Dlaczego Tusk miałby się przejmować głosem tych, którzy i tak zawsze gotowi są go poprzeć, bo nie jest Kaczyńskim?
Nie minęły dwa tygodnie od referendum w Warszawie, a wzywający w imię Realpolitik do niegłosowania dostali już od Platformy komunikat zwrotny. Podczas wyborów na szefa dolnośląskiej PO przedstawiciel jednej z frakcji zachęcał do głosowania na swojego lidera w zamian za pomoc w znalezieniu pracy, a reprezentant drugiej podprowadzał rozmowę, żeby ją nagrać i ujawnić w odpowiednim momencie.
Przeciwnicy polityki idealistycznej dziwią się, jak można strzelać sobie samobója. Dziwią się, ale nie widzą związku między swoją „pozbawioną złudzeń” wizją polityki a tym, na co pozwalają sobie politycy partii rządzącej.
Jeśli przedstawiciele elit symbolicznych pompują definicję sytuacji, zgodnie z którą nie ma alternatywy dla Tuska i PO, trudno być zaskoczonym postawą działaczy Platformy. Afera wokół dolnośląskich wyborów jest raczej tylko czubkiem góry lodowej, skoro sam Paweł Graś stwierdził, że on nie zajmuje się załatwianiem pracy i ewentualnej pomocy szukać trzeba w regionach.
Za tę atmosferę w PO i poszczególne nadużycia odpowiadają pojedynczy ludzie, ale działają oni w określonym kontekście, w którym ich partia przedstawiana jest jako ostatnia nadzieja rozsądnych i traktowana jako niezatapialna.
Proplatformerscy dziennikarze i intelektualiści łudzą się, że poparcie udzielane PO może być zamienione na wpływ na partię. Mają nadzieję, że w zamian za wsparcie symboliczne uda się popchnąć jakieś realne sprawy. A potem się irytują, że reformy się ślimaczą, plac przed PKiN wciąż niezabudowany albo że ministrowie nieudolni. W zasadzie jednak dlaczego Tusk miałby przejmować się głosem tych, którzy i tak zawsze gotowi są go poprzeć, bo nie jest Kaczyńskim?
O tym, jak złudne są marzenia o wpływie i jak skuteczny jest wpływ wynikający z realnej siły, przekonuje warszawskie referendum. Póki Gronkiewicz-Waltz czuła się prezydentką do końca kadencji, nie uważała, że polityka kadrowa, kulturalna czy remontowa wymaga rewizji. Nie bała się wygadywać, że nie wie, ile kosztują bilety komunikacji miejskiej, a zaraz potem odmawiać opłaty za wstęp do parku. A od czasu, gdy poczuła zagrożenie, nagle stała się wrażliwa – czemu zawdzięczamy w Warszawie kilka miesięcy polityki przyjaznej mieszkańcom.
Gdy czytam pochwały rozsądnej polityki – takie jak na przykład ostatni tekst Wiesława Władyki i Mariusza Janickiego w „Polityce” – przypomina mi się heglowski motyw oszukanego oszusta.
Nabrać można przede wszystkim tego, kto chce być cwańszy niż inni.
Realiści mówią, że nie ma co przejmować się ideałami, żądać więcej, oczekiwać lepszej polityki. Jest, jak jest, i oni to widzą, a reszta buja w obłokach. Tylko że taka rezygnacja z odniesienia do wartości prowadzi do dezintegracji tego, co wydaje się solidne i niewzruszone. No i nie daje wpływu na politykę. W ten sposób cwaniacy zostają z pustymi rękami, zaskoczeni, że nie są słuchani, stopniało poparcie albo rozsypała się „taka piękna partia”.
Lepiej już zostać naiwnym. Od zdziwienia cwaniaka wolę upominanie się o więcej.