Donald Tusk z trybuny sejmowej 9 maja powiedział na głos wszystko, o czym szeptano od lat – dla Tomasza Piątka i Grzegorza Rzeczkowskiego, tropiących ślady działalności rosyjskich służb, to musiał być wieczór głębokiej satysfakcji.
Obrona ministry klimatu i środowiska Pauliny Hennig-Kloski, wobec której PiS złożył wniosek o wotum nieufności, była okazją nie tylko do ponownego pokazania jedności koalicji demokratycznej. Za sprawą wystąpienia Donalda Tuska stała się być może punktem zwrotnym kampanii przed wyborami do europarlamentu.
Donald Tusk stwierdził, że nie można rozpatrywać tego zdarzenia bez kontekstu, jakim jest ucieczka do Białorusi, a tym samym zdrada oraz ujawnienie się jako współpracownika białoruskich i zapewne rosyjskich wywiadów, byłego już sędziego Tomasza Szmydta.
Z miłości do Putina. Słowak przybył do Rosji na dmuchanym kole
czytaj także
Tomasz Szmydt był jednym z bohaterów afery hejterskiej. On i jego ówczesna żona Emilia Szmydt „Mała Emi” zajmowali się szczuciem na sędziów niechętnych „dobrej zmianie” i „reformom sądownictwa” prowadzonych przez Zbigniewa Ziobrę.
Według zeznań Emilii Szmydt to Łukasz Piebiak, wiceminister sprawiedliwości w rządzie PiS, przynosił jej personalne teczki, poufne, kompromitujące informacje, wrażliwe dane, zupełnie prywatne sprawy i zwykłe kłamstwa dotyczące sędziów, a ona rozpuszczała je po sieci.
Dziś Łukasz Piebiak mówi, że afera hejterska „została zmontowana przez wschodnie służby” i to na ich polecenie do resortu trafił Tomasz Szmydt. Łukasz Piebiak jako jeden z nielicznych nie zaprzecza, że Szmydta znał. Uważa, że cechy charakteru miał właściwe, by być szpiegiem. Do tego miał długi, miał lubić hazard. I jego właśnie wiceminister Piebiak pilnie delegował do KRS.
Minister Ziobro przekonuje, że Szmydta nigdy nie spotkał, Jarosław Kaczyński zaś „nie ma z tym nic wspólnego” – obaj wolą głośno dziwić się, dlaczego służby pod rządami Donalda Tuska pozwoliły Szmydtowi uciec.
Dokręcić śrubę, Rosja wytrzyma. Scenariusze na po „wyborach”
czytaj także
A jednak to za czasów PiS Tomasz Szmydt pełnił ważne funkcje w samym sercu „dobrej zmiany”: pracował w departamencie nadzoru administracyjnego, był dyrektorem wydziału prawnego w biurze KRS, a właściwie neo-KRS, głównym specjalistą w Departamencie Prawa Administracyjnego i naczelnikiem wydziału zagadnień administracyjnych, miał dostęp do informacji o klauzuli „zastrzeżone”. Pod dokumentami podpisy Łukasza Piebiaka, Zbigniewa Ziobry i Michała Wójcika, który również twierdzi, że Szmydta nie zna, i przypomina, że to prezydent Komorowski powołał Szmydta na sędziego Sądu Administracyjnego.
Tak, kariera Tomasza Szmydta zaczęła się jeszcze w 1999 roku, na kolejne funkcje powoływali go kolejno prezydenci: Aleksander Kwaśniewski – na sędziego Sądu Rejonowego w Ciechanowie, Lech Kaczyński – na sędziego Sądu Okręgowego w Płocku, wreszcie, w 2012 roku, Bronisław Komorowski wręczył Szmydtowi nominację na sędziego WSA.
Kiedy dziennikarze Onetu ujawnili aferę hejterską, Szmydt został odwołany z delegacji w KRS, rzecznik dyscyplinarny NSA miał wszcząć czynności wyjaśniające, a następnie dyscyplinujące. A jednak sędzia Szmydt wkrótce wrócił do orzekania. Zwolnił się sam, prosząc jednocześnie Białoruś o azyl polityczny.
Kto wygra tę opowieść?
Kariera Tomasza Szmydta była długa i owocna. Kiedy został agentem obcych służb – nie wiadomo. W każdym razie opinia publiczna nie wie. Jest to zatem pole do popisu dla polityków PiS, którzy próbują wszystkiego, by odsunąć się od tak skompromitowanej postaci, albo choćby zneutralizować wydźwięk afery. Europoseł i kandydat na europosła Karol Karski przekonywał nawet w Faktach po Faktach, że „to oczywiste, że Polska jest infiltrowana przez służby białoruskie i rosyjskie” – nie ma się co dziwić, o co tyle wrzawy?
Zupełnie inną taktykę przyjął Donald Tusk, który z trybuny sejmowej 9 maja powiedział na głos wszystko, o czym szeptano od lat – dla Tomasza Piątka i Grzegorza Rzeczkowskiego, tropiących ślady działalności rosyjskich służb, to musiał być wieczór głębokiej satysfakcji.
czytaj także
Tusk przypomniał aferę taśmową pisaną cyrylicą, Falentę, rosyjski węgiel, którego import za rządów PiS wzrastał, by w 2018 roku osiągnąć 13 mln ton (potem zaczął spadać, w kolejnych latach był taki jak w 2010 i 2011, czyli 9–8 mln ton, ale o tym premier już nie powiedział).
Przypomniał działalność Macierewicza, jego podejrzanych kolegów, ucięcie przetargów na zbrojenia, wyciek listów Dworczyka. Wspomniał nawet o spotkaniach Jarosława Kaczyńskiego z oficerem KGB Anatolijem Wasinem (Kaczyński zaraz zaczął tłumaczyć, że przygotowywał wizytę Lecha Wałęsy w Moskwie, spotykając się z Wasinem przez te półtora roku w 1989/91).
„Skrawki prawdy” – mówił Tusk, gdy tylko się pokazywały – natychmiast „z woli politycznej” były przykrywane, śledztwa wstrzymywane. „Dowiaduję się od szefów służb, że każda sprawa, czy dotyczyła energetyki, armii, bezpieczeństwa, dyplomacji, afery wizowej, wskazywała na narastające wpływy białoruskich i rosyjskich służb w waszym systemie zarządzania” – mówił Tusk wprost do posłów Zjednoczonej Prawicy. A służby „zachowywały się pod rządami PiS jak sparaliżowane”.
czytaj także
Przecież i działalność „Kasty” uderzała bezpośrednio w bezpieczeństwo państwa, bo czym innym jest publiczne udostępnianie wrażliwych danych ludzi, którzy mają dostęp do tajemnic państwowych? Przecież to odsłanianie słabości, z których agenci wywiadu mogą korzystać, szantażując, zastraszając, zmuszając do współpracy. Tak jak polityczna gra na izolowanie Polski z krajów Unii, skłócanie z sąsiadami – wrogami jeszcze we wrześniu 2023 były: Bruksela, Berlin, a nawet Kijów. Choć to Rosja prowadzi wojnę.
Donald Tusk zapowiedział śledztwa policji, służb i powstanie komisji sejmowej do zbadania wpływów rosyjskich, tym razem konstytucyjną – jak pamiętacie, Andrzej Duda podpisał niekonstytucyjną, potem się wycofał, ale nie wycofał, koniec końców komisja „lex Tusk”, która miała sprawdzać powiązania z agenturą rosyjską liderów opozycji, ostatecznie nie ruszyła. Teraz, jak zapowiedział Tusk, ruszy, ale nie jako spektakl medialny, tylko na serio, bo tuż za granicą toczy się wojna i ta sprawa jest „śmiertelnie poważna”.
Jeszcze w najnowszej historii tak jawne oskarżenia o agenturalność, o poddawanie się wpływom rosyjskim, o działalność (świadomą czy nie) na korzyść Rosji nie padły z ust polityka demokratycznego, odpowiedzialnego, poważnego. Bo od polityków PiS o działalności Donalda Tuska na rzecz Niemiec czy Brukseli, czy Putina słyszeliśmy przez osiem lat bezustannie – ale to przecież inny kaliber i inni wyborcy. O ile politycy PiS najwyraźniej mogli sobie pozwolić na rzucanie niepotwierdzalnych oszczerstw, o tyle za słowami „płatni zdrajcy, pachołki Rosji”, które Tusk skierował do Zjednoczonej Prawicy, muszą iść dowody.
Nawet jeśli komisje będą tajne – mam nadzieję, że jeszcze przed wyborami do europarlamentu – zobaczymy kolejne nazwiska, kolejne elementy układanki. Jeśli nie, jeśli PiS-owi uda się aferę Szmydta rozmyć, roznijaczyć, zaprzeczyć – bo wszystko może okazać się winą polaryzacji, gdzie dowody się nie liczą, liczy się tylko to, kto głośniej krzyknie – może wygrać kolejne, dziesiąte z rzędu wybory.
czytaj także
Tusk, jeśli gra na swój elektorat, i na ten populistyczny musi i głośniej krzyknąć – co właśnie zrobił, ale musi też mieć dowody, od których zatrzęsie się ziemia i stołki powypadają spod pisowskich tyłków.