Ustanowienie zony, gdzie żołnierzom nikt nie będzie patrzył na ręce, to ryzykowna gra. Pewnie kusząca, bo – jak to nazwał szef BBN Jacek Siewiera – strefa to „taki Afganistan” – poligon, gdzie mogą zdobywać doświadczenie.
„Odebrałem meldunek Ministra Obrony Narodowej. Postępowanie Prokuratury i Żandarmerii Wojskowej wobec naszych żołnierzy budzi uzasadniony niepokój i gniew ludzi. Oczekuję szybkich wniosków i decyzji organizacyjnych, prawnych oraz personalnych” – napisał 6 czerwca rano Donald Tusk, komentując artykuł Onetu, który ujawnił, że na wniosek Straży Granicznej Żandarmeria Wojskowa aresztowała na przełomie marca i kwietnia trzech żołnierzy 1 Brygady Pancernej im. Tadeusza Kościuszki pod zarzutem nieuzasadnionego użycia broni palnej. Żołnierze mieli oddawać strzały ostrzegawcze najpierw w górę, a potem w kierunku grupy próbującej sforsować granicę. Trzech z nich zostało wyprowadzonych w kajdankach.
„Zatrzymanie żołnierzy oddających strzały alarmowe w kierunku atakujących migrantów jest nie do przyjęcia. Działania Żandarmerii Wojskowej wobec zatrzymanych zostaną bezwzględnie wyjaśnione. Żołnierze stojący na straży bezpieczeństwa państwa muszą być pewni, że procedury prawne ich chronią. Będę zawsze stał po stronie honoru żołnierzy” – napisał parę godzin wcześniej Minister Obrony Narodowej Kosiniak-Kamysz.
Skąd to oburzenie? Skąd brak zaufania do Żandarmerii Wojskowej i Straży Granicznej? Czemu politycy, którzy nie byli na miejscu, zaocznie uniewinniają żołnierzy, w sprawie których toczy się śledztwo?
Bezkarność plus
Bo im to obiecali. To nowy rządowy program – Bezkarność plus – zaproponowany przez Donalda Tuska 29 maja, kiedy po tym, jak żołnierz na granicy został dźgnięty nożem przez pręty granicznej zapory, spotkał się z funkcjonariuszami.
„Państwo polskie, wszyscy bez wyjątku jesteśmy z wami i żeby nikt w Polsce i poza Polską nie miał wątpliwości, że w tej sprawie jesteśmy wszyscy zjednoczeni i że nie będzie mowy o najmniejszym zawahaniu, jeśli chodzi o wsparcie dla naszych żołnierzy i funkcjonariuszy w czasie pełnienia tej bardzo trudnej misji, jaką jest ochrona granicy, a właściwie już obrona granicy” – mówił Donald Tusk 29 maja, zapowiadając przywrócenie zony przy granicy, w której nikt służbom nie będzie patrzył na ręce.
czytaj także
„Nie mamy do czynienia z żadnymi azylantami, ale zorganizowaną, bardzo sprawną akcją łamania polskiej granicy i próby destabilizacji państwa” – przekonywał premier. „Macie pełne prawo, żeby nie powiedzieć obowiązek, używania wszystkich dostępnych wam metod, a naszym zadaniem jest, żebyście mieli poczucie bezpieczeństwa prawnego i pełnej akceptacji wszystkich Polaków, kiedy będziecie bronili nie tylko granicy, ale także swojego życia” – zapewniał. Wreszcie obiecał: „Nie będziemy się wahać, jeśli chodzi o pomoc we wszystkich aspektach, jak będziecie musieli się decydować na działania najtwardsze, nikt was nie opuści w tej sytuacji, osobiście będę w to zaangażowany”.
Czy widział już „zabawki”, jakie do dyspozycji mają żołnierze? Proce, kije różnych rozmiarów z napisem „Black lives matter”? Ja widziałam żołnierzy zapakowanych do wojskowej ciężarówki, którzy na widok kilku czarnych chłopaków, czekających z nami na straż graniczną, zaczęli wyć, tupać, krzyczeć, pokazywać nieprzyzwoite gesty.
czytaj także
Rasizm na granicy jest systemowy od dawna, przepustką jest kolor skóry. Teraz staje się wręcz wyuzdany. Właśnie dlatego, że rząd nie tylko nie dopuszcza do rozliczeń poprzednich nadużyć, ale ustami samego premiera obiecuje bezkarność.
Zona – symbol pisowskiego bezprawia – miała zostać przywrócona symbolicznie dnia 4 czerwca, w dzień wolności, rocznicę pierwszych, częściowo wolnych wyborów. Dopiero protesty sprawiły, że Donald Tusk zorientował się, że ta historia się nie klei. Że tworzenie strefy bezprawia, gdzie żołnierze będą mogli swobodnie ćwiczyć użycie pałek, gazu i innej broni na bezbronnych cywilach w rocznicę zwycięstwa demokracji nie przejdzie tak gładko, jak mu się wydawało.
Niemniej w przemówieniu na placu Zamkowym w Warszawie Tusk – „człowiek o żelaznym charakterze i otwartym sercu” – opowiadał o tym, że mu „rozrywa serce”, kiedy godzinami rozmawia ze strażą graniczną, ludźmi w mundurach, funkcjonariuszami policji i wojska, którzy służą na granicy polsko-białoruskiej, w coraz trudniejszych warunkach, bo presja ze strony Moskwy i Mińska jest coraz silniejsza. „Tam się toczy wojna, każdego dnia, każdej godziny” – mówił.
Jak to na wojence ładnie
Szkoda, że premierowi zabrakło czasu na rozmowę z mieszkańcami regionu. Dowiedziałby się, że słowo „wojna” jest nieuzasadnione. Że mieszkańcy nie boją się migrantów, którzy idą tamtędy już trzeci rok. Że osławione „młode byczki” nie wzbudzają lęku, a raczej chęć okazania wsparcia, troskę, żal. Że nawet ci, co nie angażują się bezpośrednio w dostarczanie pomocy humanitarnej na bagna, zostawiają otwartą szopę, a w niej ubrania na zmianę, jedzenie.
Dowiedziałby się, że poczucie zagrożenie wzbudzają właśnie służby, które pędzą leśnymi duktami, rozjeżdżają zwierzęta, przez miasto jadą z prędkością nawet powyżej setki. Że do szpitala zwożeni są ludzie z powybijanymi przez polskich, dzielnych funkcjonariuszy zębami, z kulą w plecach, połamanymi rękami i nogami.
czytaj także
Że zasłonięte kominiarkami twarze i numery rejestracyjne wojskowych pojazdów też nie wywołują poczucia bezpieczeństwa, a militaryzacja regionu odbiera ludziom chleb.
Dowiedziałby się, że ludzie, którzy niedawno ukrywali się przed dzielnym polskim wojskiem w lesie, teraz pracują w lokalnych przedsiębiorstwach.
Gdyby premier znalazł czas na rozmowę z mieszkańcami, być może zostałby zapytany o to, dlaczego wciąż kursują pociągi z Białorusi, choć co prawda głównie w nocy. Dlaczego można przy torach znaleźć węgiel? Dlaczego, jeśli tu niby jest wojna, nie ma na Łukaszenkę sankcji, które by go powstrzymały przed sprzedawaniem na lewo i prawo wiz tańszych niż te sprzedawane przez polskich polityków zaangażowanych w aferę wizową? Wiz tańszych o kilka metrów strefy granicznej, z murem i concertiną.
Premier mógłby więcej. Mógłby pójść do lasu, zobaczyć ludzi skulonych pod krzakami, proszących o azyl, i skonfrontować swoje wyobrażenia o braku „azylantów” z rzeczywistością. Ja w kilka dni spotkałam młode dziewczyny, młodych chłopców, dziecko, dorosłych, dojrzałych ludzi – żadne z nich nie było niebezpieczne. Żadne nie chciało napadać na państwo polskie. Chcieli znaleźć miejsce, gdzie da się żyć.
(Nie)zatrzymanie ukraińskich dziennikarzy, czyli granicyzacja w działaniu
czytaj także
Informacji od tych ludzi można by użyć, by dowiedzieć się więcej o sposobach działania służb białoruskich i mafii przemytniczych. O tym choćby, jak to się stało, że żołnierz został dźgnięty nożem.
Po co zatem kreowanie atmosfery wojennej, nastawianie ludzi przeciw migrantom, choć wrogiem jest Łukaszenka?
„Taki Afganistan”
Dziennikarze Wirtualnej Polski dowiedzieli się, że zatrzymanie żołnierzy przez Żandarmerię Wojskową było uzasadnione. Żołnierze, według źródeł w prokuraturze, strzelali do migrantów również wtedy, kiedy ci wycofali się przez granicę na stronę białoruską. Materiałem dowodowym jest nagranie z kamer. „Strzelanie nie odbyło się w sposób bezpieczny. Żołnierze strzelali do migrantów, przez płot, nawet kiedy się cofnęli na stronę białoruską” – dowiedział się dziennikarz WP.
Czy byliśmy na skraju wojny? Co by się stało, gdyby funkcjonariusz z Białorusi został ranny albo zabity z rąk polskiego żołnierza? Bo wiadomo, że migranci z własnej woli nie forsują granicy w sposób agresywny, nie nacierają na wojsko. Tak było w wielu miejscach, między innymi w Kuźnicy, co opisywano jako starcie, choć nacierali funkcjonariusze, a migranci siedzieli i czekali, bo słyszeli, że granica zostanie otwarta i przyjadą autokary z Niemiec.
Ustanowienie zony, gdzie żołnierzom nikt nie będzie patrzył na ręce, to jak widać ryzykowna gra. Pewnie kusząca, bo – jak to nazwał szef BBN Jacek Siewiera – strefa to „taki Afganistan” – poligon, gdzie mogą zdobywać doświadczenie. Wiadomo, że wielu doświadczonych żołnierzy odeszło na skutek polityki PiS, że również ze straży granicznej odeszli ludzie, nie mogąc znieść tego rodzaju służby. Są młodzi. Gdzieś się muszą uczyć. Czy jednak na pewno wzmacnia to bezpieczeństwo państwa?