Moje koleżanki są inne niż moja matka. I bardzo dobrze. Są samoświadome, dobrze wykształcone, nie mają kompleksów, walczą o swoje, potrafią dostrzec przejawy seksizmu. Mają jasno określone cele i zależy im na partnerstwie. Właśnie dlatego przerażają prawicowców. Ale nie tylko ich. I my, którzy mamy serca po lewej stronie, boimy się ich, boimy, ponieważ nie znamy.
Muszę przyznać, że napisanie tego tekstu kosztowało mnie wiele emocji. Chociaż ma on charakter osobisty, to wydaje mi się, że oddaje doświadczenia wielu młodych mężczyzn. Dlatego zrzucam z siebie ten ciężar.
Tradycyjny leń
Wychowywałem się w rodzinie, gdzie role mężczyzny i kobiety wyznaczała tradycja, ugruntowana w domach moich dziadków. Kobieta ma robić to, mężczyzna – tamto. Męskość zdejmowała ze mnie ciężary wykonywania obowiązków domowych. Co prawda, jako małe dziecko pomagałem mamie: robiłem zakupy, wykonywałem drobne prace domowe, jednak z biegiem czasu i wkraczaniem w dorastanie – jeśli dobrze pamiętam, gdzieś około czwartej klasy podstawówki – wyzwoliłem się z tych obowiązków, ewentualne zakupy scedowałem na starszego brata, a sam zająłem się swoją edukacją. Przynajmniej takie miałem wytłumaczenie, aby się lenić.
Nicnierobienie bywa przyjemne. Zresztą mama nigdy nie wymagała ode mnie pomocy, chyba zdawała sobie sprawę z beznadziejności takiego pomysłu. Nie wiem, na ile wynikało to z obowiązującego w domu schematu: mężczyźni odpoczywają, kobiety pracują, a na ile z tego, że nie chciała nas – dzieci – przeciążać. Dopiero dziś, kiedy mieszkam sam i próbuję zajmować się codziennymi czynnościami domowymi, zaczynam doceniać, jak wielką pracę wykonywała. Teraz – kiedy okazuje się, że po pracy nawet zrobienie sobie kanapki może być wyczynem – widzę heroizm matki.
czytaj także
Jednocześnie mam do niej pewien żal, czuję się ubezwłasnowolniony. Jest w tym dużo mojej winy, ale i matka mogła próbować zmuszać mnie do pracy. Przez to, że nigdy nie wymagała ode mnie niczego, poza dobrymi wynikami w nauce, w gruncie rzeczy niewiele potrafię. Uczę się podstawowych czynności, które w domu rodzinnym ona za mnie wykonywała. Gotowała, sprzątała, prała, prasowała, zajmowała się tym wszystkim, co niewidoczne, a być może najważniejsze. Mogła mnie do tego przygotować, ale wolała mnie przed tym chronić albo nie zauważyła, że świat się zmienia. Nie wiem.
W okresie przedświątecznym korespondowałem na ten temat z koleżanką. Oto kilka wiadomości, które od niej otrzymałem: „Sprzątam łazienkę”, „Brat nic nie robi”, „Ojciec nic nie robi”, „Bratu trochę wybaczam, bo starł kurze na jednej półce sam z siebie, ale resztę ja i matka”, „Boże, jak ja nienawidzę patriarchatu”. To relacje z przygotowań do wieczerzy wigilijnej. Tego święta rodziny.
czytaj także
Jej słowa dowodzą, że młode kobiety nie tylko zauważają tę nierówność, lecz także poprawnie identyfikują winowajcę, którym jest patriarchat. Naszym matkom wpojono, że to kobiety powinny pracować w domu, bo są do tego predestynowane. Zastanówmy się, czy matkom zależy, aby ich córki były niewolnicami. Chyba nie. To raczej nieświadomość powielanych mechanizmów. Na szczęście młode kobiety uwalniają się z tego schematu, uciekają z niego. To dobrze. Bowiem patriarchat krzywdzi również młodych mężczyzn, zupełnie nieprzygotowanych do życia. Wpaja im, że praca w domu nie jest dla nich, że mogą korzystać z czasu wolnego. Często wręcz odsuwa się ich od gotowania, jako zadania niemęskiego.
czytaj także
Z domu wychodzi niemota
Nie chcę ślepo usprawiedliwiać mężczyzn, zdejmować z nich odpowiedzialności za stan faktyczny. Pamiętajmy jednak, że w pokoleniu naszych rodziców (oczywiście, nie mówię o wszystkich) związki interpersonalne wyglądały inaczej. Mężczyzna opuszczał dom matki, by założyć rodzinę. Spod skrzydeł jednej kobiety przechodził pod skrzydła innej. Z reguły lekko lądował. Miał wtedy około dwudziestu, może dwudziestu kilku lat, martwił się jedynie pracą. Ludzie brali śluby młodo, nie wyobrażali sobie, że świat może wyglądać inaczej.
Fejfer: Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo macierzyństwo różnicuje szanse na rynku pracy
czytaj także
Żadna matka nie przejmowała się tym, że wypuszcza z domu niemotę, skazanego na bycie uzależnionym od żony. System wpychał ludzi w sieć powiązań: kobiety były zależne od mężczyzn finansowo, a mężczyźni od kobiet – każdym innym aspekcie. Świadomość tego uzależnienia (z nierównością po stronie żon) znajdziemy choćby w Komedii małżeńskiej (1993, reż. Roman Załuski).
Dzisiaj niewielu mężczyzn trafia od matki wprost do żony. Studiujemy, uczymy się, pracujemy, ale wybieramy samotność, singielstwo. Dziś mało która kobieta chce służyć swojemu mężowi. Wróćmy jednak do sedna sprawy. Poniższy mem dobrze ilustruję sytuację moją i wielu moich rówieśników.
Czytaliśmy Siostrę outsiderkę Audre Lorde, Uwikłanych w płeć Judith Butler, Teorię feministyczną: od marginesu do centrum bell hooks, Sposoby posługiwania się ciałem Marcela Maussa i wiele innych. Zamartwiamy się losem Marty Elizy Orzeszkowej. Wiemy, co wywoływało w kobietach neurozy. Dekonstruujemy społeczną opresję. Nieobce jest nam pojęcie ginokrytyki. Historia jest dla nas historią gwałtu. Uwrażliwiliśmy się społecznie. Pozostajemy więc wrażliwi społecznie, zauważamy zjawisko „wyzysku matek”, a jednocześnie nic z nim nie robimy, dlatego że tak nam wygodnie.
Przecież to chociaż chwilowa ucieczka przed obowiązkami, powrót pod opiekuńcze skrzydła mamy, która zdejmie z nas problemy. Z pozoru oddajemy się momentowi słabości, ulegamy eskapizmowi, wracamy do stabilizacji dzieciństwa. Z drugiej strony mniej lub bardziej świadomie pragniemy, żeby nasza żona była jak nasza matka. Nieśmiało myślimy, że fajnie byłoby wracać do domu, w którym czeka ciepły obiadek, żona z dzieckiem na rękach całująca nas na powitanie i podająca jedzenie pod nos.
czytaj także
I już tylko odpoczynek. Domowe zacisze. Spokój. Tak odmienny od codziennego gubienia się w życiu, zdejmujący z nas myślenie o domu. Tylko że to, chwała na wysokości, już chyba niemożliwe.
Boimy się i wstydzimy
Obserwuję moje koleżanki, które są jakże inne niż moja matka. Są inne – i bardzo dobrze. Są samoświadome, dobrze wykształcone, nie mają kompleksów na tle płciowym, walczą o swoje, potrafią dostrzec przejawy seksizmu. Mają jasno określone cele i nie zamierzają poświęcać kariery, żeby uszczęśliwiać męża. Zależy im na partnerstwie. Właśnie dlatego przerażają prawicowców. Ale nie tylko ich. I my, którzy mamy serca po lewej stronie, boimy się ich, boimy, ponieważ nie znamy. Boimy się, chociaż kiedy mamy to przyznać, ogarnia nas wstyd.
Wstyd, bo wiemy, że to czysta, utajona hipokryzja. Pewne zmiany już się dokonały, świat się przeistacza. Wydaje się, że dotychczasowy podział ról w domach odchodzi bezpowrotnie. Jest reliktem tego, co – na szczęście – minione. My, mężczyźni, musimy zaakceptować, że nadchodzi realne równouprawnienie. Kobiety przestają samotnie dźwigać ciężar domu, ciężar rodziny. Stajemy się współuczestnikami życia rodzinnego, będziemy przewijać dzieci, gotować obiady i odkurzać. To wszystko. Tak mało i tak wiele.
Widzę, jakie kobiety mnie otaczają. Wiem, jakie kobiety mi się podobają. Mogę powiedzieć jedno: moja żona będzie feministką. Żony większości moich kolegów – też. I wiem, że większość moich rówieśników będzie musiała to zaakceptować. Przyjdzie im to z trudem. Ale przyszłość jest feministką. I liczę, że moje córki – jeśli kiedykolwiek się ich doczekam – będą feministkami. Patriarchat krzywdzi nas wszystkich.
***
Mamo, przepraszam.
czytaj także
**
Dariusz Żółtowski – eseista, poeta i dramaturg. Polonista w SP z OI nr 330 w Warszawie. Stypendysta Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Publikuje m.in. w „Kwartalniku Edukacyjnym”, „Edukacji – Technice – Informatyce”, „Twórczości”, „Głosie Nauczycielskim”.
*
Ten tekst przyszedł na skrzynkę mejlową redakcja[at]krytykapolityczna.pl. Pod tym adresem czekamy na wasze teksty i listy. Dla wysyłających teksty mamy kilka wskazówek.