Ktoś, kto dzięki niezłym pieniądzom objazdem ominął wyboistą drogę, po której jedzie większość polskich pracowników, może dojść do wniosku, że jego pozycja ekonomiczna jest najlepszym dowodem na słuszność społeczno-gospodarczych poglądów, które wyznaje. Dlaczego dobrze zarabiam? Zapewne dlatego, że mam odpowiednie nastawienie i poglądy. Skąd wiem, że mam odpowiednie nastawienie i poglądy? Bo dobrze zarabiam.
„Sami wybrali, i tylko o tym mówię. Bo to że ja zarabiam x, a Ty y, to tylko nasza wina. Nie mam pretensji do życia, że np. jesteś bardziej ogarnięty, umiesz lepiej dodawać czy pisać, czy lepiej wybrałeś karierę lub prowadzisz firmę z sukcesami. Nauczyciele chcą uczyć innych o czymkolwiek, a zarobić na paliwo nie potrafią”. Albo: „Jeśli coś się utrzymuje na rynku i nie bierze kasy podatnika, to znaczy, że to jest potrzebne i sprawdza się w warunkach rynku. A jeśli nie, to znaczy, że jest nieciekawe, nieinteresujące i niepotrzebne, a dotowanie z kasy podatnika to czyste złodziejstwo i wyrzucanie pieniędzy w błoto”.
Zdarza się to nagminnie. Czytam tego rodzaju jaskiniowo liberalny komentarz na Facebooku i przez skórę czuję, że gdy kliknę w profil autora, to najprawdopodobniej okaże się, że pracuje w IT. I zazwyczaj tak właśnie jest: najeżdżam na awatar, a tam „Software Cośtam” w firmie „CośtamTech”. Przerobiłem to w setkach flejmów w całym internecie.
Nie mówię o liberalizmie eleganckim, niuansującym argumentację; o liberalizmie, z którym można się pięknie nie zgadzać. Mówię o komentarzach tak niepoważnie płaskich, że człowiek się zastanawia, w jaki sposób tego typu opinie może wyrazić ktoś, kto nie jest już dzieckiem. Jak można przeżyć kilka czy kilkanaście lat dorosłego życia bez zrozumienia podstawowych mechanizmów rządzących światem? Choćby tego, że sprzedawcy z marketów nie zaczną się nagle zajmować sztuczną inteligencją. I że nie da się stworzyć apki, która zastąpi ratownika medycznego. Od dłuższego czasu zastanawia mnie, dlaczego taki sposób myślenia reprodukuje się akurat w tej grupie zawodowej. Innymi słowy: jak to się dzieje, że w IT jest tylu kuców?
Od razu osłabię sobie wydźwięk tekstu: nie znam żadnych – jak to się mówi w internecie – legitnych papierów określających skalę libertariańsko-korwinistycznego odchylenia w tej grupie zawodowej. Mam tylko pewne intuicje wynikające z wieloletnich doświadczeń flejmowania na fejsie. Intuicje, które potwierdzają znajomi z branży IT. Nie rozciągam oczywiście mojej obserwacji na wszystkich pracowników IT. Branża IT ma różne działki i niektóre są mniej korwinistyczne, inne bardziej, a inne zapewne niemal wcale. Mam na myśli nadreprezentację w całej tej grupie zawodowej osób, które wyznają jaskiniowy liberalizm.
czytaj także
Zacznijmy od tego, że boom na rynku IT nie jest wieczny. Kiedyś się zaczął i kiedyś się skończy. Sam dość dobrze pamiętam czasy, kiedy świetną inwestycją w przyszłość wydawał się wybór kierunku studiów w stylu „marketing i zarządzanie”. Zresztą studiowanie zarządzania nie było wcale takim głupim pomysłem w pejzażu kapitalizmu połowy najntisów, kiedy do Polski falami wdzierały się kolejne korpa łaknące jak kanie dżdżu ludzi z jakimkolwiek zrozumieniem mechanizmów rynkowych i znajomością angielskiego na poziomie „yyy – yes, mhm – no”. Problem polega na tym, że nie minęło półtorej dekady, a takie wykształcenie zupełnie się zdewaluowało. Pamiętam, jak w połowie lat 90. bliska mi osoba zaczynała pracę biurową w jednej z korporacji. W wieku 22 lat, z zerowym doświadczeniem zawodowym w ciągu kilkunastu tygodni dostała kilka podwyżek i wkrótce zarabiała 3 tysiące złotych na rękę na umowie o pracę. Biorąc pod uwagę inflację, to dziś ponad 8 tysięcy. Do tego przysługiwał jej służbowy telefon, możliwość darmowego wypożyczania samochodu, a firma opłacała jej studia – z zarządzania i marketingu, oczywiście. Dzisiaj mało kto wyobraża sobie, że w ten sposób mogłaby wyglądać kariera w korporacji. Może za 20 lat, może za 30 mało kto będzie pamiętał eldorado w IT. Wczorajszy marketing i zarządzanie to jutrzejsze IT.
czytaj także
Duże pieniądze, które przytrafiają się w branży technologicznej, stanowią kordon sanitarny trzymający ludzi z dala od zaraz polskiego rynku pracy. Kończąc studia i wskakując od razu na nieźle płatne stanowiska, ludzie z IT nie doświadczają tego, co jest codziennością większości pracowników u progu kariery (a czasami przez całe zawodowe życie): marnych pensji, bezpłatnych nadgodzin, folwarcznych relacji z przełożonymi, oszukiwania, czyli po prostu chamskiego wyzysku. Nie mają więc możliwości weryfikacji swoich poglądów, bo są odgrodzeni od reszty świata kordonem z pieniędzy. Byt kształtuje nieświadomość. A to właśnie zetknięcie z prawdziwym światem najlepiej leczy z korwinizmu. Nie ma nic bardziej otrzeźwiającego niż zderzenie (nie najlepszej) teorii z praktyką codzienności. Kiedy poglądy trzeszczą w szwach i zapadają się na kolejnych życiowych osuwiskach, przed którymi nie chroni żaden mur. Nie działa więc wstępne sito selekcyjne, sito zwane zwykłym życiem, na którym w większości przypadków osadza się szumowina gimnazjalnego liberalizmu.
Ktoś – na przykład programista albo młody przedsiębiorca, któremu wypalił biznes – kto dzięki niezłym pieniądzom objazdem ominął wyboistą drogę, po której jedzie większość, może dojść do wniosku, że jego pozycja ekonomiczna jest najlepszym dowodem na słuszność społeczno-gospodarczych poglądów, które wyznaje. Dlaczego dobrze zarabiam? Zapewne dlatego, że mam odpowiednie nastawienie i odpowiednie poglądy. Skąd wiem, że mam odpowiednie nastawienie i poglądy? Bo dobrze zarabiam.
Dlaczego dobrze zarabiam? Zapewne dlatego, że mam odpowiednie nastawienie i poglądy. Skąd wiem, że mam odpowiednie nastawienie i poglądy? Bo dobrze zarabiam.
Taka logika jest oczywiście niewywracalna. A pod korwinizm możemy podłożyć jakąkolwiek inną ekscentryczną opowieść o świecie: chiromancję, płaskoziemstwo albo przekonanie o zdominowaniu Ziemi przez reptilian. Wszystkie te poglądy można wyznawać i jednocześnie całkiem nieźle zarabiać. Co oczywiście nie oznacza, że te opinie o świecie warunkują duże wpływy na konto. Dzieje się odwrotnie: to raczej poglądy wynikają ze specyficznego umiejscowienia klasowego i branżowego, a nie miejsce klasowe z poglądów.
W kapitalizmie wydaje się oczywistością, że pieniądze czynią specjalistę. Jeżeli ktoś dobrze zarabia, to zapewne zna się na tym, co robi. Co jest oczywiście tylko w części prawdą. Niektórzy specjaliści rzeczywiście dobrze zarabiają. Jednak można być specjalistą z jakiejś dziedziny i zarabiać marnie. Można też nie być specjalistą i zarabiać świetnie, udając specjalistę, bo wbrew pozorom kapitalizm ma umiarkowane zdolności weryfikacji wartości merytorycznej pracownika. A same wysokie zarobki mogą dawać wrażenie wysokich kompetencji; w takim wypadku pieniądze stanowią substytut rzeczywistych osiągnięć, na zasadzie: skoro ktoś tak się ceni, to musi być świetny. Zależności między kompetencjami i wypłatą są o wiele bardziej złożone i subtelne niż ciosane łyżką koparki argumenty facebookowych liberałów.
czytaj także
Załóżmy jednak – dla jasności – że rzeczywiście świetnie opłacani pracownicy IT są naprawdę świetnymi ekspertami w swojej wąskiej dziedzinie. Tyle że część osób może mylnie dojść do wniosku, że duże pieniądze i bycie ekspertem w wąskiej dziedzinie w jakiś magiczny sposób rozciąga się na inne dziedziny. To może tłumaczyć część zjawiska paplania absolutnych bzdur przez ludzi z sektora technologicznego.
Kolejną częścią układanki – bo każde zjawisko jest układanką, z wieloma elementami i warstwami – jest to, że pieniądze mogą uchodzić za dowód społecznego uznania. A dowody społecznego uznania łatwo przekształcić w poczucie słuszności. Pisał o tym między innymi politolog Philip Tetlock czy matematyk i inwestor Nassim Taleb w książce Zwiedzeni przez losowość. Tajemnicza rola przypadku w życiu i w rynkowej grze: niewiele jest osób, które tak często się mylą jak pewni siebie eksperci. Tetlock mówi na przykład, że odpowiedzi telewizyjnych ekspertów na pytanie, kto będzie kolejnym prezydentem USA, nie różniły się znacząco od odpowiedzi losowych. Ekspertom weryfikację tez zastępują flesze i ciepło reflektorów w studiach telewizyjnych, będące dowodami społecznego uznania. Taką funkcję mogą też pełnić pieniądze, zwłaszcza w kraju o dziadowskim rynku pracy, gdzie połowa pracowników zarabia mniej niż 2600 złotych na rękę.
Następną sprawą jest to, że pieniądze dają sprawczość. A sprawczość nie potrzebuje pomocy – jednej z najbardziej podstawowych wartości realizowanych w państwach opiekuńczych. Sprawczość potrzebuje tylko więcej sprawczości. A to można sobie zapewnić na przykład grubszym portfelem – i oby podatki były jak najniższe!
Wysoka pozycja społeczna tępi też empatię. Wiemy o tym choćby z badań psychologa Paula Piffa. Dodatkowo libertarianie – jak pisał Jonathan Haidt w książce Prawy umysł – to grupa, w której występuje nadreprezentacja osób o obniżonym poziomie empatii (ale też na przykład wstrętu czy podwyższonym poziomie niezależności). Mamy tu więc do czynienia z magicznym tańcem napędzanym własnym ruchem.
Fenomen nadreprezentacji dzikiego liberalizmu w IT powstaje więc gdzieś na styku dobrych pieniędzy i przynależnych nam wszystkich błędów poznawczych. Wydaje się, że podobny koktajl powodował zachłyśnięcie się neoliberalizmem wśród dziennikarzy w latach 90. Był to czas, kiedy – w co dzisiaj trudno uwierzyć adeptom tego zawodu – stawki były naprawdę wysokie, porównywalne z dzisiejszymi stawkami w IT, jeśli nie lepsze. Kiedy jednak zawód, niszczony przez wspomagany internetem wolny rynek, zaczął podupadać, w branży pojawiła się refleksja. Osobiście nie mogę się doczekać Schadenfreude, kiedy ta sama refleksja pojawi się w IT.
Według Hays, jednej z największych firm zajmujących się „rekrutacją specjalistyczną”, na rynku pracy brakuje obecnie około 50 tysięcy specjalistów z IT. Jednocześnie według raportu Związku Liderów Sektora Usług Biznesowych (ABSL) rokrocznie uczelnie wyższe wypuszczają po kilkanaście tysięcy absolwentów tych kierunków. Już zresztą pojawiają się tendencje świadczące o przyhamowaniu dynamiki wynagrodzeń. Na razie dzieje się to z uwagi na spadające marże. Za rok, dwa lata, pięć dojdzie kwestia podaży pracowników. I powinni o tym wiedzieć sami liberałowie z branży technologicznej. Za wysokim popytem w krótszej lub dłuższej perspektywie idzie również wysoka podaż, a później nadpodaż. Pierwszym zwiastunem tego, że za kilka lat branżę IT dotknie stagnacja płac, niech będą setki albo i tysiące kursów z programowania, w które wchodzi coraz więcej ludzi. To trochę jak z gorączką spekulacyjną. Kiedy nadchodzi moment, w którym wszyscy wiedzą, że danym dobrem należy się zainteresować, bo rodzi góry złota, należy zacząć wypatrywać na horyzoncie załamania się trendu.
czytaj także
Jak będą przebiegać kolejne fazy rekonfiguracji poglądów wśród kuców z IT? Może tak: dziś wciąż trwa etap nieświadomości. Stawki nadal są wysokie, a wynagrodzenia nadal rosną, choć nie tak szybko, jak jeszcze dwa lata temu. Jednocześnie mamy już ruch po stronie podaży – polonistki uczą się kodować. I to one w ramach trendu diversity będą coraz chętniej rekrutowane. Później przyjdzie niepewność: o cholercia, coraz więcej osób się przebranżawia, w firmach pojawia się więcej dziewczyn, poczekajmy, co będzie dalej. Zaprzeczenie: nie no, przecież jestem w branży już dekadę, mam skille, gdzie są moje zlecenia?! Później bunt: ci nowi psują rynek, robiąc za psie pieniądze. Ja za taki hajs nie wstawałem z łóżka trzy lata temu. Ostatecznie musi przyjść pogodzenie się z faktem, że rynek nas ograł. A wraz z nim być może w końcu refleksja: „cholera, chyba byliśmy głupi”.
**
Kamil Fejfer – analityk rynku pracy i nierówności społeczno-ekonomicznych. Dziennikarz freelancer, jego teksty ukazywały się m.in. w „Newsweeku”, „WP Opinie”, „OKO.press”, „Dwutygodniku” i „Piśmie”. Autor książki Zawód. Obecnie pracuje nad książkami o kobietach na rynku pracy i o branży motywacyjnej.