Brak stałego dochodu, ciągła walka o zlecenia i częste odbijanie się z pomysłami od kolejnych zleceniodawców mogą być bardzo frustrujące. Dzięki nowym danym wiemy trochę więcej o tym, jak powszechne jest to doświadczenie.
Kiedy na początku grudnia zaczynałem pisać ten tekst, nie wiedziałem, ile dokładnie zarobię w tym miesiącu. Nie mam etatu, więc ostateczny stan konta zależy głównie od dwóch czynników: własnej dyscypliny pracy oraz – to przede wszystkim – tego, ile rynek będzie w stanie wchłonąć zleceń. Przy czym stwierdzenie „ostateczny stan konta” też jest trochę na wyrost, ponieważ wpływy z różnych zleceń, które wykonam w grudniu, będą zapewne spływały do lutego, jeśli nie dłużej. W prekarnym świecie często bowiem nie ma czegoś takiego jak wypłata na koniec miesiąca. Są małe strumyczki dochodów, którymi należy nauczyć się zarządzać.
Choć wiem, że trudno uniknąć takiego wrażenia, nie chcę, by brzmiało to jak opowieść kombatancka. Jak na dziennikarza freelancera zarabiam całkiem nieźle (ale pewnie znacznie mniej, niż niektórzy gotowi są sądzić). Jednocześnie wiem, że niestały dochód, ciągła walka o zlecenia i częste odbijanie się z pomysłami od kolejnych zleceniodawców mogą być bardzo frustrujące. Dzięki dopiero co opublikowanemu raportowi ZUS-u wiemy trochę więcej o tym, jak bardzo powszechne może to być doświadczenie.
Zanim przejdziemy do omówienia danych tej instytucji, powiedzmy sobie, czym jest właściwie prekarne zatrudnienie w Polsce. Najczęściej w tym kontekście mówi się o umowach-zleceniach i umowach o dzieło (czym się różnią, jeszcze wspomnę). Jednak prekariat to również ludzie wypchnięci (wbrew swej woli) na jednoosobową działalność gospodarczą lub pracujący na umowach na czas określony. Część literatury do prekariatu zalicza również osoby pracujące w szarej strefie, czyli bez żadnej umowy.
czytaj także
Prekarność ma zatem pewną gradację; istnieją różne jej stopnie. Najniżej w tej hierarchii niestałości znajdują się właśnie pracownicy zatrudnieni „na czarno”. Są oni bowiem pozbawieni wszystkich praw pracowniczych, łącznie z pewnością wypłaty. Bardzo często są to również osoby nisko wynagradzane.
Nad takim pracownikiem pracodawca ma niemal pełną władzę ekonomiczną, co zresztą często wykorzystuje – na przykład potrącając jakąś część wynagrodzenia z wydumanych powodów. Nierzadko zdarza się też, że pracodawca postanawia w ogóle nie zapłacić za wykonaną pracę lub robi to wiele tygodni po wykonanym zadaniu. Główny Urząd Statystyczny szacował, że w 2017 roku osób pracujących w ten sposób było w Polsce około 880 tys. Dla 420 tys. z nich była to tak zwana praca główna, czyli taka, z której otrzymywali większość dochodu.
Nieco wyżej w hierarchii są wspomniane umowy o dzieło. Przez wiele lat byliśmy zdani na domysły, jeśli chodzi o kwestię liczby podpisywanych w Polsce tego typu umów. Na początku grudnia Zakład Ubezpieczeń Społecznych opublikował raport, z którego możemy dowiedzieć się, jak wygląda krajobraz polskiej gig economy (niektórzy powiedzieliby „pracy śmieciowej”; do tej kwestii jeszcze wrócimy).
Ekonomia fuchy: jak Uberem wróciliśmy do XIX-wiecznych fabryk
czytaj także
Od początku 2021 roku przepisy Tarczy Antykryzysowej nałożyły na firmy (a mówiąc precyzyjniej – na płatników składek) i osoby fizyczne obowiązek informowania ZUS-u o umowach o dzieło. W efekcie od stycznia do września do instytucji wpłynęły informacje na temat zawartych 1,2 mln tego typu kontraktów. Jeżeli przyjąć, że dynamika ich podpisywania pozostaje w roku mniej więcej stała (co wcale nie jest takie pewne), to rocznie w Polsce podpisuje się mniej więcej 1,5 mln umów o dzieło.
Dzięki raportowi ZUS-u wiemy również całkiem sporo o profilu osób, które wykonywały pracę w tej formie zatrudnienia (precyzyjnie rzecz ujmując, z formalnoprawnego punktu widzenia „zatrudnieni” to tylko osoby wykonujące pracę na podstawie umowy o pracę).
W tym samym okresie (od stycznia do końca września) liczba osób wykonujących pracę na podstawie umowy o dzieło wyniosła niecałe 270 tys., w tym 53 proc. to mężczyźni. Co ciekawe, najliczniejszą – 25 proc. – grupę wiekową stanowili ludzie od 30 do 39 lat, a więc wcale nie tak młodzi, jak można byłoby się spodziewać. W wieku 20–29 lat pracujących w tej formie było 22 proc.
ZUS pokazał również, jak wygląda geografia umów o dzieło. Okazuje się, że najwięcej z nich było podpisywanych w województwie mazowieckim, niemal 28 proc., zaś w następnym w kolejności województwie – małopolskim – było ich nie więcej niż 10 proc. ogółu.
czytaj także
A jakie branże były najbardziej uśmieciowione? W kolejności: edukacja, działalność organizacji członkowskich (czyli NGO-sów), kultura i rozrywka, produkcja filmów, nagrań wideo, programów telewizyjnych i nagrań dźwiękowych (czyli po prostu media). Później była reklama, działalność wydawnicza oraz działalność profesjonalna. Wyłania się z tego obraz stereotypowego prekariusza zatrudnionego w branży kreatywnej.
W tym miejscu pojawić się musi pytanie, czy w każdym wypadku mamy do czynienia z pracą „śmieciową”. Czy z raportu ZUS rzeczywiście wyłania się obraz osoby, która stoi tylko szczebelek wyżej w hierarchii zatrudnienia od ludzi pracujących na czarno, na przykład w sektorze rolniczym czy w budowlance?
W kontekście danych ZUS z jednej strony mówimy o pracy niestałej, niepewnej, a co za tym idzie: bez gwarancji utrzymania poziomu dochodu i zabezpieczeń społecznych. Z drugiej strony – jak widać – umowy o dzieło są zawierane często z ludźmi wykonującymi zawody kojarzone z klasą średnią. A one mają to do siebie, że są (zazwyczaj) nieźle płatne.
Jaki z tego wniosek? Prekariat umów o dzieło zapewne nie jest w całości, a nawet nie w przeważającym stopniu prekariatem pracy śmieciowej; ta jest domeną osób zatrudnionych na niskich stawkach, wykonujących proste usługi i pozbawionych przez swoich pracodawców (oraz przez państwo, które abdykowało z funkcji kontrolnej) wielu przynależnych im praw pracowniczych.
Można zatem na to zagadnienie patrzeć przez pryzmat diagramów Venna: prawie każda praca śmieciowa jest pracą prekarną, ale nie każda praca prekarna jest pracą śmieciową. Prekariat jest po prostu kategorią szerszą. Jeżeli używalibyśmy tych kategorii (prekariat i praca śmieciowa) jako zamienników, to umknęłyby nam istotne różnice między uśmieciowioną pracą pracownika hotelu a nieźle płatną (choć też niestałą i pozbawioną wielu benefitów pracy etatowej) pracą młodej graficzki. Mamy tu więc do czynienia z – jak to nazywają ekonomiści – tak zwanymi heterogenicznymi agentami: osobami, które łączy jedna wspólna cecha, ale inne je różnią.
To żadne wielkie odkrycie. Doskonale wiemy o takich rozróżnieniach z codziennego doświadczenia. Jednak kiedy próbujemy opisać świat w kategoriach wielkoskalowych, te różnice czasem nam umykają.
Bardziej opłaca się wynająć Polaka niż kupić robota [rozmowa]
czytaj także
Umowy o dzieło to oczywiście tylko wycinek prekarnej rzeczywistości. Nie wiemy zresztą, ile spośród niemal 300 tys. ludzi, o których pisze ZUS, utrzymuje się jedynie z wykonywania pracy w ten sposób. Być może dla dużej części z nich to po prostu dodatkowe źródło zarobku, a większość dochodu i tak uzyskują z etatu lub innych źródeł.
Nieco więcej światła na to zagadnienie rzuca opracowanie Głównego Urzędu Statystycznego. Według danych instytucji w 2019 roku liczba osób, z którymi była zawarta jedynie umowa o dzieło bądź umowa-zlecenie (a więc nie pracowały nigdzie na etat), wynosiła 1,2 mln. Od 2012 roku, czyli od momentu, kiedy GUS bada tę kwestię, liczba osób pracujących na umowach cywilnoprawnych jest mniej więcej stabilna i utrzymuje się na poziomie 1,2–1,4 mln.
Niestety, podając te dane, GUS nie rozbija ich na umowy o dzieło i umowy-zlecenia. W ogólnej ich liczbie osób zatrudnionych jedynie na umowie o dzieło jest zatem nie więcej niż wspomniane wyżej 270 tys. Nie wiemy też, ile wynosił średni czas w roku przepracowany przez te osoby.
To teraz rzućmy okiem, czym się od siebie różnią umowa o dzieło, umowa-zlecenie i umowa o pracę. Najistotniejsze różnice znajdziemy w opracowaniu Państwowej Inspekcji Pracy.
Jest takie prawo, które można łamać niemal bezkarnie: prawo pracy
czytaj także
W przypadku etatu praca musi być powtarzalna, musi być też wykonana w wyznaczonym miejscu i czasie. To pracodawca ponosi jednak ryzyko związane z prowadzoną działalnością. Z tytułu tego rodzaju umowy pracownikowi przysługuje zaś szereg praw: coroczne, płatne urlopy wypoczynkowe, prawo do odpoczynku od pracy, gwarancja minimalnego wynagrodzenia, ochrona przed rozwiązaniem umowy w przypadku ciąży. Do tego pracodawca odprowadza za pracownika składki na ubezpieczenie społeczne, dzięki czemu pracownikowi przysługuje również płatne zwolnienie chorobowe.
Mniej praw ma osoba na umowie-zleceniu. Zleceniobiorcy nie przysługuje na przykład urlop wypoczynkowy, macierzyński ani rodzicielski. Nie ma również rekompensaty za pracę w nadgodzinach. Nie ma też ochrony przed wypowiedzeniem i rozwiązaniem umowy – zleceniodawca może to zrobić w każdej chwili. Odprowadzane są za to składki ZUS, co oznacza tyle, że mamy prawo do bezpłatnej opieki medycznej oraz perspektywę emerytury. Dla umowy-zlecenia istnieje również minimalna stawka godzinowa.
Najgorzej w tym wszystkim wypada umowa o dzieło. Jest ona tak zwaną „umową rezultatu”, w efekcie czego może być płatna poniżej płacy minimalnej. Jeżeli bowiem umówiona stawka nie jest wysoka, za to stworzenie jakiegoś dzieła wymaga sporo czasu, to może się zdarzyć, że pracować będziemy realnie poniżej stawki minimalnej. W przypadku tej formy umowy stawka minimalna zatem nie obowiązuje.
I znów prawdą jest, że umowy o dzieło zazwyczaj są zawierane z osobami wykonującymi prace kojarzone z zawodami klasy średniej. To jednak nie znaczy, że wszystkie umowy o dzieło dotyczą właśnie takich zajęć. Ani tym bardziej, że osobom wykonującym zawody klasy średniej nigdy nie zdarza się pracować na umowach o dzieło poniżej płacy minimalnej (na przykład właśnie dlatego, że nie doszacowały czasu, który jest potrzebny do zrealizowania dzieła)!
Pracujący „na dziele” nie ma też płatnych urlopów ani płatnych zwolnień lekarskich. Jeżeli nie ma innego tytułu do ubezpieczenia, to też nie ma prawa do bezpłatnej opieki zdrowotnej. Nie ma również ochrony przed wypowiedzeniem. Strumyczki dochodu czasem po prostu jemu lub jej wysychają i trzeba szukać nowych. Istnieje za to – jak w przypadku umowy-zlecenia – możliwość samodzielnej organizacji pracy.
czytaj także
Oczywiście często jest tak, że umowa o dzieło lub umowa-zlecenie są podpisywane zamiast umowy o pracę. Właśnie po to, żeby pracodawca mógł obejść przepisy Kodeksu pracy. Państwowa Inspekcja Pracy podkreśla jednak, że w takim przypadku, bez względu na nazwę zapisaną na dokumencie, w rzeczywistości jest to umowa o pracę.
Problemem jest oczywiście rozjazd między przepisami a praktyką. Zwłaszcza że w przypadku nielegalnych śmieciówek władza ekonomiczna jest zawsze po stronie silniejszego, czyli najczęściej właśnie pracodawcy. To on dyktuje warunki. A sprzeciwić mu możesz się tylko wtedy, kiedy masz poduszkę finansową i czas, aby z nim zawalczyć w sądzie. Prekariusze często tych zasobów nie posiadają.
Warto jednak pamiętać, że sam prekariat jest wewnętrznie bardzo zróżnicowany. Z jednej strony mamy większość prekariuszy – osób walczących o zlecenia lub sprekaryzowanych pracowników sektora budowlanego czy gastronomicznego (w jaki sposób działa prekarne zatrudnienie podczas kryzysu, mogliśmy obserwować zwłaszcza w tej ostatniej branży), z drugiej wspomniane wyżej średnioklasowe zlecenia grafików, z jeszcze innej – elitę: ludzi show-biznesu, topowych autorów książek i reżyserek.
czytaj także
Pojawia się więc pytanie, czy ta ostatnia grupa, w wielu wypadkach wykazująca wszystkie cechy klasy wyższej, to wciąż prekariat? Mamy tu dwie możliwości interpretacji: w pierwszej prekariat jest kategorią niezwykle pojemną, w której znajdują się ludzie niemający ze sobą niemal nic wspólnego (poza niestałością zatrudnienia): od pracowników hoteli po osoby sprzedające adaptacje swoich książek Netflixowi.
W drugiej mamy w zasadzie dwie odrębne grupy społeczno-ekonomiczne. Po pierwsze rzeczony prekariat obejmujący osoby wypchnięte na śmieciówki (wykonujące więc pracę śmieciową) oraz osoby wykonujące niestałe „średnioklasowe”, nieźle płatne fuchy w ramach gig economy. Po drugie po prostu zamożną, wytwarzającą kody kulturowe elitę.
Może się więc zdarzyć, że niestałość zatrudnienia jest czymś w rodzaju – nie przepadam za tym słowem, które padło ofiarą własnej popularności – przywileju! Niestałość zatrudnienia bywa przywilejem, ale wyłącznie po spełnieniu pewnego warunku brzegowego. Jest nim mianowicie naprawdę wysoki dochód.
Wróćmy do kategorii pracy prekarnej nieelitarnej. Brak zabezpieczeń, o których wyżej pisałem, powoduje, że umowy cywilnoprawne negatywnie wpływają na ludzki dobrostan. Brak urlopu, brak stałych dochodów (zwłaszcza przy dochodach niskich lub średnich), brak płatnego chorobowego często wywołują w osobach pracujących na prekarnych warunkach stan napięcia. Z kolei nienormowany czas pracy, zwłaszcza w przypadku, gdy ta praca jest nisko opłacana, powoduje rozlewanie się jej na życie prywatne.
Wielu prekariuszy de facto nigdy nie wychodzi z pracy, ponieważ ich głowy zaprzątają myśli o kolejnych zleceniach, o zarządzaniu strumyczkami dochodów. Praca więc rozpycha się w ich życiu, konsumując coraz większe jego obszary, pozostawiając niewiele czasu i przestrzeni na odpoczynek i na nie-pracę.
Nieco o pracy, która jest uwolniona ze sztywnych ram czasowych, dowiedziała się ta część klasy średniej, która w ostatnich dwóch latach zmuszona była przejść na pracę zdalną. Według badań naukowców z Akademii Leona Koźmińskiego i Uniwersytetu SWPS niemal 45 proc. osób na zdalnej zauważyło, że ich zajęcia służbowe w domu trwają dłużej, niż trwały w biurach. Czasem praca zajmowała nawet do 10–12 godzin dziennie. Bez sztywnych godzin „od–do” praca bowiem ma tendencję do rozlewania się na niemal cały dzień, jeśli nie dobę. Sztywne godziny gwarantuje za to (a przynajmniej uprawdopodabnia) umowa o pracę.
czytaj także
O tym, że praca prekarna ma wpływ na zdrowie, w tym na kondycję psychiczną, wiemy z wielu badań. Z metaanalizy badań z różnych krajów z lat 1984–2010 wynika, że osoby pracujące w niestałych formach zatrudnienia mają większe prawdopodobieństwo doznania urazów oraz skarżą się na gorszą kondycję psychiczną. Rzadziej za to korzystają ze zwolnień. A jak to możliwe, skoro ich kondycja psychofizyczna jest gorsza? Po prostu niepracowanie oznacza dla nich utratę dochodów. Częściej więc niż etatowcy wybierają pracę pomimo choroby. Jeżeli nie wiesz, ile zarobisz, i jeśli nie wiesz, kiedy znowu będziesz miała pracę, to trudno jest zrezygnować ze zlecenia. Nawet jeżeli coś ci dolega.
Elastyczna praca jest częścią tak zwanej koncepcji flexicurity. Oznacza ona, że pracowników co prawda łatwo jest zwolnić, ale trzyma ich na powierzchni siatka bezpieczeństwa socjalnego, a z kolei niskie bezrobocie powoduje, że łatwo jest im „wskoczyć” do nowej pracy. To tak zwana zatrudnialność; być może rezygnujemy z części osłon zatrudnienia, za to zwiększamy prawdopodobieństwo, że osoby chcące pracować znajdą pracę. Tylko że to nie działa zbyt dobrze.
Okazuje się bowiem, że w osoby na śmieciówkach pracodawcy mniej chętnie inwestują. A pracownicy zatrudnieni w ten sposób nie mają też motywacji, żeby się rozwijać, ponieważ nie wiedzą, czy za miesiąc albo za tydzień zleceniodawca nie powie im „do widzenia”. Dodatkowo w razie kryzysu – co świetnie widzieliśmy podczas lockdownów – to właśnie osoby na śmieciówkach pierwsze tracą zatrudnienie.
czytaj także
Co gorsza, wiele wskazuje na to, że w Polsce mamy do czynienia z modelem flexicurity bez security, czyli elastycznością zatrudnienia bez odpowiednich osłon socjalnych. Jest to oczywiście najgorsze połączenie. I zarazem wyzwanie dla przyszłych polityków, którzy obok zwracania uwagi na kwestię rosnącego dochodu narodowego (który niemal dla wszystkich rośnie, acz bardzo nierówno) powinni zastanowić się, jak radykalnie zmniejszyć dualizm rynku pracy.