Twój koszyk jest obecnie pusty!
Zanim i mnie wykończy sztuczna inteligencja. Wyznania copy-robaka
Inteligencja z portali horyzontalnych często gardzi wyrobnikami, którzy muszą stukać kilka artykułów dziennie, żeby wystukać te dwa-trzy tysiące netto. To my, pisarze gorszego sortu, którzy teraz, wobec rozwoju AI, nie potrafimy się przebranżowić i płaczemy za systemem, w którym byliśmy nikim.
✍🏻 Copywriting to praca pełna dehumanizacji, presji i ciągłej walki o zlecenia, często wykonywana kosztem zdrowia, stabilności finansowej i życia prywatnego.
🎭 Agencje nadużywają zależności ekonomicznej freelancerów – ghosting, izolacja, toksyczne warunki współpracy i restrykcyjne NDA prowadzą do wypalenia i obniżenia poczucia wartości.
👽 Rozwój AI dodatkowo pogorszył sytuację copywriterów, wielu zostawiając z poczuciem wyobcowania, zablokowanych zawodowo i pozbawionych możliwości pokazania dorobku w CV czy portfolio.
Należę do ginącego gatunku content writerów. Jeszcze jakoś utrzymuję się na powierzchni, ale tylko dlatego, że równolegle robię w kulturze i mogę liczyć na rodziców. Osiem lat w branży copy na stanowisku, które co prawda nie daje możliwości awansu, za to oferuje sporą dawkę dehumanizacji, pozwoliły mi uczestniczyć w pisarskiej odsłonie kultu zapierdolu podlewanego tramalem w kroplach.
Copywriting ma wiele odsłon i specjalizacji. To zarówno wymyślanie chwytliwych haseł, newsletterów czy obsługa social mediów, jak i żmudna harówka przy produkcji contentu. Są pisarze, którzy męczą krótkie książeczki przez rok, nawet dłużej. My nierzadko piszemy ponad 20 tysięcy znaków dziennie. O komodach, wódzie, jodze, slipach, roletach zewnętrznych albo kartach graficznych. O wszystkim. A przynajmniej tyle pisaliśmy, zanim wyręczyła (wykończyła) nas sztuczna inteligencja. Choć sprytni potrafią wejść z nią w kruchą symbiozę i robić więcej, szybciej i taniej, zaśmiecając internet tysiącami tekstów pisanych na odwal, przez roboty dla robotów.
Głupszy brat literatury, dzieci-śmieci i teksty niewarte czytania
Ktoś może powiedzieć, że czym innym jest pisanie powieści czy eseju, a czym innym 74 artykułów o bramach garażowych dla agencji zajmującej się SEO content marketingiem (tworzeniem treści internetowych w jawny lub nie do końca jawny sposób zachęcających do kupna produktów klienta) – i miałby trochę racji. Ale i praca copy wymaga skupienia, dyscypliny umysłowej i oka do wyłapywania własnych literówek. Bo w tej branży często cała odpowiedzialność ciąży na piszącym, nie wyręczają nas korektorzy czy redaktorzy. Gdy ludzie pytają, czy dużo czytam, odpowiadam, że owszem, głównie siebie.
Choć wielu ludzi pióra zajmowało się copywritingiem na pewnym etapie życia, bywa on przez „prawdziwych twórców” traktowany jako brzydszy i głupszy brat literatury. A nas, fizoli pracy intelektualnej, traktuje się, jakbyśmy to my wymyślili reguły gry, kaleczenie gramatyki frazami, szprycownie tekstów kryptoreklamami i reklamami wpychanymi prosto do gardła. Inteligencja z portali horyzontalnych często gardzi wyrobnikami, którzy po prostu muszą stukać kilka artykułów dziennie, żeby jakoś wystukać te dwa-trzy tysiące netto. To my, pisarze gorszego sortu, którzy teraz, wobec rozwoju AI i eliminacji z rynku, nie potrafimy się przebranżowić i płaczemy za systemem, w którym byliśmy nikim. A na YouTubie powracają do nas reklamy agencji, dla których traciliśmy zdrowie i szacunek do siebie samych.
Współprace zdalne z agencjami marketingowymi opierają się na śmieciówkach. Nie ma ubezpieczenia (ja i wielu innych zapisujemy się każdego roku na inne studia i zgłaszamy wniosek o objęcie ubezpieczeniem, tak zyskujemy kolejne miesiące w NFZ), nie ma urlopów. Praca jest na akord – im więcej napiszę, tym więcej zarobię. Stawki zmieniały się na przestrzeni lat – od uwłaczających 5 zł do 25 zł za 1000 znaków ze spacjami. Niestety, gdy stawki wzrosły, niewspółmiernie zmniejszyła się liczba zleceń. Może więc pracujemy mniej, ale za to mniej zarabiamy.
Najlepiej zatem byłoby, gdyby zleceń w pliku excel z naszym nazwiskiem w tytule – opisów produktów, kategorii, tekstów blogowych czy sponsorowanych – zawsze było nieco więcej niż, jak zakładamy, zdążymy zrobić. Zawsze można wykrzesać z siebie więcej, choćby z chemią w krwiobiegu. Dni wolne? Lepiej wziąć tyle zleceń, żeby ich nie mieć. Lepiej zarobić jak najwięcej, póki jest content do zrobienia, bo nigdy nie wiadomo, ile dostanie się od agencji w następnym miesiącu. Teksty produkuje się więc z gorączką, biegunką, zapaleniem ucha czy wodą w łokciu. Zawsze można wspomóc się energolami, metylofenidatem (wielu z nas ma ADHD), pseudoefedryną (i zatkane zatoki) lub tramadolem (ból kręgosłupa to norma). Trampek do pracy jest najlepszy, zwłaszcza w chorobie. Nie tylko speeduje, ale też daje jakieś poczucie satysfakcji z wykonywanej pracy. Można w to gówno włożyć nieco serca. Mocniejsze opioidy (przeważnie smutna pamiątka po krewnych onkologicznych) za bardzo rozluźniają, a trzeba być w sztosie.
Dzień wolny od pracy zaczyna kojarzyć się z porażką, powoduje wyrzuty sumienia. Tydzień rujnuje miesięczną wypłatę. Pomijając już fakt, że będąc offline można stracić szansę na złapanie jakiegoś opłacalnego zlecenia.
Ale jakie zlecenia, panie copiczku?
Najbezpieczniejszym rozwiązaniem dla copywriterów jest chwytanie za ogon wielu agencji, które każdego miesiąca zapewnią przypływ zleceń. Tyle teoria. W rzeczywistości copywriterzy często przyczepiają się do jednej z firm – tak powstaje bardzo toksyczna więź ekonomiczna.
Dajmy na to – przyzwyczajasz się, że przez dłuższy czas dostajesz od agencji tekstów do napisania za 2000 zł miesięcznie. Pracujesz tak przez kilka lat na umowie o dzieło, rozliczając się przez USEME. Dorabiasz u klientów indywidualnych (moim najciekawszym był prawnik kanoniczny od rozwodów kościelnych). Aż pewnego miesiąca zleceń od agencji nie dostajesz. Formalnie nikt niczego nie jest ci winien, ale jakieś szczątkowe normy etyczne wymagałyby choćby napomknięcia, że ten deal już nie obowiązuje i może powinieneś poszukać innej pracy. Ale nie. Doświadczenia moje i mojej partnerki pokazują, że tego typu ghosting, w połączeniu z nagłym odcięciem od źródeł dochodu, to normalka. Takie to uroki freelancingu i pracy zdalnej – ktoś rzeknie. Ale po drugiej stronie byli przecież ludzie z krwi i kości. Teraz to już nie wiem.
Bezpośredni przełożeni potrafią być mili w korespondencji. Na przykład wtedy, gdy pilnie potrzebują tekstu na „zaraz po świętach”, co oznacza, że copywriter musiałby pracować przy wigilijnym stole, albo w jakąś majówkę. Wtedy w wiadomościach pojawia się sporo wołaczy i emotek. Stawka ta sama, ale może się przecież wydawać, że biorąc priorytety, staniesz się ważny, niezastąpiony. Nie muszę chyba dodawać, że i tak zaraz cię zghostują.
Agencje bardzo nie lubią definitywnie zrywać współpracy. Jeśli ktoś u góry wie, że w najbliższym czasie nie będzie zleceń, woli tego nie komunikować i trzymać copywritera w rezerwach – czyli na łańcuchu – na wszelki wypadek. Niech ten się łudzi, że zaraz wszystko wróci do normy. Niech zawstydzony pyta, czy mają już jakiekolwiek informacje na temat pracy w tym miesiącu. Niech skreśla w kalendarzu dni bez zleceń, gorączkowo szukając czegoś, co wypełni dziurę w budżecie.
Spóźnione wypłaty, umowy o zachowaniu poufności i dziury w CV
Z doświadczenia wiem, że w dużych agencjach wynagrodzenia zazwyczaj wypłacane są na czas. Gdy jednak pojawia się opóźnienie, towarzyszy mu milczenie i umywanie rąk. Nikt nic nie wie, a osoba od rachunków ma wolne – i tak się składa, że zapomniała o najniżej stojących w hierarchii wyrobnikach, klepaczach tekstów. Zapłata może spóźnić się o 5 dni, może też o tygodnie. Tak bywa. Copywriter musi się płaszczyć i prosić o pieniądze, na które zapracował. Im więcej próśb pozostaje bez odpowiedzi, tym większe upokorzenie.
W branży copy podpisuje się NDA, które przewidują nawet 50-100 tys. zł kary za pochwalenie się komukolwiek, nad czym pracowałeś. Nawet jeśli zarabiasz na współpracy tysiąc miesięcznie i w życiu nie zobaczysz takich pieniędzy, jakie przewidział „karodawca”. Pisząc teksty, przekazuje się wszystkie prawa do nich. Prawa autorskie majątkowe to jedno, ale są też przecież niezbywalne prawa osobiste. Takie jak to do podpisywania się swoim nazwiskiem pod własnym dziełem, choćby tylko w portfolio, nawet jeśli nie można już na nim zarobić. Ale uwaga – jest sprytne rozwiązanie, czyli „zrzeczenie się wykonywania praw autorskich osobistych”. Dożywotnie? Ależ skąd! Widziałem umowę, w której trzeba było się zrzec ich wykonywania nawet po śmierci. Żeby przypadkiem krewni nie pochwalili się tekstami o dmuchawach do liści i lampkach rowerowych copika, który spadł z rowerka.
W branży kreatywnej takie obostrzenia mają olbrzymie znaczenie. Feudałowi dają luz. Nam dają luki w życiorysie – choćby dany copywriter stał się ekspertem w danej dziedzinie, nie może pochwalić się swoimi pracami w portfolio. Czasami firma pozwala ujawnić pracownikom, że pracowali dla nich, nie wchodząc w szczegóły. Jeśli nie – w CV pojawia się przerwa, jakby copik miał wakacje w kryminale. To znacząco utrudnia znalezienie pracy, choćby w innej agencji.
Wiele osób z pewnością pomyśli: co za frajer podpisuje takie umowy? Już mówię – ja. Gdy zaczyna się pisać dla agencji i uzyskuje się jako taką stabilność finansową przy wygodzie pracy z domu, jakiś komfort psychiczny, podpisze się wszystko, żeby tego nie stracić. Nie wierzymy w swoją wartość na rynku. Co ciekawe – tego typu umowy często pojawiają się np. po roku niezłej współpracy, czyli wtedy, gdy o wiele trudniej odrzucić uwłaczający dokument.
Obcy kontra contentowcy
W branży copy czujemy się wyobcowani na wiele sposobów. Podczas pracy z agencjami marketingowymi mamy do czynienia ze wzorcowymi przejawami alienacji pracy w kapitalizmie. Twórca treści traci związek z dziełem (prawa autorskie majątkowe i osobiste), praca staje się niesatysfakcjonująca, nie przynosi rozwoju (nie ma np. żadnego feedbacku, chyba że opierdol), atrofii ulegają więzi między pracownikami a tymi wyżej. O kontaktach na tym samym poziomie organizacyjnym zazwyczaj nie ma mowy, bo każdy inny copywriter to konkurencja, zresztą i tak nie sposób kogokolwiek spotkać. Wyalienowany na wszystkie opisane sposoby zdalny współpracownik agencji bardzo często ma skrajnie niską samoocenę, co szarga jego zdrowie psychiczne.
Dlaczego wybrałem taki los? Na polonistyce przekonałem się, że tylko jedno potrafię robić względnie dobrze – pisać. Po magisterce próbowałem dostać się na doktorat, ale lęk przed wystąpieniami wygrał – gdy na rozmowie rekrutacyjnej usiadłem do stołu z tymi wszystkimi profesorami, nie mogłem wykrztusić słowa. Potem byłem sfrustrowany, zdołowany, a praca bez kontaktu z ludźmi wydawała się idealna dla kogoś, kto ma tak silne kompleksy. Robiłem już jako dziennikarz kulturalny, ale z pisania o książkach, muzyce i innych takich nie byłem w stanie wyżyć. Do branży copy wkręciła mnie partnerka, która siedziała w tym już od trzech lat, dzięki czemu od razu mogłem zacząć pracę z większymi agencjami. Przeskoczyłem kilka szczebli drabiny, po czym zatrzymałem się na jednym na wiele lat. Wejść wyżej się nie dało, zawsze jednak można było spaść. Pracy w zawodzie jest coraz mniej, a lęk przed wyjściem z domu i pracą na etacie tylko rośnie. Ale przynajmniej wiele agencji szlag trafił.
Zakończę disclaimerem. Pisząc ten tekst, nie miałem na myśli żadnej z agencji, z którą obecnie pozostaje w stosunkach zawodowych. To tekst o firmach, których śladu próżno doszukiwać na moim Linkedinie. Proszę uprzejmie nie pozywać mnie na 100 tys. zł, przed dziesiątym nie mam na koncie nawet stówy.
**
Jacek Adamiec – dziennikarz kulturalny, copywriter. Ukończył filologię polską na UAM. Pisze o książkach m.in. dla Kultury Liberalnej i Booklips.pl, a także o kulturze w Poznaniu na łamach portalu kultura.poznan.pl. Stara się pomagać miejskim gołębiom.





























Komentarze
Krytyka potrzebuje Twojego głosu. Dołącz do dyskusji. Komentarze mogą być moderowane.