Nie wiem, czy fakt, że dramatycznie gorzej wiedzie się Grekom, Włochom, Hiszpanom, to naprawdę duże pocieszenie.
W swojej ostatniej książce Naomi Klein przytacza interesującą anegdotę o „sceptykach klimatycznych”. Na hojnie dotowanej przez koncerny paliwowe konferencji występuje trójka dyskutantów tak samo nieprzekonanych do sensu walki z globalnym ociepleniem i katastrofalnymi zmianami klimatu. Pierwszy prezentuje tabele, słupki i wykresy. Po czym oświadcza, że nic nie wskazuje, żeby klimat miał się zmieniać, a na Ziemi było cieplej. To wszystko mit niewytrzymujący naukowej krytyki – oświadcza. Drugi wstępuje na mównicę i przekonuje, że owszem, temperatura się podwyższa, ale to naturalny rytm, z którym ludzie nie mają nic wspólnego. Planeta regularnie przechodzi przez okresy cieplejsze i chłodniejsze. Trzeci natomiast stwierdza, że i zmiany klimatu są realne, i odpowiadają za nie ludzie, ale nie ma się czym przejmować. Zaadaptujemy się bardzo szybko, rynek odpowie lepszymi i mniej energochłonnymi urządzeniami. A z budową infrastruktury odpornej na susze i powodzie również sobie poradzimy. Krótkie podsumowanie panelu: nie trzeba robić nic.
Teoretycznie wszyscy panowie powinni się ze sobą pokłócić – przecież każdy mówi zupełnie co innego, każdy ma inne badania, tezy i konkluzje. A jednak cała trójka uprzejmie sobie potakuje i nie wchodzi w żaden konflikt. Ostatecznie nie chodzi przecież o żaden klimat, tylko o utwierdzenie się w przekonaniu, że bieżący system jest w porządku. Najważniejsze, żeby przy rynkowym cudzie nie majstrować, bo jeszcze można zaburzyć jego naturalny mechanizm.
Jest dobrze tak, jak jest. I żadne lewicowe bzdury nie przekonają nas do zmiany zdania.
„Bajki o nierównościach”
Przywołuję tę historyjkę dlatego, że pozycja polskich „sceptyków nierówności” do złudzenia przypomina tę, którą prezentują „badacze” z anegdoty Klein. Nierówności dochodowych nie ma – spójrzcie na USA, tam to dopiero jest źle, przekonują. Albo: nierówności, owszem, istnieją, ale to normalne – gdyby ich nie było, mielibyśmy koszmarną stalinowską urawniłowkę, gdzie prezesi nie mogą zarabiać 300-krotności wynagrodzenia szeregowego pracownika lub pracownicy.
Albo jeszcze inaczej: nierówności są i do tego są problemem, ale nie warto się nimi zajmować, ani tym bardziej podkreślać skali problemu, bo ta „importowana z Zachodu moda” nie przyniesie nam nic dobrego. Poczekajmy więc, aż problem rozwiąże się sam.
Najlepszy wyraz tej postawie daje seria artykułów autorów „Kultury Liberalnej”, na łamach ich witryny internetowej oraz stronach „Gazety Wyborczej” i Instytutu Obywatelskiego. Nie chcę po raz kolejny wdawać się w polemikę opartą na statystykach i danych, niejednokrotnie przypominali je Michał Sutowski, Dorota Szelewa i Michał Polakowski.
Próżno łudzić się, że ideowe przekonanie o „nieistotności” problemu nierówności w Polsce da się zbić za pomocą kilku liczb. Na liczby zawsze znajdą się inne liczby, a poza tym – zgodnie z mantrą 25. rocznicy transformacji ustrojowej – inni mają gorzej, prawda?
Ostatni tekst w tej serii, znacząco zatytułowany Bajki o nierównościach, autorstwa Łukasza Pawłowskiego i Tomasza Sawczuka wyśmienicie pokazuje polityczną logikę stojącą za cytowanymi ad hoc badaniami i przytykami w stronę ich wcześniejszych polemistów (lub też polemistów Jarosława Kuisza, redaktora naczelnego „Kultury Liberalnej”, który postanowił głosu w dyskusji już nie zabierać).
Jeśli nierówności nie rosną – to dobrze. Jeśli utrzymują się w europejskiej średniej – świetnie. Jeśli nie „windujemy problemu” ponad potrzebę – tym lepiej, po co komu ta histeria? I wszystko jasne – problemem nie jest rozwarstwienie majątkowe, rozszerzająca się przepaść między najbogatszymi i zarabiającymi choćby medianę płacową. Problemem też nie są społeczne, gospodarcze i rozwojowe konsekwencje stagnacji systemu, który nie jest w stanie przekuć rosnącego PKB i kolejnych zastrzyków finansowych w choćby trochę bardziej egalitarną gospodarkę. Problemem jest lewica, która rozdmuchuje problem.
Z daleka widok jest piękny
Jeśli oglądamy Polskę tylko przez pryzmat badań Eurostatu, rzeczywiście łatwo o poczucie ulgi. Obraz komplikuje się jednak. Za uproszczeniami w postaci liczb i wykresów jest też rzeczywistość ekonomiczna i słabiej dający się zmierzyć kontekst polityczny i społeczny. Wystarczy jednak kilka prostych przykładów, by to uzmysłowić nawet najbardziej upartym obrońcom aktualnego kształtu gospodarki.
To, że nierówności mierzone współczynnikiem Giniego pozostają względnie niezmienne w ostatniej dekadzie, pokazuje przecież nie „nieistotność” problemu, ale raczej to, że od dziesięciu lat nie udało się w ramach bieżącego systemu temu problemowi zaradzić. Nie trzeba wielkiej wyobraźni, by uzmysłowić sobie też, co stały poziom nierówności oznacza dla grup na przeciwnych biegunach tej skali. Ci z jej gorszego końca boleśnie odczuwają stratę każdej zlikwidowanej linii autobusowej, szkoły, szpitala, a nawet osiedlowego bazarku, który zastępuje wieżowiec. Ich pozycja – choć w liczbach wygląda na niezmienną względem bogatszych – jest realnie dużo gorsza. Ale tego już Gini nie pokaże.
Miliardy płynące do Polski z Brukseli pomogły stworzyć bufor, który jakoś trudności trzymał w ryzach. Ten i inne środki zamrażające patologie dysfunkcjonalnego kapitalizmu w Polsce (jak „wyeksportowanie” bezrobocia do UK) nie będą trwały wiecznie. Choćby z tego powodu warto uznać problem nierówności za istotny. Jeśli od dziesięciu lat, mimo wykazywanego przez wskaźniki gospodarcze rozwoju Polski, pozostają one na równie wysokim poziomie, to coś jest na rzeczy. A że jesteśmy w europejskiej średniej? Nie wiem, czy na tle tego, że dramatycznie gorzej wiedzie się Grekom, Włochom, Hiszpanom, to naprawdę duże pocieszenie. Nasze stałe miejsce w rankingu nierówności Eurostatu umocowały także ich spadki. Warto o tym pamiętać.
I naprawdę warto „rozdmuchiwać problem”.
Przeciwieństwem państw, gdzie nierówności utrzymują się na stałym, wysokim poziomie, nie jest bowiem „utopijny i przerażający projekt doskonałej równości, a zatem i tożsamości wszystkich” – jak chcieliby Pawłowski i Sawczuk – ale państwo, które prowadzi skuteczną i odpowiedzialną politykę społeczną.
I nie jest to tylko wymysł lewicy. Społeczeństwa, gdzie nierówności są mniejsze, mają po prostu mniej bolączek społecznych z nimi związanych – co udowadniali Kate Pickett i Richard Wilkinson w Duchu równości, a zauważają dziś nawet ubiegający się o reelekcję konserwatyści w większości krajów Europy. Mniej bolączek oznacza z kolei rozwój i warunek stabilności społecznej. Choćby to powinno być argumentem bliskim serca liberałów.
Choć w połowie 2015 roku zachęcanie kogoś do lektury Kapitału w XXI wieku Thomasa Piketty’ego wydaje się już passé – wszyscy poważni uczestnicy sporów o nierówności mają tę lekturę za sobą – to warto przypomnieć jeden z czołowych argumentów francuskiego ekonomisty. Olbrzymia koncentracja majątków i wysokie nierówności blokują rozwój gospodarczy, bo w takim systemie posiadanie kapitału opłaca się bardziej niż jego inwestowanie. Można więc, jak Piketty, nie być wcale dogmatycznym przeciwnikiem kapitalizmu. Można nawet go bronić, a jednocześnie uznawać, że generowane przezeń nierówności nie są nieusuwalną przeszkodą. Można też szukać recept.
Dobrze jest, jak jest
Co jednak, jeśli się tego robić nie chce? Wtedy wracamy do anegdotki z początku tego tekstu, o „sceptykach klimatycznych”. Budzimy się w sytuacji rozmowy, która pozornie tylko traktuje o problemie, w praktyce będąc próżnym tańcem dookoła niego. Uprawianym z tym większym zapałem, im bardziej może on clou sprawy przesłonić.
Groteskowo zaczyna się jednak robić wtedy, gdy problem ma gabaryt słonia w pokoju i przykryć go trudno. Pawłowskiemu i Sawczukowi udaje się nawet – w przypływie niezamierzonej szczerości – go nazwać, choć w cudzysłowie. Podkreślanie problemu nierówności miałoby, ich zdaniem, sens, „gdyby chodziło o generalną krytykę czegoś, co umownie nazywa się »kapitalizmem«”. Ale tego robić nie chcą. Przecież wszystkie inne problemy polskiej gospodarki – a udaje im się je bez problemu nazwać: system podatkowy i unikanie opodatkowania, nierówność w dostępie do opieki medycznej, bieda – nic wspólnego z kapitalizmem nie mają. A tym bardziej nic wspólnego z nim nie mają nierówności. Więc pogrzebmy je i włóżmy między „bajki” – jak sugeruje tytuł tekstu i cały wydźwięk tego przydługiego serialu uprawianego przed redakcję „Kultury Liberalnej”.
Zastanawiam się tylko, po co? Istnieją mniej męczące sposoby na obronę status quo niż uprawianie zaangażowanej publicystyki.
Test ukazał się pierwotnie na stronie Instytutu Obywatelskiego.
**Dziennik Opinii nr 155/2015 (939)