lokalnych przedsiębiorców, w rodzaju właścicieli tartaków, małych browarów czy hurtowni, to przecież w ich interesie będzie na powrót śrubę przykręcać. I w miarę stabilizowania się władzy ten paternalizm będzie pokazywał swą opresyjną twarz, także w sferze stosunków pracy i materialnej sytuacji pracowników.
Sprawy ekonomiczne są często kluczowe, ale w nich właśnie skupiają się, jak w soczewce, wszystkie inne. Czy czekanie rok na drobny zabieg, choćby wszczepienie soczewki, nie narusza poczucia godności?
Paternalizm bywa jednak atrakcyjny; Agnieszka Graff wskazuje np., że wiele kobiet w trudnej sytuacji socjalnej dostrzegło w Trumpie figurę ojcowsko-opiekuńczą. Nasuwa mi to myśl, że wolnościowy elektorat „czarnego protestu” i socjalny elektorat „500 plus” można rozegrać konfliktowo, na korzyść prawicy.
To spostrzeżenie Agnieszki Graff, moim zdaniem trafne, wskazuje na to, że psychologia wyborów politycznych jest bardziej złożona, niż wielu liberalnym demokratom się wydawało. Wolnościowy projekt jest trudny, hierarchiczny – upraszcza życie. Sprawa – w Polsce i nie tylko – jest nadal w grze. Na tym ogólniejszym poziomie efektem realizowania neoliberalnej koncepcji gospodarki, zrośniętej głęboko z liberalną wizją polityki i społeczeństwa, było porzucenie dużego odłamu klasy średniej i ludowej, a przede wszystkim środowisk pracowniczych, przez partie i ruchy na lewo od centrum. Thomas Frank w swojej ostatniej książce Listen, Liberal: Or, What Ever Happened to the Party of the People? świetnie opisuje, jak amerykańscy Demokraci stali się partią klasy kreatywnej, która ma wiele sympatycznych cech, ale niewątpliwie nikłą wspólnotę interesów i losu z klasą pracowników najemnych. A w sytuacji, kiedy system polityczny jest dla pracowników niereprezentatywny, przy jednoczesnej dezorientacji w sprawach tożsamościowych wynikającej z gwałtownych zmian społecznych i kulturowych, w naturalny sposób figura ojcowsko-opiekuńcza zyskuje na atrakcyjności, a paternalizm z patriarchatem idą pod rękę.
I ten Frankowy schemat pasuje do Polski? I do szczególnej sytuacji kobiet?
Dobrym przykładem w Polsce jest los różnych świeckich form organizacji, choćby dawnych kół gospodyń wiejskich, lokalnych bibliotek, i podobnych. Bywały obiektem żartów w PRL, ale na wsi pełniły szalenie ważną rolę w organizowaniu społeczności, tworzeniu alternatywy wobec paternalizującej roli Kościoła. Tworzyły lokalną sieć społeczną, a ponieważ zostały prawie unicestwione w latach 90., to w ich miejsce wszedł Kościół i to parafie stały się tą tkanką, wokół której społeczności ostatecznie się zintegrowały. To się zresztą łatwo przenosi na figury pasterzy-polityków prowadzących swoje owieczki przez trudne czasy.
Za PRL miejscy inteligenci pokpiwali z kół gospodyń, w III RP okazywali pogardę dla „robolskiego” motłochu i Ciemnogrodu. I w warunkach monopolu inteligenckich mediów udawało się pewne treści – od prawicowego nacjonalizmu po krytykę transformacji – zamknąć w „oszołomskim” getcie, a różne grupy społeczne „zawstydzić” z powodu ich biedy, ale też kołtuństwa czy prowincjonalizmu. Dzisiaj liberalne media też próbują Polaków zawstydzać, jak w artykule „Newsweeka” o beneficjentach Rodziny 500+ zasrywających wydmy nad polskim morzem, ale chyba z efektem przeciwnym do zamierzonego. Może warto wreszcie z tym skończyć, choćby z tego powodu, że „zawstydzanie” nie działa i wywołuje raczej godnościową reakcję?
W ogóle warto skończyć z pogardliwym stosunkiem do kogokolwiek, ale to wydaje mi się pobożnym życzeniem. Natomiast charakterystyczne, że z wymienionych wstydów najskuteczniej Polacy uwewnętrznili wstyd z powodu biedy, braku rynkowego sukcesu – to świadczy, że staliśmy się prawdziwym społeczeństwem kapitalistycznym. Wspomniany artykuł to rzeczywiście przykład wyższościowego okazywania pogardy i niestety nie jest odosobnionym przypadkiem. Jest to ściśle związane z faktem, że etos polskiej inteligencji wywodzi się z kultury ziemiaństwa, w której dystynkcja człowiek dobrze-źle wychowany była dystynkcją podstawową i stabilizującą hierarchię społeczną. Nie zmienia to tego, że chamskie i brutalne zachowania, również tych, którzy brutalnością przykrywają realną słabość, też powinny podlegać krytyce.
Polacy najskuteczniej uwewnętrznili wstyd z powodu biedy, braku rynkowego sukcesu – to świadczy, że staliśmy się prawdziwym społeczeństwem kapitalistycznym
To znaczy?
Brutalność i chamstwo stały się emblematem nowych ruchów prawicowych, które przyzwalają swoim elektoratom na czerpanie satysfakcji z tego, że można „kopnąć”, albo „obsobaczyć” każdego. Nowa władza „zarządza gniewem” różnych kategorii wściekłych, czasem realnie wykluczonych i wykorzystywanych, a czasem po prostu tracących swoje przywileje wynikające z dotychczasowego statusu społecznego. W tym mieszczą się biali wyborcy z Pasa Rdzy czy z Południa, którzy u Trumpa cenią żarty z kobiet i niepełnosprawnych, bo te pozwalają im przywrócić zachwiane poczucie wyższości, w Polsce myśliwi gotowi strzelać do grzybiarzy czy ekologów broniących żubrów, albo profesorowie uniwersyteccy, z pogardą atakujący „polityczną poprawność”, chroniącą społecznie słabszych. Krótko mówiąc, wszyscy ci, którzy wyznają kult siły, na zasadzie: ponieważ jestem silniejszy, to mam prawo przyłożyć, komu chcę!
czytaj także
Czyli w inteligenckim odruchu obrzydzenia wobec „chamstwa” jest coś na rzeczy?
Istnieje rodzaj „chamstwa” wyrastający z biedy, również kulturowej, za którym idzie brutalność wyrastająca z pochwały nagiej siły. Dla inteligencji, która owszem, często grzeszy wyższościową dystynkcją kulturową, ważna bywa też jednak wrażliwość na tę drugą kwestię: że siła i przemoc to nigdy nie są wystarczające argumenty. Coś takiego było w tradycji inteligencji PPS-owskiej.
Bardzo piękna tradycja, ale pytanie brzmi, czy ma dzisiaj siłę mobilizacyjną.
Kiedyś to właśnie lewica potrafiła „zarządzać gniewem”. Jednym z problemów, związanych z przekształceniem się partii lewicowych w partie „klasy kreatywnej”, a więc ostatecznie mieszczańskie, stało się zarzucenie retoryki gniewu. Bez niej zaś trudno będzie odbudowywać język lewicy z hasłami emancypacyjnymi i równościowymi. Tylko własny sposób wyrażenia gniewu społecznego pozwolić może na odrzucenie chamstwa związanego z pochwałą przemocy. Wracając więc do bieżącej polityki; gdyby ten na nowo budowany język dało się skleić, umownie, ze skutecznymi strajkami w hurtowniach, zajezdniach czy marketach, to lewica ma jakieś szanse na elektorat. A jeśli oburzanie się na chamstwo służyć będzie głównie dystynkcji kulturowej, pokazującej hierarchię między panem i chamem, to inteligencja skończy jak dwór cesarski w Kioto, który swego czasu był chyba najbardziej wyrafinowanym dworem w historii i jednocześnie środowiskiem wyzbytym wszelkiej mocy politycznej. A po tamtej stronie panować będzie sojusz różnych odcieni brutalności, i tej emancypacyjnej, i tej zupełnie reakcyjnej.
A kiedy brutalność jest „emancypacyjna”?
Kiedy ludzie pierwszy raz jadący na wakacje „brutalnie” wnoszą swój rodzaj obyczaju i wrażliwości do sfery publicznej, bo nie wiedząc, gdzie jest toaleta – albo nie chcąc za nią płacić – idą na wydmy.
czytaj także
Wszystkich interesów ekonomicznych nie da się skutecznie i trwale zaspokoić, gwałtowne zmiany kulturowe i społeczne będą trwały, część jednostek i grup będzie się czuła poszkodowana. A do tego, jak ustaliliśmy na początku, wybory „tożsamościowe” są stosunkowo trwałe. Czy z prawicowym populizmem swojskości i pochwały brutalnej siły musimy nauczyć się żyć?
Jeśli popatrzeć na tło anty-kebabowych zamieszek w ostatnich miesiącach, to z jednej strony widać istnienie dość stałej grupy, która swoją wściekłość kieruje na imigrantów, z drugiej, w Ełku czy we Wrocławiu następowała jakaś mobilizacja solidarności wobec ludzi, którym kebaby się demoluje czy pali. I to sugeruje, że życie społecznie w Polsce będzie trwale spolaryzowane, bo wybory tożsamościowe są dość trwałe. To jednak wydaje mi się elementem dojrzewania demokracji.
A jakie mogą być proporcje między tymi grupami?
Trzydzieści, trzydzieści i trzydzieści niezdecydowanych? Polityczna bitwa rozegra się o dusze centrum. Nie sądzę natomiast, żeby ludzi, którzy swą tożsamość zdążyli zbudować na nienawiści do właściciela baru z kebabem i na „obronie polskich kobiet” przed islamskim żywiołem, ktokolwiek miał szanse przekonać. Jeśli dotychczas nie poszli, to raczej nie pójdą już na uczelnie, ani nie nauczą się dobrych zawodów, więc i ze względu na wybory światopoglądowe, i trwanie ich statusu społecznego, pozostaną tam gdzie są. Przecież ludzie, którzy w latach 30. wstąpili do Hitlerjugend często do końca życia nie przestali być rasistami, byli nimi również w powojennej Bundesrepublice, to dopiero następne pokolenie – to, które weszło w dorosłe życie w latach 60. – zmieniło radykalnie swój ogląd świata. I także dlatego uważam, że rządy formacji PiS będą trwały relatywnie długo.
A przy tym władza może utrwalać swoją władzę.
Każda długo rządząca ekipa się zużywa i traci legitymizację
Nie w tym rzecz. Każda długo rządząca ekipa się zużywa i traci legitymizację, oczywiście jeśli mówimy o systemie demokratycznym. Systemy autorytarne ewoluują inaczej, ale autorytaryzmu jeszcze nie mamy – przynajmniej tak długo, dopóki PiS nie przejmie kontroli nad mediami prywatnymi, nad sądownictwem, nie zlikwiduje samorządności, nie zacznie używać policji w skrajnie represyjny sposób. W warunkach demokratycznych po pewnym czasie zacznie tracić legitymizację, szczególnie w politycznym centrum.
Ale to „spolaryzowane życie społeczne” przywołuje na myśl jakieś „dwie Polski”: czy to znaczy, że zawsze będzie istniała potężna grupa niepodatna na procesy liberalizacji i emancypacji kulturowej? Nie ma szans na powszechny, ogólnonarodowy projekt modernizacyjny?
„Powszechnie” zmodernizowanego społeczeństwa nie ma nigdzie. Weźmy Francję, kraj skądinąd zlaicyzowany, przez Rewolucję Francuską ojczyznę nowoczesnego republikanizmu, w ostatnim czterdziestoleciu względnie zliberalizowany obyczajowo i kulturowo. Tam od czasu afery Dreyfussa społeczeństwo jest w stanie zimnej wojny domowej, która do 1945 roku, przypomnijmy, odznaczała się przewagą prawicy, często skrajnej. Jeszcze przed wojną mogło tam dojść do zamachu stanu à la Mussolini i choć lewica zdołała go zablokować, to ulica i napisy na murach były prawicowe. Dopiero kompromitacja i klęska Vichy to zmieniła i po II wojnie światowej ta druga strona osłabła. Nie przypadkiem jednak dziś znowu mamy silną kandydaturę Marine Le Pen, a „centroprawicowy” kandydat Fillon jest bardzo konserwatywny i na dodatek wywodzi się z Wandei. I też nie przypadkiem, kiedy państwo wprowadziło instytucję jednopłciowych małżeństw, na ulice w proteście wyszło milion ludzi. Tamtejsza tradycja antymodernizacyjna z korzeniami w oporze przeciw rewolucji francuskiej jest potężna, nawet jeśli po 1945 roku zdominowana przez świecki republikanizm i lewicę.
I to jest normalne? Taka polaryzacja?
Tak, ja sądzę, że nowoczesna wspólnota polityczna polega właśnie na tym, że łączy ze sobą odłamy społeczeństwa, które poza tym mogą być w głębokim konflikcie. Ci ludzie wyrzekają się bezpośredniej przemocy i głęboki, poważny spór polityczny i kulturowy prowadzą w warunkach demokracji. Ale to jest prawdziwy spór wynikający z prawdziwego antagonizmu. Natomiast wszelkie marzenia o jakiejś nadzwyczajnej, hegemonicznej wspólnocie duchowej, czy kulturowej, nie mówiąc już o etnicznej, prowadzą wpierw do przemocy, a potem ustalania się instytucjonalnej hierarchii, bo to hierarchia znosi wtedy różnice. Ten hierarchiczny ideał pobrzmiewa w okrzykach: „na kolana przed polskim panem!” kierowanych do arabskich właścicieli kebabów, ale też ukraińskich pracowników, a często przez jednych Polaków do innych. Wracając więc do sprawy polaryzacji, tak, w Polsce będzie żyła duża grupa ludzi, która nie będzie podlegała modernizacji w sensie kulturowym, choć w sensie ekonomicznym pewnie już tak. Tworzy się zatem – to paradoks – nowoczesny, trwały podział polityczny; za sobą mamy już okres transformacyjny, kiedy dominowało wrażenie społecznej jedności w doganianiu Zachodu.
Okres transformacji to także wiara, że dźwignia europejskiej integracji wzmocni czy przyspieszy tendencje modernizacyjne.
Osobiście nigdy nie liczyłem na trwałość zmian wymuszonych instytucjonalnie, bardziej wierzyłem w atrakcyjność pluralistycznej, otwartej kultury Europy. Trochę na wyrost. Ale o tym, że dla dużych grup społecznych ta atrakcyjność jednak istnieje, świadczy cała seria działań PiS w sferze „ideologicznej”. To ten właśnie rodzaj wpływu kulturowego partia rządząca chce zatrzymać przez nowy system edukacyjny, propagandę „antygenderową”, atak na media, na wolność badań naukowych itp. Jest jednak wiele środowisk, nie tylko tych wielkomiejskich, gdzie równościowe i emancypacyjne idee są bardzo popularne. Kobiety zresztą w tym przodują. A wracając do czarnego protestu, kobiety są dziś wyraźnie bardziej przywiązane do wolności i demokracji, po prostu bardziej progresywne, niż mężczyźni.
czytaj także
A z czego to wynika?
Sądzę, że mężczyźni utracili swój „tradycyjny” status symboliczny, pozycję w imaginacyjnej hierarchii, a na dodatek mają poczucie, że to co uzyskali, nie jest specjalnie atrakcyjne. Więc są wkurzeni i mają ochotę na kimś się odegrać, zwłaszcza ci z klas niższych i średnich niższych. Kobiety z kolei dużo uzyskały i nie są gotowe tego łatwo oddawać. Ten konflikt może się ogniskować właśnie na takich symbolach, jak bar z kebabem na rynku w niedużym miasteczku: z jednej strony grupa młodych mężczyzn chcących zostać rycerzami przez spalenie kebabu, a po drugiej grupa kobiet – choć też paru innych mężczyzn – którzy pomogą zdemolowany kebab posprzątać, żeby zademonstrować, że nie są „burakami”.
To ostatnie to kategoria raczej estetyczno-kulturowa niż światopoglądowa.
Nie ma tu tak ostrego przeciwstawienia. Uważam, że jesteśmy w stanie zimnej wojny domowej, kulturowej i politycznej, ale Polska wcale nie odróżnia się pod tym względem od społeczeństw Zachodu. W USA wielu wyborców uważa, że Trump jest ich nie dlatego, że też mogą zostać milionerami, ale że to swój chłop, bo i szatniane żarty poopowiada, i bejsbolówkę nosi.
A czy można jakąś estetykę czy kulturę „ludową” przechwycić? Czy lewica może skutecznie – w sensie politycznym – zatańczyć disco-polo?
Osobiście mam do tego rodzaju „pragmatyzmu” politycznego spory dystans, na dodatek jestem człowiekiem „do szpiku kości” miejskim. Mój dystans wynika jednak przede wszystkim z tego, że takie działania – jak słynne tańce Kwaśniewskiego – są skuteczne na bardzo krótką metę. Nie budują trwałego elektoratu, ktoś zawsze może przecież lepiej „zatańczyć”. Z punktu widzenia długofalowej przebudowy polskiego imaginarium dużo ważniejsze wydają mi się próby docenienia tradycji emancypacji chłopskiej, tego nieprawdopodobnego wydarzenia w historii, jakim było przejście Polaków ze stanu poddaństwa w połowie XIX wieku do społeczeństwa miejskiego pod koniec XX. Trudno jednak powiedzieć, czy to będzie element jakiejś masowo istniejącej kultury; to wszystko jest nadal w polityczno-kulturowej „grze”. Równie dobrze może to zmienić się w ruch nostalgiczny nowego mieszczaństwa, które nie chce już być mieszczaństwem „transformacyjnym” i szuka dla siebie nowych opowieści. Na pewno szansą jest rozwijanie jakiegoś rodzaju kultury miejskiej, która mogłaby wejść w miejsce obecnej kultury familijno-nacjonalistycznej, powszechnej wśród prawicy, skupionej wyłącznie wokół rytuałów rodzinnych i symbolicznej identyfikacji z narodem.
A kultura bardziej plebejska, ludowa?
Byłbym ostrożny przy takich rozróżnieniach, bo w większych miastach mieszka 1/3 społeczeństwa Polski. To nie jest tylko wielkomiejska klasa średnia z Wilanowa, ale też studenci, pielęgniarki, nauczyciele, urzędnicy – pracownicy sektora publicznego, wreszcie wykwalifikowani pracownicy, często też usług, a więc ta słabsza trochę ekonomicznie klasa średnia. No i po prostu pracownicy niewykwalifikowani. To klasa trochę plebejska, ale tożsamościowo nie będąca przecież „ludem prowincjonalnym”. Nie lekceważyłbym tej aspirującej grupy jako podmiotu politycznego, choćby dlatego, że ona właśnie szuka swojej formy kulturowej. Cały ten sos familijno-narodowy niekoniecznie bardzo tym ludziom się podoba, ale swoje własne rytuały i opowieści dopiero tworzą.
Jakie to mogłyby być opowieści? I czy istnieje jakiś ich zalążek?
Jeszcze raz: wydaje mi się, że nie opowiedziana jest epopeja emancypacji chłopskiego ludu, z którego w końcu wywodzi się w większość Polaków, epopeja zmiany tego ludu w nowoczesne społeczeństwo. Opowieść o wyjściu ze stanu poddaństwa, epopeja powolnego upodmiotowienia, indywidualnego, wspólnotowego, politycznego wreszcie, epopeja zmagań z trudnościami i opresją, które na tej drodze trzeba było pokonać, wreszcie epopeja powstawania owej dezawuowanej „klasy średniej”, która dziś jest hegemonem w Polsce. Ta epopeja jest przykryta martyrologiczną opowieścią „ludu szlacheckiego”, która na dodatek jest dość mocno zmitologizowana, bo w XIX i XX wieku większość ziemiaństwa, rozsądnie, od martyrologii trzymała się z daleka. A co do zalążków: gdy rozmawiam ze znawcami współczesnej kultury polskiej, oni twierdzą, że to wszystko jest, przede wszystkim w postaci literatury początku XX wieku, ale też niektórych kulturowych dokonań okresu PRL, tylko zupełnie zapomniane, odsunięte w zacisze bibliotek, przykryte kurzem i mainstreamowym nacjonalizmem. Paradoksalnie, być może najsilniejszym i najbardziej obecnym dziś elementem tych opowieści są rozpoznania Jana Tomasza Grossa, pewnie dlatego tak znienawidzone przez dzisiejszych władców.
I gdzie w tym wszystkim jest miejsce dla lewicy?
Lewica, ze swego podstawowego powołania, musi być po stronie emancypacji. A na poziomie praktyki politycznej wątpię w sensowność uprawiania czegoś takiego jak „diskopolizacja lewicy” w stylu Kwaśniewskiego, myślę natomiast, że Razem czy inne ruchy lewicowe, nie będące kontynuacją partii Millera, powinny próbować wejść w sojusze z ruchami pracowniczymi, ale też – szerzej – z klasą średnią sektora publicznego, o której często pisze na przykład Maciej Gdula. Także tworzenie i inspirowanie nowych ruchów związkowych, które byłyby skierowane do grup poza tradycyjnymi sektorami pozwoliłoby dotrzeć do tej niegłosującej połowy wyborców. To właśnie łączenie elektoratu pracowniczego nowego typu z młodą inteligencją miejską, stanowiącą przecież jądro elektoratu Razem, daje szanse na stworzenie znaczącego – choć nie dominującego – ruchu politycznego. W sytuacji, gdy opresyjność i obłuda aktualnie tworzonego systemu stanie się dla większości nieznośna, taka lewica miałaby możliwość sojuszu z partiami mieszczańskimi i wpływ na dyskurs publiczny, co powinno być jej główną rolą.