Jak można jednym zdaniem podsumować tegoroczną kampanię prezydencką? Przerwaną przez epidemię i zresetowaną przez PKW, jednocześnie wyjątkowo krótką (jeśli liczyć czas od odwołania majowych wyborów) i długą, bo ciągnącą się praktycznie od lutego?
Gdybym miał się pokusić o jedno zdanie podsumowania, to powiedziałbym, że kampania ta charakteryzowała się tym, że prawie nikt tak naprawdę nie starał się w niej przedstawić koncepcji prezydentury.
Nie jest to zresztą specyfika tej tylko kampanii. Co najmniej od 2005 roku wybory prezydenckie w Polsce są wszystkim, tylko nie konkurencją koncepcji na to, co miałaby robić głowa państwa: konkursem osobowości, plebiscytem na temat obozu władzy, festiwalem pobożnych – bo niemożliwych do zrealizowania z pozycji prezydenta – życzeń.
Nie inaczej jest w tym roku. I nie jest to wyłącznie wina kandydatów, ale głęboko wadliwej konstrukcji ustrojowej prezydenta w polskiej konstytucji. Przy tym w sytuacji, gdy rządzi nami nieprzewidywalna, coraz bardziej przesuwająca się ku skrajnej prawicy partia, budująca szczelnie domykający się autorytarny – a przynajmniej nieliberalny – system polityczny, ta wadliwie skonstruowana prezydentura wielu z nas jawić się będzie jako ostatnia deska ratunku, hamulec awaryjny ratujący Polskę przed podróżą w kierunku Budapesztu, jeśli nie Ankary.
To nie są wybory parlamentarne
Logika plebiscytu wzmacnia dwóch największych graczy: Trzaskowskiego i Dudę, PiS i PO. Mniejsi gracze – może za wyjątkiem Hołowni, o którym za chwilę – nie próbowali jednak uciec z tej logiki polaryzacji, przedstawiając odmienną propozycję prezydentury. Zamiast tego prowadzili kampanię wyborczą tak, jakby byli liderami parlamentarnego bloku, walczącego o stworzenie rządu, nie kandydatami na głowę państwa.
Najbardziej wyraźnie widać to było w przypadku Roberta Biedronia. Biedroń startował w tych wyborach z solidnym, socjaldemokratycznym programem – bardziej wyraziście lewicowym niż program Wiosny w wyborach europejskich rok temu. Żaden jednak z jego kluczowych postulatów – budowa tanich mieszkań na wynajem, równość małżeńska itd. – nie jest czymś, co dałoby się zrealizować z poziomu prezydentury. Zwłaszcza z takim Sejmem, jaki możemy mieć aż do 2023 roku.
List Roberta Biedronia do wyborców Lewicy: Zagłosujmy sercem i przekonaniami
czytaj także
Szkoda, że Biedroń nie spróbował sformułować wizji lewicowej prezydentury w prawicowym społeczeństwie. Tym bardziej że człowiek z taką, a nie inną biografią na najwyższym urzędzie w państwie byłby bardzo silnym symbolem, mogącym uruchamiać zmianę społeczną w kraju i budującym jego soft power w świecie. Biedroń w pałacu prezydenckim wypełniałby ewangeliczną metaforę o „kamieniu odrzuconym przez budujących, stającym się kamieniem węgielnym”. Człowiek, który ze względu na swoją orientację seksualną, miejsce urodzenia, wyniesione z domu kapitały społeczne i kulturowe, w Polsce z marzeń konserwatystów zawsze byłby obywatelem drugiej lub trzeciej kategorii, zostając prezydentem, pokazywałby, że Rzeczpospolita realnie jest dla wszystkich. Jestem zdumiony, że ta narracja tak słabo wybrzmiała w kampanii Biedronia, a zamiast niej postawiono na postulaty, których prezydent Biedroń nigdy nie byłby w stanie spełnić.
Podobnie na program odpowiedni wybitnie dla wyborów parlamentarnych, nie prezydenckich, postawiła kampania Bosaka. Jednak inaczej niż w przypadku Biedronia, na korzyść Bosaka działa logika plebiscytu za czy przeciw PiS. Dla twardych, tożsamościowych, prawicowych wyborców, dla których nawet PSL to w zasadzie lewactwo, głos na kandydata Konfederacji jest szansą, by bez wspierania sił, które uznają za ideologicznie obce, pokazać żółtą kartkę rządom PiS.
Trochę więcej na temat swojej koncepcji prezydentury powiedział lider ludowców, Władysław Kosiniak-Kamysz. Przedstawił prezydenturę opartą na dialogu społecznym, sięgającą po przedstawicieli różnych sił politycznych, szukającą konsensu w kwestii kluczowych, stojących przed Polską wyzwań cywilizacyjnych. Jednocześnie czołowe propozycje prezesa PSL – emerytura bez podatku, dobrowolny ZUS dla przedsiębiorców – nie są do zrealizowania inaczej niż przez rząd, który ma za sobą większość gotową poprzeć takie rozwiązania.
Kosiniak-Kamysz: Tylko ja mam szansę pozszywać pękniętą Polskę
czytaj także
Najwięcej o własnej koncepcji prezydentury mówił Szymon Hołownia. Wyznaczył np. całkiem sensowne kryteria, na podstawie których będzie wetował i przyjmował ustawy. Jednocześnie najważniejsze postulaty jego programu – związane z kryzysem hydrologicznym i zieloną transformacją – to typowe zadania rządu, nie głowy państwa z kompetencjami takimi, jakie zapisane są w polskiej konstytucji. Wiara w to, że kandydat bez zaplecza i doświadczenia będzie w stanie dostarczyć przywództwa, które byłoby wyzwaniem dla najbardziej doświadczonych i utalentowanych polityków, jest przejawem albo ignorancji, albo skrajnej arogancji, a możliwe, że obu.
Sensowne postulaty z kampanii Hołowni opakowane są przy tym w niezwykle wprost szkodliwą retorykę antypartyjną. Jasne, partyjniactwo i zabetonowanie wszystkiego w Polsce przez duopol PO-PiS jest szkodliwe – ale równie, jeśli nie bardziej szkodliwa jest retoryka antypartyjna. Poza partiami w demokracji liberalnej po prostu nie ma zbawienia – by uciec się do bliskiego Hołowni porównania.
Hołownia lubi mówić o kampanii nie na kadencję, ale na pokolenie. Tymczasem to właśnie partie polityczne – przy wszystkich swoich wadach – są w demokracji liberalnej jednymi z bardzo niewielu instytucji, które realnie są w stanie działać i myśleć w perspektywie pokolenia. Z pewnością bardziej do tego predestynowana jest partia – z jasnymi mechanizmami wewnętrznej demokracji, weryfikowana ciągle w wyborach na różnych szczeblach, latami angażująca się na rzecz obrony określonych wartości i interesów – niż wiedziony nawet najlepszymi intencjami ruch społeczny, zawiązujący się wokół postanawiającego wejść do polityki popularnego człowieka mediów. Taki ruch z natury rzeczy będzie efemeryczny, niestabilny, bardzo łatwo może zejść z niego entuzjazm i zdolność do systematycznego, kolektywnego działania.
Fakt, że kandydaci mniejszych partii startują z programem odpowiednim na wybory parlamentarne, oraz to, że następne wybory są na tyle daleko, że dzisiejszy wynik Biedronia, Bosaka czy Kosiniaka-Kamysza nie będzie miał aż takiego znaczenia jak wyniki wyborów prezydenckich pięć lat temu, sprawiają, że pierwsza tura będzie w tym roku trochę meczem o trzecie miejsce.
czytaj także
Wielki plebiscyt
Dwaj kandydaci, którzy zmierzą się w drugiej turze, nie udają z kolei, że chodzi o cokolwiek innego niż o plebiscyt: za czy przeciw PiS. Zwłaszcza Andrzej Duda. Urzędujący prezydent nie pofatygował się nawet, by przedstawić jakikolwiek pomysł na drugą kadencję i swoje relacje z rządzącą większością. Jego komunikat jest jasny: „Jest wam lepiej niż pięć lat temu? Jest! No to głosujcie na mnie, to dalej wam będzie dobrze, bo tamten przyjdzie i zabierze to, co myśmy wam dali!”.
Nie jest to z pewnością wyrafinowane, ale może starczyć. Dziwne jest, że Duda po pięciu latach kadencji godzi się na przekaz, który redukuje jego rolę do „nieprzeszkadzania” rządowi, ustawiając go na całkowicie podporządkowanej pozycji wobec sejmowej większości i jej lidera z Nowogrodzkiej.
czytaj także
Trzaskowski także wpisuje się w logikę plebiscytu. Do ostatniej chwili nie przedstawił programu, pojawił się on w internecie dopiero w czwartek późnym wieczorem – niewiele ponad dobę przed ciszą wyborczą. W programie jest kilka konkretnych pomysłów na prezydenturę. Pochwalić należy zwłaszcza konsultowanie podpisywania ustaw z Radą Dialogu Społecznego i powołanie prezydenckiego pełnomocnika ds. równości. Większa część programu Trzaskowskiego wymaga jednak uruchomienia potężnych publicznych środków, które kontroluje parlament, nie prezydent.
A przy tym Trzaskowski w zasadzie mógłby programu nie publikować. Dobrze wiemy, co jest esencją jego wyboru – zatrzymanie polityki PiS. Zdaniem połowy społeczeństwa destrukcyjnej dla porządku konstytucyjnego pozycji Polski w świecie, zdolności państwa do radzenia sobie z cywilizacyjnymi wyzwaniami w dłuższej perspektywie. Człowiek na stanowisku prezydenta zdolny obronić w Polsce pewne liberalne minimum – bez którego nie będzie tu mowy o jakimkolwiek polu do działania dla normalnej, demokratycznej, parlamentarnej lewicy – to jest niestety jedyna realna stawka tych wyborów.
czytaj także
Paradoks prezydentury
Ta logika plebiscytu wzmacniana jest przez polaryzację PO-PiS. Ale także duopol tych dwóch partii wzmacniany jest przez bezpośrednie wybory prezydenckie, które zawsze polaryzują społeczeństwo, nie pozostawiając zbyt wiele miejsca mniejszym graczom. Niezależnie od tego, jak zagłosujemy w pierwszej turze, w drugiej – tej, która naprawdę będzie się liczyć – zostaniemy z wyborem jednej lub drugiej opcji. Każda wzmocni duopol.
Rywalizacja PiS z PO zaczęła się przecież od wyborów prezydenckich w 2005 roku – gdy w drugiej turze naprzeciw siebie stanęli Lech Kaczyński i Donald Tusk. Każde kolejne wybory prezydenckie wzmacniały duopol i zaostrzały spór między jego dwiema głównymi siłami. W 2010 roku z Komorowskim zmierzył się w drugiej turze Jarosław Kaczyński, stający w miejsce zmarłego w Smoleńsku brata. Jego obóz nigdy nie zaakceptował w pełni klęski swojego lidera, przeszedł na pozycję totalnej opozycji, uznając, że Komorowski został prezydentem tylko dlatego, że katastrofa – czy według nich zamach – w Smoleńsku pozbawiły tej funkcji Lecha Kaczyńskiego, któremu druga kadencja po prostu się należała. W 2015 roku wygrywa Duda, rozpoczynając proces obecnej hegemonii PiS.
Wiara w to, że w przeciwieństwie do „zabetonowanych” wyborów parlamentarnych w wyborach prezydenckich może zjawić się kandydat, który „wprowadzi autentycznie coś nowego”, jest tyleż powszechna, co błędna. Kandydaci antysystemowi – Lepper w 2005 roku, Kukiz w 2015, dziś Hołownia – służyli jako wentyl bezpieczeństwa w pierwszej turze, w drugiej okazywali się w najlepszym wypadku języczkiem u wagi dla kogoś z monopolu.
Największe sukcesy w pierwszej turze nie przekładały się przy tym na trwałą polityczną zmianę. Jasne, sukces Olechowskiego w wyborach z 2000 roku pomógł PO – ale sam Olechowski szybko został w niej zmarginalizowany. W tym samym czasie co PO powstaje PiS – Kaczyńscy nie potrzebują do tego startu w wyborach prezydenckich, wystarczy im popularność Lecha Kaczyńskiego jako ministra sprawiedliwości. Trzecie miejsce Leppera w 2005 roku nie pomogło Samoobronie w 2007, gdy na stałe wypadła z pierwszej politycznej ligi. Kukiz ’15 okazał się efemerydą na jedną kadencję.
Bilewicz: Nagonka na osoby LGBT ma zasłonić szemrane interesy ministra Szumowskiego
czytaj także
Podsumowując, bezpośrednie wybory prezydenckie raczej szkodzą, niż pomagają jakości polskiej demokracji. Zmuszają nas do wyboru jakiegoś mniejszego zła, sprzyjają skrajnej polaryzacji, w dodatku wyjątkowo głupiej – bo towarzyszące wyborom osoby, której realne kompetencje w kształtowaniu polityki państwa są dość nikłe. Polskiej demokracji o wiele bardziej przysłużyłby się system parlamentarno-gabinetowy bez pochodzącej z wyborów powszechnych głowy państwa. Taki z autentycznie pluralistyczną ordynacją, zmuszającą różne partie do koalicji i programowych kompromisów. I z zapisami w ustawie o partiach politycznych utrudniających ich zamianę w prywatne folwarki – nikt nie powinien móc być dożywotnim w zasadzie prezesem partii, autorytarnie kierującym nią przez dwie dekady.
Niestety, dziś dyskusja o takich zmianach nie ma szans się odbyć. Nie w warunkach rządów PiS. Niezależnie od tego, jak niedoskonały jest porządek konstytucji z 1997 roku, to jakikolwiek porządek konstytucyjny jest lepszy od uprawianego przez obecną władzę konstytucyjnego nihilizmu. I nie mamy innego wyboru niż spolaryzować się w drugiej turze wokół tego, czy na dalsze rządy tego nihilizmu pozwolimy.