Nie chcę wykonywać bezsensownej, wyczerpującej, do tego nisko płatnej pracy – i nie mam zamiaru się tego wstydzić.
Ej! Też tak macie: Facebook przypomina wam codziennie, że możecie zrobić zbiórkę pieniędzy z okazji zbliżających się urodzin, a wam nagle po opłaceniu karty miejskiej i rekrutacji na studia zostaje na koncie 98 złotych do końca miesiąca i najchętniej zrobilibyście taką zbiórkę na siebie? Ostatni rok udało mi się przeżyć dzięki rodzicom. Miałem niespotykanie, jak na warszawskie warunki, tani pokój i robiłem sporo rzeczy, z których mogli być dumni. Do tego ciągle protestowałem, zamiast wziąć się do normalnej roboty, bo i powodów do sprzeciwu była masa. Żyłem dość skromnie, więc koszty utrzymania nie były wysokie. Ubierałem się w lumpach, nauczyłem się robić obiady za 3 złote, robiłem na ten temat relacje na Instagramie (@realjakubpietrzak, polecam), a raz nawet napisałem o tym tekst, który całkiem ładnie się rozszedł. Takie oswajanie, a momentami wręcz gloryfikowanie biedy pozwala rozładowywać narastające frustracje. Od czasu do czasu dorabiałem jeszcze dorywczo, np. pomagałem ojcu przy firmie, kiedy wracałem do rodzinnego Olsztyna i nie narzekałem szczególnie na to, że nie mogę jechać na narty do Sölden. Kilka dni temu okazało się jednak, że będę musiał opuścić wynajmowane mieszkanie i przed oczami stanęły mi same dramatyczne wizje.
Z czegoś w końcu trzeba będzie zrezygnować. Rzucić studia – słabo, bez stałej pracy raczej nie dam sobie dłużej rady, a radykalne ograniczenie działalności społecznej odebrałoby mi to, co nadaje sens życiu, jakkolwiek by to nie brzmiało. Myśli o powrocie do domu staram się od siebie oddalać. Bo chyba każdy, kto wyjechał ze swego rodzinnego miasta uznałby, że na tym etapie byłaby to gigantyczna porażka i wielki krok do tyłu? Zacząłem więc szukać pracy. Największy portal do tego typu ogłoszeń przywitał mnie pytaniem: „LUBISZ TRZYMAĆ Z NAJLEPSZYMI?”, które po chwili zmieniło się w „SZUKASZ WYŻSZYCH PROWIZJI I REALNYCH TARGETÓW?”. Dość szybko zdałem sobie sprawę, że odpowiedzieć mogę tylko przecząco. Chwilę potem zalała mnie niekończącą się lista ofert pracy dla asystentów i konsultantów wszelkiego typu. Dominował szeroko rozumiany sektor finansowy, z którym niekoniecznie chciałbym mieć kiedykolwiek i cokolwiek do czynienia, a już na pewno naciąganie ludzi na ubezpieczenia nie było tym, do czego chciałbym przykładać rękę. Nie było tam pracy dla ludzi z moją wrażliwością, a nawet jeżeli była, to skutecznie odciągały od niej uwagę eleganckie logotypy banków.
Pasztet, Iron Majdan i Beata Kozidrak. Weekend z życia wielu lewicowych studentów
czytaj także
Ściągnąłem więc inną, mniej korporacyjną aplikację. Potok „sprzedawców”, „kasjerek” i „pomocy kuchennych” brutalnie przerwał nagle „kompozytor naleśników (pełen etat)”. Chwilę później zaatakowali mnie „master kanapkowy”, „sales assistant” oraz „dekorator” w sklepie odzieżowym. Rzeczywistość dopadła mnie zatem niespodziewanie. Jeszcze niedawno bowiem pisałem licencjat, w którym opisywałem m.in. neoliberalny, postmodernistyczny, prekaryjny uptitling, czyli proceder, w którym zwykli pracownicy zostają szefami [chief] i kierownikami [executive] jedynie z nazwy, podobnie jak asystentkami zamiast sekretarek, doradcami w miejsce sprzedawców, a człowiek odpowiedzialny za rozkładanie towaru na półkach staje się nagle dekoratorem za 11zł/godzinę. Poczułem się, jakby ktoś ze mnie szydził, chociaż mam świadomość tego, że większość z nas prawdopodobnie wolałaby być nazywana specjalistą ds. recyklingu odpadów niż po prostu śmieciarzem.
W końcu oczywiście będę zmuszony na coś się zdecydować. Rzeczywistość jest, jaka jest, niemal każdy przez to przechodzi i musi w końcu wybrać, aczkolwiek nie potrafię przejść nad tym do porządku dziennego.
Toczy się właśnie dyskusja o poprawie jakości szkolnictwa wyższego, więc postawię w niej radykalny dla niektórych postulat: płaćmy studentom za to, że pobierają naukę! Jeżeli chcemy społeczeństwa wykształconego i zaangażowanych obywateli, to nie możemy poddawać ludzi ciągłemu przymusowi ekonomicznemu. Ktoś powie, że to postulat nieroba, który wymyśla problemy, bo nie chce pracować w gastro czy na infolinii. Niech będzie.
Nie chcę wykonywać bezsensownej, wyczerpującej, do tego nisko płatnej pracy – i nie mam zamiaru się tego wstydzić. Chcę robić w życiu to, co sprawia mi przyjemność i chciałbym, żeby każdy miał możliwość takiego wyboru. Nie uważam, żeby przemysłowe smażenie naleśników było pożyteczniejsze od protestowania przeciwko zmianom w ordynacji wyborczej. Nie sądzę też, żeby naciąganie ludzi na ubezpieczenia było poważniejszym zajęciem od okupowania Pałacu Kazimierzowskiego. Studenci mają prawo (a wręcz obowiązek) poświęcać się z jednej strony nauce, a z drugiej działaniu, które będzie tej nauki uzupełnieniem. Siedzieć w bibliotece, blokować marsze nazistów, czytać książki, wydawać gazety, protestować w obronie pracowników, dyskutować ze sobą na wielkie tematy i zmieniać świat na lepsze.
Dzisiaj sytuacja większości z nas jest zupełnie inna. Po zajęciach od razu biegnie się do pracy, a po pracy marzy już tylko o odpoczynku. Taka praktyka na pewno uczy zdolności przetrwania w miejskiej dżungli elastycznego kapitalizmu, ale coraz liczniejsza staje się grupa ludzi jadących na lekach, albo chociaż chodzących na terapie, na których opłacenie trzeba pracować jeszcze więcej. Nie będzie z tego ani dobrych pracowników, ani twórczych naukowców, ani tym bardziej postulowanego od prawie trzydziestu lat społeczeństwa obywatelskiego. Zacznijmy płacić studentom, zróbmy wreszcie krok w stronę dochodu podstawowego i pozwólmy ludziom marzyć! Bo niby dlaczego nie?
Dlaczego dochód podstawowy należy się nawet Billowi Gatesowi?
czytaj także
***
Jakub Pietrzak – aktywista, bumelant, instagramer. Studiował filozofię na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim i Warszawskim, gdzie zajmował się problematyką nowych podziałów społecznych, prekaryzmu i wykluczenia.