Dzik został kozłem ofiarnym na długo przed zapadnięciem decyzji o fizycznym unicestwieniu 210 tysięcy osobników. Dziś wygląda na to, że na dyskusję jest już za późno.
Ci, którzy chcą dziś w Polsce strzelać do dzików, to często ludzie, którzy przez ASF stracili wszystko: dobrze znany i od pokoleń wykonywany zawód, dochód, plany na przyszłość. Wielu ma do spłacenia kredyty. Wypłacane z opóźnieniem odszkodowania nie zawsze wystarczają, żeby uratować rolnika od bankructwa. Są też ci, którzy obawiają się, że ich gospodarstwo będzie następne. A także ludzie zmęczeni słuchaniem, że sami są sobie winni, bo nie zadbali o bioasekurację. Dla tych, którzy próbują związać koniec z końcem w rolnictwie w coraz większym stopniu ulegającym regułom neoliberalnej gry rynkowej, dzik stał się symbolem zagrożenia.
Wobec zaplanowanego na 12 stycznia początku masowego odstrzału dzików, który ma na celu walkę z epidemią afrykańskiego pomoru świń (ASF), liberalne i lewicowe media obszernie (i słusznie) informowały o okrucieństwie i bezsensowności takiego rozwiązania. Brakuje za to głosów, które potraktowałyby poważnie punkt widzenia właścicieli małych gospodarstw hodujących świnie. To, że nie potrafimy spojrzeć na projekt wielkiej masakry dzików w kontekście problemów mieszkańców wsi, wiele mówi o kondycji lewicy, którą tworzymy.
Kiedy w 2016 roku zaczynałam badania etnograficzne w jednej z gmin w północno-wschodniej Polsce, w której wykryto ognisko afrykańskiego pomoru świń (ASF), epidemia była tematem, który interesował wszystkich. Stado, w którym znaleziono chore sztuki, zostało wybite, a rolnik otrzymał czasowy zakaz sprowadzania do gospodarstwa nowych świń.
– Jak oni sobie teraz radzą? – pytam kobietę mieszkającą w tej samej wsi.
– Mają czwórkę dzieci, więc jakoś żyją z 500+ – odpowiada, dając mi tym samym do zrozumienia, że gdyby nie rządy PiS, na który głosowała zdecydowana większość mieszkańców gminy, nie wiadomo, jak by się ta historia skończyła.
czytaj także
Ludzie na wsi chętnie mówią o możliwych przyczynach nieszczęścia właściciela stada. Wpuszczał do chlewni osoby z zewnątrz? Kupił po niskiej cenie świnie z niepewnego źródła? Po prostu miał pecha? Nic dziwnego, że mieszkańcy strefy zapowietrzonej (znajdującej się w promieniu 3km od ogniska) i zagrożonej (7km od ogniska) odczuwają niechęć do feralnego rolnika – naraził ich nie tylko na ryzyko, że ich stada także zostaną wybite, ale też na szczegółowe inspekcje weterynaryjne, ograniczenia sprzedaży zwierząt, koszty (tylko częściowo zwracane) związane z zakupem drogiego sprzętu i środków do dezynfekcji.
A przecież – mówią też – to mógł być każdy. Bo komu nie zdarzyło się wejść do chlewni, tak na szybko, bez przebierania się w odzież ochronną? Dać świniom resztki obiadu, żeby się nie zmarnowały? Przyjmować gości i wstydzić się poprosić ich, żeby zostawili samochód poza gospodarstwem? Obejść bokiem matę dezynfekcyjną, żeby buty nie pachniały chemicznym środkiem? Nie upilnować dzieci? Kto ani razu nie złamał skomplikowanych i uciążliwych zasad bezpieczeństwa, niech pierwszy rzuci kamieniem. Skuteczna ochrona przed ASF jest kosztowna i wymaga samodyscypliny oraz zmiany codziennych przyzwyczajeń. Jaki ma sens przestrzeganie przepisów, skoro inni tego nie robią, więc choroba nadal się rozprzestrzenia? Ten tok myślenia powinien być zrozumiały dla każdego, kto segreguje śmieci, a potem widzi, co sąsiedzi wrzucają do kontenera na „segregowane suche”.
Tymczasem każdy objaw u świni to nerwy i stres. Może lepiej tego nie zgłaszać? Może to nie ASF? Może weterynarz się pomyli i wybiją stado niepotrzebnie? Z czego wtedy rolnicy spłacą kredyty, sięgające kilkuset tysięcy czy nawet kilku milionów złotych, które trzeba było zaciągnąć, żeby dostosować gospodarstwo do wymagań zmieniającego się rynku? Jeżeli nie starczy pieniędzy, żeby stanąć na nogi, gdy zagrożenie ASF minie, będą musieli zamknąć gospodarstwo i szukać pracy w sąsiednim mieście, wyjechać za chlebem za granicę lub zasilić szeregi „niewidzialnych bezrobotnych” – wydzierżawić ziemię „na gębę” (nieoficjalnie) i żyć z unijnych dopłat.
Dziki rzeczywiście przenoszą ASF. Ale prawdą jest też, że ich odstrzał nie ma sensu. Choroba jest już w Polsce i polowania doprowadzą do jeszcze większego rozprzestrzenienia się wirusa. Ale wcześniej mało kto się tym interesował.
czytaj także
Z punktu widzenia małych, rodzinnych gospodarstw przyszłość stale wydaje się niepewna. Gniew, który z tego wynika, zwrócił się przeciwko dzikom. Nie wolno zapominać, że dziki nie tylko przenoszą chorobę, ale też niszczą uprawy i wielu uważa je po prostu za szkodniki. Nie wyjaśnia to jednak zjawiska, które często umyka naszej uwadze – dzik na polskiej wsi uległ daleko posuniętej mitologizacji. ASF, jak dżuma, przyszedł ze wschodu. Dlatego, wbrew wszelkiej logice, skoro zarażone dziki są już na terenie kraju, proponowano kosztowną budowę płotu wzdłuż wschodniej granicy. Krążą historie o dzikach zrzucanych nad terytorium Polski z samolotów przez najróżniejszych, często niezidentyfikowanych wrogów. Niedawno w sieci pojawiła się historia rolnika twierdzącego, że znalazł na swoim polu na wpół zamrożone dziki, które niewątpliwie zostały przez kogoś podrzucone (artykuł dosyć szybko usunięto). Zdaniem wielu spośród komentujących te doniesienia, ktoś celowo rozprzestrzenia w ten sposób ASF. Dzik został kozłem ofiarnym na długo przed zapadnięciem decyzji o fizycznym unicestwieniu 210 tysięcy osobników. Dziś wygląda na to, że na dyskusję jest już za późno.
czytaj także
W dyskusjach, które, szczególnie w ostatnich dniach, środowiska lewicowe toczyły w mediach społecznościowych, dużo mówiło się o okrutnym traktowaniu zwierząt, a także o konsekwencjach, jakie wybicie dzików będzie miało dla ekosystemu. Wiele osób powtarzało za cytowanymi w prasie ekspertami, że walka z ASF to przede wszystkim kwestia bioasekuracji, przenosząc przez to de facto odpowiedzialność na rolników. Bo o rozwiązaniach systemowych dyskutowano mało albo wcale. Brakowało zainteresowania bezpieczeństwem społecznym osób, których gospodarstwa zostały dotknięte chorobą. „Radźcie sobie jakoś, przestrzegajcie zasad bioasekuracji, ale nas w to nie mieszajcie” – mówi hodowcom świń wielkomiejska intelektualna lewica i dodaje filtr z dzikiem do zdjęcia profilowego na Facebooku.
Tymczasem rolnicy na argumenty obrońców praw zwierząt przeważnie nie bez racji odpowiadają, że mieszkańcy miast nie interesują się ich problemami. Skutkiem tego, że nie traktujemy hodowców świń poważnie, może stać się już wkrótce wybicie populacji dzików w Polsce. Ale nie będzie to jedyny skutek. Nie bez powodu głosy wsi przypadają prawicowym partiom populistycznym, a nie lewicy.
**
Agnieszka Kosiorowska – studentka antropologii w ramach warszawskiego MISHu oraz École des hautes études en sciences sociales. W latach 2016-2017 prowadziła badania terenowe wśród rolników na Podlasiu.