Przed napisaniem tekstu o kręgu Aleksandry Wiśniewskiej postarałem się o dokumenty potwierdzające to, co mówi o swojej biografii. Gdyby Łacheckiego interesowało opisywanie faktów, a nie trollowanie, mógłby bez większego wysiłku te dokumenty uzyskać – np. ode mnie. Wystarczył telefon. Służę i czekam na wzajemność.
Ohydny ten tytuł, prawda? Starałem się, żeby był równie paskudny jak tytuł utworu Łacheckiego (Jeśli Wiśniewska zmyśla, to pół biedy. Gorzej, jeśli to wszystko prawda), który powstał w odpowiedzi na mój tekst o Aleksandrze Wiśniewskiej i grupie przyjaciół, którzy ją wspierają (Chcecie? Macie! Lud platformiany, bumersi i inni starzy demokraci – jak ja – marzyli o tym od lat), opublikowany na Wyborcza.pl.
Nie ujawnię tu konkretnych przesłanek, które mogłyby świadczyć o tym, że Karnowscy płacą Łacheckiemu. Tak jak Łachecki nie ujawnił ani jednej konkretnej przesłanki świadczącej, iż w moim tekście znalazły się konfabulacje albo nieścisłości dotyczące biografii moich bohaterów. Robię to tylko dlatego, by Łachecki chociaż przez chwilę poczuł, że insynuacja nie jest fajnym sposobem na karierę w demokratycznych mediach, chociaż buduje kariery prawicowych polityków.
Jeśli Wiśniewska zmyśla, to pół biedy. Gorzej, jeśli to wszystko prawda
czytaj także
Łachecki rzuca mimochodem, iż „chętnie usłyszy ze źródeł pozasztabowych, że córka bogatego tatusia…” (a co z bogatą mamusią?) robiła to, co opisałem, i wtedy „grzecznie odszczeka”. Ja dodam, że chętnie zobaczę potwierdzone w pozaredakcyjnych źródłach zestawienie dochodów i wydatków Łacheckiego (również syna jakiegoś tatusia i mamusi), które zaprzeczy tezie, iż jest skorumpowany, i wtedy chętnie odszczekam. Sęk w tym, że – jak każdy w miarę profesjonalny dziennikarz – przed napisaniem tekstu o kręgu Aleksandry Wiśniewskiej postarałem się o dokumenty potwierdzające to, co mówi o swojej biografii. Gdyby Łacheckiego interesowało opisywanie faktów, a nie trollowanie, mógłby bez większego wysiłku te dokumenty uzyskać – np. ode mnie. Wystarczył telefon. Służę i czekam na wzajemność. Chętnie poszczekam w duecie.
Łachecki pisze: „Wierzę, że Żakowski dał się nabrać, a niezwykłe przygody sztabu ludzi sukcesu są w dużej mierze podkoloryzowane”. Każdy ma prawo wierzyć, w co mu się podoba. Ale by to opublikować w demokratycznym medium, którego najważniejszym kapitałem jest zaufanie odbiorców, sama wiara to jednak za mało. Gdybym wierzył, że Łachecki jest opłaconym kretem, przed publicznym zwierzeniem się z tego poszukałbym jakiejś ewidencji. Tym demokratyczna debata różni się np. od baśni Macierewicza o wybuchowych parówkach i całym „zamachu smoleńskim”. Jeżeli gdzieś dałem się nabrać, poproszę o konkrety, bo chciałbym wyprowadzić moich czytelników z błędu.
W których rajach podatkowych Kwiat Jabłoni ukrywa swój kapitał kulturowy?
czytaj także
To nie jest błaha sprawa. Demokracja wymaga demokratycznej debaty, a demokratyczna debata musi być oparta na faktach. Jeżeli standardy demokratyczno-lewicowej publicystyki degenerują się do poziomu prawicowo-autorytarnego hejtu, który wcześniej zainfekował już liberalne centrum (np. „silnych razem”), to demokratyczna debata staje się niemożliwa, więc niemożliwa staje się demokracja. Bo gdy każdy plecie, co mu na myśl przyjdzie, zdezorientowany wyborca nie ma szans dokonać racjonalnego wyboru. Na tym polega groza populizacji politycznego centrum, której doświadczamy.
Przynależność klasowa nie była decydująca
Nie wiem, czyim synem jest Łukasz Łachecki. I nie chcę tego wiedzieć. Bo to nie jego wina ani zasługa. Podobnie nie jest winą ani zasługą żadnego z moich bohaterów, że mają mniej czy bardziej zamożnych, ambitnych czy wykształconych rodziców. Jednak, wbrew insynuacjom, nie wszyscy oni pochodzą z bogatych domów. I nie rodzinne majątki decydowały o ich osiągnięciach. Bez względu na zamożność, przed zaangażowaniem się w kampanię Wiśniewskiej trafiali do spektakularnych szkół i uczelni, wygrywając otwarte konkursy i zdobywając stypendia. Te informacje są w moim tekście. Takich możliwości to pokolenie dostało dość dużo. Klasowe uwarunkowanie nie było decydujące, o czym świadczy sukces jednego z bohaterów, wychowywanego przez samotną matkę, i innego, który wcześnie stracił rodzinę. Ale Łachecki woli fałszować rzeczywistość, przykładając do całej sytuacji prostacką klasową sztancę.
czytaj także
Oczywiście klasa ma znaczenie. Ale szanse tego pokolenia miały luźny związek z pieniędzmi. Gdyby Łachecki zadał sobie trud weryfikacji, przekonałby się, że nawet „sędziowska rodzina” nie może sobie pozwolić na posłanie dziecka do Dulwich College, gdzie nauka i utrzymanie kosztują ok. 300 tys. rocznie. Szkoła Aleksandry Wiśniewskiej (ta, gdzie stypendia dostaje wiele skrajnie ubogich dzieci z całego świata), jest o połowę tańsza, więc pewnie jej rodzice mogli pokryć koszty. Ale nie musieli, bo ich córka zdobyła stypendium pokrywające wszystko, łącznie z kieszonkowym (o tym też napisałem). To jest kwestia ambicji, horyzontów, talentu, pracowitości i oczywiście szczęścia. To też rodzinne kapitały, ale nie wyłącznie. Co widać, kiedy porówna się życiowe drogi rodzeństw.
Dzięki Unii i brytyjskim kredytom studenckim nie tylko dzieci bogatych Polaków przez ostatnich kilkanaście lat studiowały na najlepszych europejskich uczelniach. Wśród tych, z którymi rozmawiałem, uczestnicząc w kilku studenckich zjazdach, były wychowane w miasteczkach i blokowiskach dzieci nauczycieli, lokalnych urzędników, dziennikarzy, drobnych przedsiębiorców (np. cukiernika z mojego osiedla). Dzięki ambicji, wyobraźni i pracowitości dziesiątki tysięcy młodych ludzi z Polski przeszło taką ścieżkę. Takie możliwości w różnych krajach wciąż są. W tekście podkreślałem znaczenie stypendiów, które zdobywali moi bohaterowie, chcąc pokazać osobom z rodzin nieuprzywilejowanych, że nie są skazane na zwykle nieprzyjazny polski biznes edukacyjny.
Rodzinne praktyki, style i kapitały. W jakich warunkach powstaje talent?
czytaj także
Wbrew temu, co sugeruje Łachecki, także bogaci i najbogatsi są różni, podobnie jak biedni i średnio zamożni. Pieniądze nie stygmatyzują i niczego nie determinują. Tak jak korzystając ze wsparcia dobrego arcybogacza, George’a Sorosa, Krytyka Polityczna może produkować dobre lub złe teksty, tak bogacze mogą ze swojego bogactwa robić dobry albo zły użytek, a mając zamożnych rodziców, można robić dobre lub złe rzeczy. Warto docenić tych, którzy robią rzeczy dobre. Żeby być sprawiedliwym, ale też by zachęcać innych.
Odwaga nie tylko dla uprzywilejowanych
Sprytnie kupiony lot tanimi liniami do Grecji kosztował przez lata tyle co pociąg z Warszawy do Krakowa. Stażyści i wolontariusze misji humanitarnych dostają rekompensaty, jeśli ich potrzebują, managerowie misji sporo zarabiają, a kluczowe posady są obsadzane w otwartych międzynarodowych konkursach. Łukasz Łachecki i ja mogliśmy tego posmakować, gdybyśmy mieli w sobie to coś, co ma np. Aleksandra Wiśniewska.
Tu dochodzimy do najsmutniejszego aspektu utworu Łacheckiego i części innych reakcji na mój tekst o grupie Aleksandry Wiśniewskiej. Kiedy się czyta biografie tych młodych, trudno jest nie poczuć zakłopotania. Łachecki po latach medialnej tułaczki w wieku 35 lat dochrapał się posady trzeciego wydawcy w lewicowym portalu i eskalującej pasji łajania na odlew. Ja, mając prawie dwa razy więcej lat, dorobiłem się – jak pisze Łachecki – pozycji „niegdyś słynącego”. A oni mając dwadzieścia kilka lat, przeżyli i osiągnęli rzeczy leżące poza horyzontami naszych banalnych biografii.
czytaj także
W moim przypadku szans edukacyjnych nie da się porównywać. Przed Łacheckim świat stał już otworem, ale – o ile wiem – nie zrobił z tego specjalnego użytku. A w roku 2015 obaj, jak każdy, mogliśmy polecieć na Lesbos lub gdziekolwiek indziej, gdzie byliśmy i jesteśmy potrzebni. Wciąż mamy taką szansę. Jest w nas jednak coś, co sprawia, że z niej nie korzystamy.
Warto się w takiej sytuacji zmierzyć z bolesnym pytaniem, co sprawiło, że inni zrobili i wciąż robią więcej. Dlaczego to Olga Tokarczuk dostała Nagrodę Nobla, a nie Łachecki lub ja? Dlaczego to Sierakowski, a nie Łachecki stworzył Krytykę Polityczną? Dlaczego Adam Michnik znaczy w polskiej historii dużo więcej niż my? Można próbować się ratować maksymą Prezesa – jak ktoś ma pieniądze, to skądś je ma. Można ją modyfikować, mówiąc, że jak ktoś czegoś dokonał, to coś za tym stało (oczywiście złe moce – pozycja rodziców, służby albo masoni). Ale zwykle trafniejszą (choć mniej miłą) odpowiedzią jest to, że ktoś miał więcej talentu, odwagi, wyobraźni, a czasami też szczęścia.
Gdy widzi się siebie jako lewicowca albo przynajmniej jako osobę zaangażowaną, własna bierność i mierność zderzona z biografią Aleksandry Wiśniewskiej wywołuje dysonans. Bo trzeba sobie odpowiedzieć na trudne pytanie: dlaczego mnie w tych miejscach zabrakło? Dlaczego nie skorzystałem z okazji, by poddać się radykalnej próbie robienia czegoś dobrego i ryzykownego – jak nie w Jemenie, to może na Podlasiu? Nie potrzeba milionów, by trafić do Komorowa. A tłoku tam nie ma.
Mnie jest pewnie łatwiej. Mogę sobie myśleć: kiedy byłem w ich wieku, brałem udział w wydarzeniach, dzięki którym młodzi mogą teraz robić to, co robią. Mogę na pocieszenie uzurpować sobie jakiś międzypokoleniowy okruch udziału w ich zasługach. Ale jeśli się jest tylko o kilka lat starszym od Wiśniewskiej, to szansy na taką ucieczkę nie ma. Wtedy można wyrazić uznanie i ewentualnie ją wesprzeć, można uznać własną mierność i dalej toczyć swoje banalne życie w kotle internetowych pyskówek, albo można bez żadnych przesłanek uwierzyć, że Wiśniewska całą swoją biografię zmyśliła, i demonstrować wyższość swojej banalności.
Że prawicowe trolle przyjęły trzecią opcję, jest dla mnie oczywiste. Bo toczy ich nienawiść do takich, jak Wiśniewska i do tych, którym pomagała. Fakty nie mają dla nich znaczenia. Ale jak to się mieści w demokratyczno-lewicowym spektrum? Moim zdaniem się nie mieści. Nawet jeśli się to zgrabnie zawinie w sztampę słusznej klasowej czujności.