Niektórzy sądzą, że korwinizm to ideowy trądzik młodzieńczy, pokorwinią i przestaną. Ja mam wątpliwości.
Znacie mnie jako feministkę-felietonistkę, ale na co dzień to ja jestem pani od literatury amerykańskiej. Lubię tę robotę. Lubię wymyślać i prowadzić zajęcia, wspólnie ze studentami interpretować teksty. Szczególnie cenię sobie chwile, gdy role się odwracają i to ja uczę się od nich. Ostatnio zdemokratyzowałam kurs o opowiadaniu amerykańskim: od połowy semestru to studenci wybierają lektury i prowadzą dyskusje. […]
Harrisona Bergerona, futurystyczne opowiadaniae Kurta Vonneguta z 1961 roku, pamiętałam mgliście z czasów licealnych. W latach 80. Vonneguta czytało się na znak niechęci do komuny, tak jak nosiło się oporniki i znaczki „S”. Ale teraz? Czytałam i drżałam. Nie z zachwytu, lecz z irytacji.
Harrison to świetnie napisana zimnowojenna satyra na równość. Jest rok 2081, a świat stał się egalitarnym koszmarem. Zasadę wyrównywania szans doprowadzono do absurdu: ludzie piękni noszą ohydne maski, wysportowani i zdrowi chodzą obciążeni żelastwem, bystrzy noszą w uszach nadajniki, z których wydobywa się hałas uniemożliwiający myślenie. Panuje terror średniactwa, odrażająca urawniłowka. Czy domyślacie się, kto stoi na straży porządku? Zgadliście: kobieta. Gdyby nie rok 1961, czyli ciut za wcześnie na feminizm, można by uznać, że to feministka z fantazji mizogina. Nudna, paskudna i nawet nazywa się okropnie: Diana Moon Glampers. Harrison to jej ofiara – 14-letni geniusz, atleta i rewolucjonista. Chłopak ucieka z więzienia, zakrada się do studia telewizyjnego, na oczach milionów uciśnionych równością widzów zrzuca 150 kg złomu, po czym tańczy taniec wolności z piękną (bo uwolnioną od ohydnej maski) tancerką. Tu wkracza terror: marzyciel zostaje rozstrzelany z gigantycznej spluwy przez panią Glampers. Równość zabija wolność.
[…] Okazało się, że dziewczyny zadały Vonneguta jako prowokację. Udało się. Tekst uruchomił dyskusję, tyle że nie o Kurcie, lecz o Korwinie, a dokładniej o kulcie Janusza Korwin-Mikkego wśród polskich licealistów i studentów. […] Jedna z uczestniczek zajęć dała Harrisona znajomemu korwiniście. Wszystko prawda, zawyrokował, żyjemy w terrorze równości.
Młodzi fani Korwina łykają w całości zimnowojenną opowieść o spolaryzowanym świecie. Z jednej strony cudna kraina wolnej konkurencji (czyli Ameryka), z drugiej – totalitarny świat, gdzie wszelka indywidualność i talent są gnębione (w tej roli złe Sowiety zastąpiła Unia Europejska). Korwiniści wierzą, że równość i wolność to wykluczające się wartości, świat nadal gnębi komuna, a jedyny ratunek to prywatyzacja wszystkiego łącznie z lecznictwem, sanepidem i edukacją. Skąd to się wzięło? Jak można, żyjąc w młodej demokracji, sądzić, że najlepszy sposób na naprawę państwa to jego likwidacja? Że receptą na problemy generowane przez wolny rynek jest urynkowienie wszystkiego? Dlaczego czarno-biała propagandowa opowieść zza oceanu uwiodła ludzi urodzonych po upadku systemu, do którego się odnosiła?
Korwiniści mają się za buntowników, a ja sądzę, że to grzeczne dzieci transformacji – prymusi, lizusy, konformiści. Dorastali w kraju, w którym czczono przedsiębiorczość i rywalizację, a wszelkie próby działania na rzecz dobra wspólnego wykpiwano jako frajerstwo i lewactwo.
To właśnie mówi JKM, tyle że z emfazą i w muszce. Przez ostatnie 25 lat słowo „wolność” powtarzano jak mantrę – z namaszczeniem i fajerwerkami w tle, a „równość” wyszydzano, kojarząc z minionym systemem, wykpiwając przy okazji współpracę, współodpowiedzialność, wspólnotę. Korwiniści robią to samo, tylko nieco obsesyjnie, jakby się obkuli przed klasówką. Symbolicznym patronem transformacji stał się Gary Cooper ze słynnego plakatu wyborczego 4 czerwca 1989 roku. Miało być jak w Ameryce. Test the West – pamiętacie tę reklamę? Nie chodziło o Europę, lecz o Dziki Zachód. Efekt? Zrobiło się trochę dziko – rozpadły nam się więzi społeczne. Niektórzy sądzą, że korwinizm to ideowy trądzik młodzieńczy, pokorwinią i przestaną. Ja mam wątpliwości. Żeby z jakiejś idei wyrosnąć, trzeba mieć dostęp do alternatywy, a z tą w Polsce ciągle krucho.
Przeczytane uważniej opowiadanie Vonneguta okazuje się satyrą obosieczną. Zanim niedoszły zbawiciel ludzkości rusza w tany, wygłasza bełkotliwą mowę, z której wynika, że uważa się za nadczłowieka. Chce zostać dyktatorem, a nawet imperatorem. Wszyscy mają robić to, czego on sobie zażyczy, i to natychmiast. Dlaczego? Bo uważa się za lepszego od innych. Czy coś wam to przypomina, drodzy licealiści korwiniści?
Cały tekst ukazał się w „Wysokich Obcasach” z dn. 21 czerwca 2014.
Czytaj także:
Antoni Michnik, Dzieci Krula
Piotr Kozak, Niech żyje Krul!