Kraj

Kobiety w powstaniu walczyły nie tylko z nazistami. Walczyły o równość [rozmowa]

Kobiety na marszu z okazji rocznicy powstania warszawskiego w 2017 roku

Powstanie warszawskie to nie tylko męska historia o bohaterstwie, broni i śmierci. To także opowieść o kobietach, które stanowiły niemal jedną czwartą powstańców. Walczyły o Warszawę, ale i o swoje prawa. Weronika Grzebalska opowiada Agnieszce Wiśniewskiej o herstorii powstania – i o tym, co może ona dziś znaczyć dla polityki bezpieczeństwa i obronności.

Agnieszka Wiśniewska: „Kobiety stanowiły 22 proc. w powstańczych szeregach” – piszesz w swojej książce Płeć powstania warszawskiego, która została wydana w 2013 roku.

Weronika Grzebalska: Te dane wygenerowała dla mnie Katarzyna Utracka z Muzeum Powstania Warszawskiego, bo żadna istniejąca wówczas publikacja o powstaniu o tym nie wspominała.

Dlaczego postanowiłaś to zmienić?

Z zadziwienia, jak wielu rzeczy o kobietach w powstaniu nie wiem. Odebrałam dość dobrą publiczną edukację, zawsze interesowałam się historią, a ponadto pochodzę z rodziny powstańczej – od dziecka miałam relację z ciocią, która była łączniczką w Żywicielu. Mimo to nie wiedziałam na przykład zbyt wiele o Przysposobieniu Wojskowym Kobiet (PWK).

A co to?

Organizacja paramilitarna, która istniała w międzywojniu i chciała przygotowywać kobiety do obrony. To między innymi dzięki niej w Armii Krajowej było stosunkowo dużo kobiet. PWK nauczyło wiele Polek działania w wojskowych strukturach, promowało też nowy model kobiecego obywatelstwa. Patriotyczna działalność niosła też za sobą impuls emancypacyjny – to było dla mnie fascynujące odkrycie. Powstanki, z którymi rozmawiałam, wspominały, że z jednej strony sprzeciwiały się nazizmowi i broniły swojego miasta, a z drugiej – chciały dorównać chłopakom. Udowodnić, że kobiety też mogą założyć spodnie i zostać żołnierkami.

Dziewczyna z pepeszą? W życiu! Na pomnik dajmy sanitariuszkę

Założyć spodnie, czyli wywalczyć miejsce w męskim szeregu. Jednak to wciąż historia opowiadana z perspektywy męskiej.

Tak, bo w Polsce wszystko kręci się – jak pisała Maria Janion – wokół paradygmatu romantycznego. Polska tradycja narodowa jest skupiona na tym wszystkim, co heroiczne, wojskowe, związane z bronią, ze śmiercią na polu bitwy. To zawsze jest najważniejsze, a mniej ważne jest wszystko, co cywilne, nastawione na przetrwanie, budowanie odporności. Nic dziwnego, że świadkowie historii również postrzegają ją przez ten pryzmat.

A czy powstanki sprawdzały się w czymś lepiej właśnie dlatego, że były kobietami?

Były kluczowe w sabotażu, w rozpoznaniu, w kolportażu – a to dlatego, że płeć stawała się ich maską. Żołnierz nieprzyjaciela najczęściej nie podejrzewał, że w koszu pod jabłkami z targu ukryte są dokumenty albo broń. Płeć była kamuflażem, kiedy kobiety brały udział w akcjach zwiadowczo-rozpoznawczych, czy kiedy ich towarzystwo „maskowało” szkolenia bojowe dla chłopaków, nadając im pozór wyjazdu towarzyskiego.

W mainstreamowej opowieści o powstaniu nie ma miejsca na przykład na fakt, że prawie wszystkie powstanki, których opowieści poznałaś, przestały miesiączkować.

To był tak niewyobrażalny rodzaj stresu, że on po prostu zatrzymuje pewne funkcje biologiczne.

Alegoria jest kobietą [rozmowa z Marią Janion]

Krew rannego to jest ta krew, której miejsce jest w pamięci, a krew miesięczna, która się zatrzymuje, już nie.

Pewnie wciąż jest coś bardzo wstydliwego w mówieniu o krwi miesięcznej. Przez lata wstydliwa była również cywilna opowieść o powstaniu, tzw. historia piwnic, takich jak te, które opisał Miron Białoszewski w Pamiętniku z powstania warszawskiego.

Tymczasem równie ważną rolę w rozwoju polskiej obronności odegrały kobiety, które w czasie powstania pozostawały na jego zapleczu. Tworzyły wyłomy w barierze wejścia dla ludzi, którzy nie walczą z bronią w ręku. Siłą polskiej tradycji niepodległościowej zawsze były działania non-violence: edukacja podziemna, samopomoc, sabotaże i dywersje. Aktywności, które budują zaufanie społeczne, poczucie, że nie jesteśmy sami, że robimy coś razem. Bez tego nie dałoby się zmobilizować ludzi do powstania. Na tym można dalej budować państwo, demokrację i wspólnotę. To kwintesencja tego, co dziś nazywamy obroną totalną [obroną, w którą zaangażowani są wszyscy obywatele, a nie tylko siły zbrojne – przyp. red.] czy budową kultury odporności.

Ponad dekadę temu, gdy pisałaś swoją książkę, nie używaliśmy takich terminów. Dużo mówiliśmy za to o „herstorii”. Ja pracowałam wówczas nad biografią Henryki Krzywonos. Przyświecała mi wtedy idea uzupełniania białych plam w historii perspektywą kobiet.

W tamtym czasie powstawało sporo tego typu książek, ale nie było w nich miejsca na opowieści paramilitarne. Niewiele było wiadomo o bohaterkach, które walczyły z caratem i podkładały bomby, jak socjalistka Aleksandra Piłsudska. Paramilitarystki były wyparte z dwóch historii. Po pierwsze z tej prawicowej historii polityczno-militarnej…

… w której „mężczyźni walczyli, a kobiety pomagały” jako łączniczki, sanitariuszki, „morowe panny”, które dają buziaki w nos rannemu żołnierzowi.

Tak. A po drugie paramilitarystkami nie interesował się ruch feministyczny. Jedna ze znajomych feministek powiedziała mi wprost: „Weronika, to nie są nasze prababki, a ty z nich ich nie rób”. Bo „prababki to są emancypantki, feministki”. A moim zdaniem ruch paramilitarny był częścią historii feministycznej na ziemiach polskich. Te kobiety poszerzały przestrzeń sprawczości dla kobiet, podważały płciowy podział ról i promowały nowe wzory.

Smar oliwiący gospodarkę, czyli jakiej historii potrzebują Polacy [rozmowa]

Wywalczyły też dla kobiet miejsce w armii.

Elżbieta „Zo” Zawacka poleciała do Londynu w 1943 roku jako emisariuszka generała Stefana Grota-Roweckiego. Przekazała generałowi Władysławowi Sikorskiemu raport o stanie łączności, a przy okazji załatwiła uznanie służby wojskowej kobiet. Wszedł on w życie we wrześniu 1944 roku, pod koniec powstania warszawskiego. Z jednej strony angażowanie kobiet miało charakter utylitarny – pozwalało przekierować mężczyzn na pozycje bojowe, a także wyzyskać kobiecość w sposób taktyczny. Z drugiej strony prawa żołnierskie dla kobiet wynikały też z uznania ich wkładu i zasług. To również nasza historia.

Dlaczego feministki tak nie uważają?

Upraszczając, liberalny feminizm zachodni, który dominował w Polsce po 1989 roku, zbudowany był na dosyć silnym antymilitaryzmie i antynacjonalizmie. To ma sens w rzeczywistości państw, które mają przeszłość imperialną i dla których wojna to jest coś, co się dzieje na obcym terytorium. Jednak nasze, polskie wojny, były zazwyczaj obronne, a powstania – niepodległościowe.

W tej zachodniej opowieści mężczyźni szli na wojnę gdzieś daleko od domu, a kobiety zajmowały ich miejsca w fabrykach.

Zachodni ruch feministyczny definiuje swoją tożsamość w sprzeciwie wobec patriarchalnych instytucji, takich jak naród czy wojsko. Nie mieści się w nim perspektywa społeczeństwa, które musiało walczyć o swoją niepodległość, i które w tej walce odnalazło potencjał emancypacyjny.

Powstanie warszawskie jako apokalipsa zombie

Dlatego na początku pełnoskalowej inwazji Rosji na Ukrainę wiele zachodnich feministek podpisywało listy za jakimś abstrakcyjnym pokojem, w których była mowa o tym, że winna wojnie w Ukrainie jest nie tylko Rosja, ale również NATO. Mówiły, że mogą pomóc Ukrainie humanitarnie, że przemoc to nigdy nie jest odpowiedź. Ukraińskie feministki odpowiadały: jeżeli chcecie pomóc kobietom w obliczu rosyjskiej przemocy, musicie zbroić Ukrainę. Ich upór w tej kwestii podziałał – ukraińska opowieść o wojnie stała się na Zachodzie powszechnie znana. Działania ukraińskich feministek stały się budulcem dla ukraińskiego soft power.

A czemu mogą dziś posłużyć opowieści o doświadczeniach powstanek?

Mogą na przykład zadać kłam narracji prawicowych populistów, że kwestie reprezentacji kobiet w „męskich” sektorach i równości płci to wymysł feministek, które przywlokły go „z Zachodu”, wraz z wymogami Unii Europejskiej i NATO. Ta narracja jest używana do dyskredytowania polityki równościowej jako importu, czegoś obcego. Tymczasem mamy w Polsce ciekawą historię kobiet, które angażowały się w obronność i odporność kraju, jednocześnie upominając się o interesy i prawa kobiet, krytykując nierówne traktowanie. Ta historia może być dziś inspiracją dla projektowania naszej obrony totalnej oraz feministycznej polityki bezpieczeństwa.

Czyli nie musimy czerpać wzorców obrony totalnej ze Szwecji czy Finlandii?

Mamy swoje wzorce. Tadeusz Kościuszko mówił w odezwie do kobiet z 1794 roku „współobywatelki”. To było jak na tamte czasy bardzo radykalne. A szwajcarski system obrony totalnej był ponoć we wstępnej fazie zainspirowany polskim powstaniem styczniowym.

Szwajcarski?

Tak, mieli tu swojego wysłannika, który obserwował te wydarzenia. Pułkownik Franciszek von Erlach – bo o nim mowa – napisał później, że „kobiety wreszcie odgrywają w obecnym powstaniu tak niesłychanie ważną rolę, że za granicą nie można o tym wyrobić pojęcia, jeżeli się naocznie nie widziało”. Z racji ograniczonych zasobów powstańcy włączali w swoje działania kobiety na szeroką skalę, tyle że w XIX wieku było to przez Zachód postrzegane jako świadectwo naszego braku cywilizacji.

Mamy więc swoje tradycje, o których zapomnieliśmy w czasach PRL – kobiety wówczas wymiksowano z armii. Po transformacji z Zachodu przyszło upomnienie: musicie mieć kobiety w wojsku i miejsce w szkołach wojskowych. W XIX wieku byliśmy dla nich niezbyt cywilizowani, bo kobiety angażowały się w działania zbrojne, a po 1989 roku – przeciwnie, bo nie mieliśmy kobiet w armii.

Czyli postulujesz, żeby feministki zaczęły teraz sławić żołnierki wyklęte?

Nie w sposób bezkrytyczny. Nie oddawajmy historii prawicy. Po tym, jak polskie feministki zaczęły interesować się „herstorią”, prawica zaczęła publikować opowieści o żołnierkach wyklętych, a herstoria stała się polem bitwy o kształt i wartości współczesnej wspólnoty. Lewica i feminizm muszą toczyć tę bitwę.

Znowu? Już było milion wystaw o kobietach tu, i tam, i siam…

Zainteresowanie kobietami się pojawiło, to fakt, ale czy ma to trwałe konsekwencje? Programy w telewizji czy coroczne artykuły o kobietach w powstaniu nie sprawiły wciąż, że herstoria pojawiła się w podręcznikach. A jak pojawia się w muzeach, to w postaci wystawy czasowej, a nie czegoś stałego, wpisanego w ekspozycję. Zastanawiałam się długo, dlaczego tak jest…

Dlaczego?

Są różne rodzaje rewizjonizmu historycznego. Andrea Pető, historyczka z Central European University, uważa, że większość współczesnych publikacji i działań herstorycznych wpisuje się w tak zwany rewizjonizm oparty na wartościach. Czyli rewidujemy historię, bo inne normy stają się dominujące w społeczeństwie. Skoro dziś uważamy, że kobiety są równie ważne co mężczyźni, to chcemy, żeby były obecne w podręcznikach do historii. Ale problem – mówi Pető – jest taki, że rewizjonizm oparty na wartościach jest bardzo słaby i mało odporny na zmiany wynikające na przykład z wojen kulturowych.

Mechanizm chronienia męskiego ego od XIX w. pozostaje ten sam

Dlatego trwalsza wydaje się rewizja historii oparta na istotności. Lepiej odwołać się do tego, jak analiza polityki płci i roli kobiet pozwala nam lepiej zrozumieć zjawiska i procesy historyczne. Nie interesujemy się powstankami tylko dlatego, że dziś równość płci jest dla nas ważna, lecz też dlatego, że bez opowiedzenia o ich roli nie możemy realistycznie opisać, jak działało państwo podziemne, jak budowano kulturę odporności społecznej czy jak w praktyce udało się przeprowadzić wiele brawurowych akcji podziemia. Bez szerokiego udziału kobiet nie dałoby się zbudować drugowojennego podziemia i przeprowadzić powstania, tak jak dziś nie da się zbudować obrony totalnej. Jeśli to zrozumiemy, to nie będzie się już dało opowiadać o obronności, pomijając kobiety.

**

dr Weronika Grzebalska – socjolożka, adiunktka w Instytucie Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk. Jej zainteresowania badawcze skupiają się na przemianach społeczno-instytucjonalnych we współczesnej Polsce i Europie Środkowej, ze szczególnym naciskiem na problematykę obronności, (para)militaryzmu, wojny i jej pamięci oraz polityki płci. Działając w nurcie socjologii publicznej, łączy pracę naukową z zaangażowaniem w debatę publiczną i zmianę społeczną. Członkini-założycielka Stowarzyszenia Obrony i Rozwoju „Przyszłość” im. Kazimierza Pużaka.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Agnieszka Wiśniewska
Agnieszka Wiśniewska
Krytyka Polityczna
W latach 2009-2025 redaktorka naczelna KrytykaPolityczna.pl, w latach 2009-2015 koordynatorka Klubów Krytyki Politycznej. Absolwentka polonistyki na UKSW, socjologii na UW i studiów podyplomowych w IBL PAN. Autorka biografii Henryki Krzywonos "Duża Solidarność, mała solidarność" i wywiadu-rzeki z Małgorzatą Szumowską "Kino to szkoła przetrwania". Redaktorka książek filmowych m.in."Kino polskie 1989-2009. Historia krytyczna", "Polskie kino dokumentalne 1989-2009. Historia polityczna".
Zamknij