Kraj

Bartoś: Kulturowy konserwatyzm to nie jest religia

Kościół Benedykta jest dziś w swym apogeum, ale też już tkwi w nim oścień przyszłej klęski. Druga część rozmowy.

Cezary Michalski: W pierwszej części naszej rozmowy zarzuciłeś właściwie papieżowi brak wiary w działanie Ducha Świętego. Tradycyjny argument na rzecz wolności w Kościele.

 

Tadeusz Bartoś: Bo to jest cały czas to samo – albo, albo. Albo jest Duch Święty i ma pewną kompetencję, i siłę pomieszkiwania w jednostce albo trzeba wziąć wszystko za mordę. Wtedy każda historyczna zmiana jest przeżywana z przerażeniem, jako utrata dawnego ideału. Bez świadomości, że to, co jest obiektem kultu naszych „tradycjonalistów”, było w swojej epoce często wielką wspaniałą rewolucją czy buntem. A na pewno było poszukiwaniem. I albo my kontynuujemy w religii ten akt poszukiwania, albo to jest martwe, bo poszukiwania Jezusa, Tomasza, Anzelma przedstawiane jako nieruchomy dogmat, to po pierwsze nieprawda, a po drugie to jest religijnie doskonale martwe. 

 

Benedykt przewiduje ten zarzut, więc pisze: „każdy ma prawo się ze mną nie zgodzić”.

 

To jest niestety tylko retoryka. Ratzinger wraz z Wojtyłą są odpowiedzialni za zdławienie nowej myśli teologicznej katolicyzmu, za akty zastraszania, promowanie miernot. Raczej „nikt nie ma prawa się nie zgodzić” – to jest faktyczne życiowe przesłanie Benedykta. A odnośnie stwierdzenia o „prawie do nie zgadzania się”, które umieścił w swojej książce, powstaje pytanie, czy w seminariach można nauczać, że Jezus nie urodził się w Betlejem? A jeśli można, to co to znaczy dla takiego Kościoła, jakim go widzi Benedykt? To wszystko jest mgławicowe, w jego stylu, tak samo mętnie mówił o islamie i w innych kwestiach, budząc oburzenie. Nie wiadomo w jakiej roli on występuje: teologa czy papieża, myśliciela czy człowieka władzy? A ta niejasność jest dla człowieka władzy wygodna. 

 

Może część tej „niejasności” czy nawet „mętności” pochodzi nie z jego „stanowiska władzy”, ale z samej jego biografii? Ratzinger był kiedyś ojcem soborowym, przyjacielem Kunga, bliższym w poglądach i postawie jemu, niż dzisiejszemu papieżowi Benedyktowi XVI. Zmienił go rok 1968, przeraził się buntu swoich własnych seminarzystów. Może on właśnie wtedy utracił wiarę w Ducha Świętego, tak jak de Maistre utracił ją, oglądając terror?

 

Ja sądzę, że on nie zrozumiał kontekstu tych wszystkich buntów, zarówno studentów, jak i seminarzystów. Był tak mocno zagłębiony w mentalności zachodniej kultury mieszczańskiej, że bunt przeciwko niej był dla niego nie do przyjęcia (chaos, zburzenie świętych hierarchii itp. głupstwa). W ten sposób odrzucił najważniejszy w religii obowiązek inkulturacji. Wierności jednej historycznej formacji społecznej nie można mieszać z wiernością uniwersalnemu duchowi religijnemu. Niedawno „Gazeta Wyborcza” publikowała listy Leszka Kołakowskiego do Czesława Miłosza. Czytając to, oblewałem się zimnym potem. Oni także ten rok 1968 widzieli wyłącznie jako zapaść Zachodu, szydzili z nastawionych reformatorsko księży, bez świadomości, bez uznania tego, jaka praca została wykonana przez wielkich teologów (jakby bez świadomości istnienia olbrzymiej literatury najwyższej jakości w tej materii), skupiając się na jakichś barwnych anomaliach (zakonnice bez habitów, księża odprawiający msze w dżinsach itp.), co zawsze się pojawia jako odprysk gwałtownych zmian społecznych. To był jakiś chór narzekań, bez próby spojrzenia z dystansu, zaciekawienia się czymś tak osobliwym, jak gwałtowność buntu pokoleniowego. Jaka energia została zgromadzona w seminariach, ile przemocy i poniżania, że w takich miejscach zorientowanych na dyscyplinę wybucha tak gwałtowny bunt? To jest proste pytanie, które od razu wpycha się do głowy. Dla socjologów, psychologów takie wydarzenia to Mekka, diagnostyczny raj. Dzieją się ważne społecznie rzeczy, przyjrzyjmy się temu, zdiagnozujmy to społeczeństwo. Tego rodzaju i tej skali bunty nie biorą się z arbitralnej decyzji jednostki, która „wybrała zło” albo „upadła”. Jest pewien automatyzm wybuchu społecznego. A jak jest automatyzm, to znaczy, że jest napięcie. A poza tym nie istnieje permanentna rewolucja, po krótkich wyładowaniach powraca równowaga, homeostaza zawsze zwycięska. Choć jestem przekonany, że dzięki właśnie tamtym wydarzeniom żyjemy w trochę lepszym społeczeństwie w Europie, bardziej szanującym liberalne prawo jednostki do decydowania o własnym życiu. 

 

Opinie Kołakowskiego i Miłosza to kulturowy konserwatyzm, całkowicie instrumentalizujący religię jako fundament społecznego porządku. To nie jest religijna wiara, której Kołakowski nie miał w ogóle, a Miłosz niewiele i dość specyficzną. Jednak w Polsce się tego nie rozróżnia, dzięki czemu tak wielu ludzi niewierzących może być tutaj konserwatywnymi katolikami.

 

Konserwatyzm to też opcja, za którą stoją poważne argumenty, jednak lepiej żeby nie był jedynie prostą reakcją. Bo reakcyjność to jest odruch emocjonalny, nie ma w tym refleksji. Tymczasem z punktu widzenia religii niezinstrumentalizowanej przez myślenie reakcyjne tego typu, prawdziwym problemem jest inkulturacja, konieczność zrozumienia zmian kulturowych, za którą idzie zmiana mentalności ludzi. Konserwatyzm więc nie może zamykać oczu na zmianę, bo jest wtedy ślepotą. Pewne czynności realnie religijne w jednej epoce, w następnej, jeśli się ich nie zmieni, mogą być traktowane już tylko magicznie albo być wręcz kretynizmem. Zmienia się kontekst kulturowy, zmienia się wrażliwość i właśnie dlatego są potrzebne badania historyczne, dlatego historycznie czytamy teksty religijne. Scholastycy, kiedy wzajemnie czytali swoje teksty, rozumieli się, bo byli z jednej szkoły. Ale jeśli my czytamy ich dzisiaj – po Oświeceniu, po nowoczesności – żeby zrozumieć ich myśl, musimy wykonać dosyć złożoną pracę hermeneutyczną, zweryfikować znaczącą porcję własnych przedzałożeń. Na tym właśnie polega hermeneutyka, żeby się przybliżyć trochę do myśli tamtych ludzi, w przeciwnym razie kompletnie ich zakłamujemy. Benedykt i konserwatyści tego typu, trzymając się sztywno tego, co jest niby odwieczną tradycją, całkowicie ją w rzeczywistości mistyfikują. To jest katolicyzm kontrreformacyjny, gdzie pewna żywa wcześniejsza tradycja, którą cechowały ciągłe przesunięcia w rozumieniu dogmatów, zostaje zamieniona w taką sztywną, niby-ponadhistoryczną doktrynę. Ma nam dostarczyć już wyłącznie światła pewności.

 

Po rewolucji francuskiej to się jeszcze bardziej radykalizuje.

 

Cała moja ostatnia książka o Tomaszu z Akwinu jest o tym, że w średniowieczu wcale nie było aż takiego nerwowego napięcia, żeby wszystko musiało być absolutnie pewne. Dogmat był traktowany jako wyjaśnienie (explicatio). Natomiast ta histeria pewności pojawia się później, pewnie od Kartezjusza i jego szukania nienaruszalnej podstawy danej tu i teraz. W XIX wieku dowody Tomasza z Akwinu na istnienie Boga zostają wyrwane ze swego kontekstu i w sposób kompromitujący użyte choćby w walce przeciwko ateizmowi. Wynika to z elementarnego niezrozumienia natury tych rozumowań, argumentacji, tak jak one były stosowane w średniowieczu. 

 

Dowód Anzelma jest teologiczny, ma pokazywać wewnętrzną spójność i racjonalność wiary (taka jest jego intencja). Podczas gdy Tomasz przepisuje i modyfikuje Arystotelesa, trochę jak kronikarz, choć nie tylko, bo w kontekście tych dowodów pojawia się rzecz fundamentalna, być może pierwszy raz w historii oddzielono metodologiczne filozofię i religię (teologię), z wszystkimi tego laicyzującymi konsekwencjami. Był to wielki temat średniowiecza, rozstrzygnięty przez Alberta i Tomasza, później zradykalizowany przez franciszkanów (Duns Szkot, Ockham). Benedykt XVI nie rozumie własnego kontekstu i stara się nie rozumieć kultury, w której żyje, odrzucając jej najcenniejsze składowe (wolność, pragmatyczna prowizoryczność rozwiązań, itp.). Dla niego tylko Kościół przedsoborowy jest wzorem właściwym, idealizuje go, jakby Kościół był taki zawsze, jakby zawsze tak samo myślano o dogmatach, sakramentach itp. A to jest nieprawda. On w swojej książce o liturgii mówi, że Sobór Watykański II to największy przełom w historii liturgii, tragiczne zerwanie, niedopuszczalne napisanie wszystkiego na nowo, zerwanie z wielką niezmienną tradycją liturgiczną. Tymczasem największą reformą, największym zerwaniem był Sobór Trydencki, który z całej rozmaitości rytów lokalnych utworzył jeden centralny. I wszystko podporządkował jednemu. To jest znak kontrreformacyjnej nowożytności, obrzydliwa maska zabijająca wszystko, co mogłoby być żywe i inspirujące w chrześcijaństwie.

 

Tamto kontrreformacyjne „uspójnienie” miało funkcję raczej polityczną niż religijną.

 

Oczywiście, bo to było usztywnienie, dogmatyzacja w reakcji na protestantyzm. Ogromny nacisk na to, że nawet słowa w liturgii trzeba wypowiadać precyzyjnie, bo jak nie, to może nie zadziałać. Stąd nierzadkie nerwice księży. Benedykt próbuje jednak nie przyjmować do wiadomości tego, że jest rozwój w Kościele, że tak jak było kiedyś, to już nie wróci. I nie może być tak jak 300 lat temu, bo nie ma już tamtych ludzi. Na tym polegało aggiornamento Jana XXIII. Benedykt jest przeciwko aggiornamento, przeciwko uwspółcześnieniu, uczynieniu form religijnych „dzisiejszymi”. On jest przekonany, że istnieją wieczne czynności, ta niezmienność jest dla niego atrakcyjna, a sfera ludzka jest dla niego upadła, bo zmienna. Tymczasem we wcześniejszym wcieleniu katolicyzmu, u średniowiecznego Tomasza z Akwinu nigdy takich potrzeb nie było, Tomasz jest historyczny (oddziela niezmienność boską od ludzkiej kontyngencji), tam zmienność jest założona i włączona w myślenie. Spójność można osiągnąć tylko w obszarze pojęć. Chrześcijaństwo, które chciałoby realnie skorzystać z badań historycznych, musiałoby zrezygnować ze spójności dogmatu poprzez wieki (to już dwadzieścia takich wieków). Nie chodzi o to, żeby bredzić, ale żeby zrezygnować z takiego oglądu odgórnego, jak by się miało dostęp do wnętrza Boskiej myśli. Może Bóg sobie to wszystko składa, ale Benedykt nie powinien. 

 

Spójność systemu logicznego osiąga się za cenę tego, że nic nie mówi ona o rzeczywistości. Spójność to jest operacja umysłu, a nie rzeczywistość. Jeśli my chcemy gdzieś odnaleźć spójność w rzeczywistości, to jest to zawsze fragmentaryczne. Świat nie jest systemem, nie jest mathesis universalis. A taki ideał narzuciła sobie w walce ze scjentyzmem dogmatyka katolicka. Spójność za cenę totalnego odklejenia się od rzeczywistości, także tej badanej przez historyków pierwszego wieku. Jeśli chcemy wszystko uspójnić, to po to głównie, aby mieć władzę nad innymi. Mamy oto nieodparte argumenty. Taka jest „przemocowa” funkcja doktryn, które siłę swej prawdziwości czerpią z wykazywania ciągłości, logiczności, spójności, more geometrico. Ja cię doprowadzę do takiej sytuacji, że ty się musisz poddać. Ja cię do tego zmuszę moimi argumentami. Tak ma w nowożytności funkcjonować dogmat, tak funkcjonują rzymskie dykasterie, nakazujące teologom milczenie, wykluczające z Kościoła niepoprawnie myślących, głosujących czy też niepoprawnie się pobierających itp. To przemoc w stanie czystym, niczym źródlana woda. Taki jest rezultat poszukiwania ciągłości w doktrynie chrześcijańskiej przez wieki, w lękliwym przejęciu się, i tłumaczeniu jak dziecko z własnych zaangażowań, z iluzją w głowie, że tylko taka ciągłość może nas obronić, bo jest gwarancją prawdy. Niepewność, co do własnej prawdy w zderzeniu z nowoczesnością sprawiła, że użyto nie własnych metod wykazywania sensowności własnej doktryny. Upodobniono się do tego, z kim walczono. To jest dopiero złośliwość losu. Scjentystyczny dogmatyzm – to są dziś atrybuty katolicyzmu. Diabeł chichocze i nie może przestać, aż mu klatka piersiowa się wzdyma.

 

Tyle że od swego oświeceniowego przeciwnika Kościół nauczył się rzeczy niekoniecznie najlepszych. Instrumentalnego rozumu tak, ale już dialektyki Oświecenia nie.

 

Najgorsze jest chyba to, że nauczył się też biologicznego materializmu. Dziś głosi, że trzeba w kodeksach międzynarodowych respektować wyłącznie biologię (płeć biologiczna). Kościół był zawsze za duszą, a ciało pozostawiał gdzieś z tyłu. Teraz jednak mamy w Kościele prawdziwe królestwo biologii, czy raczej fantazmatu biologii, bo nie ma żadnej płci czysto biologicznej (pozakulturowej), nie ma człowieka (natury) w abstrakcyjnym oderwaniu od kultury (ducha). To jest niesamowity odwrót w stronę najbardziej prymitywnego oświeceniowego materializmu. Do tego dualizm, kompletny rozdział kultury (duszy) i natury (ciała). Można więc teraz w Kościele mówić o biologii poza kulturą, bo kultura jest zła, np. dopuszcza homoseksualizm. A homoseksualizm jest zły, bo uderza w biologiczne funkcje płci (przenajświętsza reprodukcja). To jest dzisiejsza doktryna Kościoła. Kultura jest zła, bo daje wolność, natura rozumiana biologicznie nie daje wolności, zatem jest dobra. 

 

Duch jest wolny, może nawet grzeszyć, więc Kościół Benedykta opowiada się w swoich dyskusjach przeciwko duchowi, całkowicie po stronie biologii, najlepiej egzekwowanej kodeksem karnym. Wszystko w biologii jest zdeterminowane, tego nie można wybrać. Podobnie jak nie można wybrać roli płciowej. Biologia determinuje, żeby nie było żadnego ruchu. Całkowicie zrenaturalizowana została także koncepcja prawa naturalnego. Sprowadzono ją wyłącznie do instynktu seksualnego i samozachowawczego (tak o prawie naturalnym pisali niektórzy autorzy oświeceniowi). To nie ma nic wspólnego z prawem naturalnym u Tomasza z Akwinu, które było czymś duchowym, prawem moralnym, boską iskrą, śladem boskiego prawa w duszy ludzkiej, było czymś należącym do porządku kultury, do wolności. Najbardziej prymitywne wczesnooświeceniowe, a później neopozytywistyczne doktryny – oni stali się ich wyznawcami, żeby tylko nie było miejsca dla wolności. Wygląda to dziwnie, ta przystań, do której zawinął dziś Kościół katolicki. Nadmiar gier dyplomatycznych, chęci wpływu na prawo stanowione państw, brak refleksji filozoficznej i teologicznej (tłumienie refleksji, marginalizacja myślących) – tak źle dawno nie było. Taka skrajność jednak sama już w sobie zawiera swoją klęskę, reakcję dążącą przynajmniej do przywrócenia błogosławionej homeostazy. Kościół Benedykta jest dziś w swym apogeum, ale też już tkwi w nim oścień przyszłej klęski.

 

Czytaj pierwszą część rozmowy Cezarego Michalskiego z Tadeuszem Bartosiem

 

Tadeusz Bartoś – filozof, profesor Akademii Humanistycznej im. Aleksandra Gieysztora w Pułtusku. Opublikował m.in. Ścieżki wolności (2007), Wolność, równość, katolicyzm (2007), Jan Paweł II. Analiza krytyczna (2008), W poszukiwaniu mistrzów życia. Rozmowy o duchowości(2009), Koniec prawdy absolutnej. Tomasz z Akwinu w epoce późnej nowoczesności (2010). Prowadzi bloga „Z punktu widzenia” – tadeuszbartos.blog.onet.pl

 

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Cezary Michalski
Cezary Michalski
Komentator Krytyki Politycznej
Publicysta, eseista, prozaik. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, potem również slawistykę w Paryżu. Pracował tam jako sekretarz Józefa Czapskiego. Był redaktorem pism „brulion” i „Debata”, jego teksty ukazywały się w „Arcanach”, „Frondzie” i „Tygodniku Literackim”. Współpracował z Radiem Plus, TV Puls, „Życiem” i „Tygodnikiem Solidarność”. W czasach rządów AWS był sekretarzem Rady ds. Inicjatyw Wydawniczych i Upowszechniania Kultury. Wraz z Kingą Dunin i Sławomirem Sierakowskim prowadził program Lepsze książki w TVP Kultura. W latach 2006 – 2008 był zastępcą redaktora naczelnego gazety „Dziennik Polska-Europa-Świat”, a do połowy 2009 roku publicystą tego pisma. Współpracuje z Wydawnictwem Czerwono-Czarne. Aktualnie jest komentatorem Krytyki Politycznej
Zamknij