Kraj

Bank ma zawsze rację, czyli pokusa nadużycia Balcerowicza

W Polsce dyskusję o kredytach frankowych przejęła mała, acz radykalna sekta rynkowych fundamentalistów – uważają oni, że bank zawsze ma rację i że może sobie pozwolić na wszystko, w tym na łamanie prawa. To nie ma nic wspólnego nie tylko ze sprawiedliwością, ale nawet z obroną rynku i kapitalizmu – jeśli komuś na tym ostatnim naprawdę zależy.

Jak rozpoznać fundamentalistę? Słownik języka polskiego PWN podaje dwa główne znaczenia słowa „fundamentalizm”: to „tradycjonalistyczny i ortodoksyjny stosunek do wyznawanej religii” oraz „radykalizm w wyznawaniu jakiejś idei, odmawiający innym racjom prawa istnienia”. Dyskusja o sprawiedliwym i zgodnym z prawem rozwiązaniu problemu kredytów frankowych – która właśnie toczy się w naszych mediach – pokazuje doskonałe przykłady fundamentalizmu w praktyce.

Jedna strona tej debaty wypowiada się bez wahania o kwestiach, o których nie ma pojęcia i których nie próbuje zgłębić; systematycznie obraża tych, którzy się z nimi nie zgadza; wreszcie ignoruje wiedzę naukową, odwołując się do swoich przekonań i intuicji. Wiecie już, o kogo chodzi, prawda? O prof. Leszka Balcerowicza i jego medialne wsparcie – publicystów Witolda Gadomskiego oraz Wojciecha Maziarskiego. Prof. Balcerowicz, którego dorobek prawniczy nie jest szerzej znany, nie tylko dowodzi, że zna się lepiej na prawie od prof. Ewy Łętowskiej, prawniczki i byłej sędzi NSA oraz Trybunału Konstytucyjnego, ale też jej argumenty nazywa „reakcją, a nie polemiką”. Dodajmy, że prof. Łętowska jest autorką licznych książek dokładnie na temat tego, o co się toczy spór – ochrony praw konsumenta.

Mógłbym w tym miejscu być równie niemiły wobec ojca polskiej transformacji, jak on sam bywa wobec swoich polemistów, i napisać, że prof. Balcerowicz nie ma zielonego pojęcia o przedmiocie, o którym się wypowiada. Byłoby to jednak zbyt łatwe: mamy tu do czynienia z czymś znacznie gorszym niż zwyczajna niewiedza, arogancja i mansplaining (zastosowany tutaj wobec prof. Łętowskiej – jak widać, nie chroni przed nim ani dorobek, ani wiek). Przyjrzyjmy się więc bliżej argumentom Balcerowicza – nie dlatego, że ma rację (bo nie ma), ale dlatego, że pokazują one, jak bardzo oswojona została obecności pewnej radykalnej ideologii w polskim życiu publicznym.

Najwyższa pora, by plan Balcerowicza odkreślić grubą linią

Argumenty te same od XIX wieku

W głośnym wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” (12 kwietnia) o tzw. frankowiczach Balcerowicz odwołuje się do dwóch głównych argumentów. Po pierwsze, że za wyroki sądów przyznających rację frankowiczom zapłaciliby wszyscy („Któż rozsądny może zakładać, że obciążenia banków nakładane przez sądy skończą się na bankach?! To jest wygodna fikcja upowszechniana przez wielu dziennikarzy. Im większe byłyby obciążenia dla banków, tym większe obciążenia dla ludzi. Bank ma z jednej strony należności, tj. właśnie udzielone kredyty, a z drugiej zobowiązania wobec klientów, którzy w bankach trzymają pieniądze. Niespłacane kredyty lub, co gorsza, zwroty rat kredytów uderzałyby w stabilność banków. […] Skrajne orzeczenia sądów prowadziłyby do załamania systemu bankowego. A w mniej skrajnych przypadkach koszty byłyby przerzucone na niefrankowiczów, w tym ludzi, którzy nie ulegli pokusie i wzięli kredyty w złotówkach?”).

Po drugie, według prof. Balcerowicza pogląd, że jedna strona rynkowej umowy może być słabsza, jest fałszywy („Co miałoby wynikać z tezy, że klient jest zawsze słabszy? Zawsze? […] Czy konsument nie jest słabszy, gdy podejmując ryzyko – zyskuje, ale staje się słabszy, gdy zaczyna tracić? Taka doktryna słabszej strony to kpina ze «złotowiczów» i z elementarnego poczucia sprawiedliwości”).

Oba te argumenty pojawiają się w dyskusjach dotyczących systemu finansowego (oraz, szerzej, kapitału) i jego odpowiedzialności za skutki społeczne swoich działań przynajmniej od XIX wieku, mają więc długą historię. Oba te argumenty nie są również argumentami prawnymi. To zresztą charakterystyczne: nic nie wskazuje, aby prof. Balcerowicz albo którykolwiek ze wspierających go publicystów w ogóle zadali sobie trud zainteresowania się orzecznictwem europejskich trybunałów w kwestiach ochrony konsumenta. Nie dość zresztą, że nie zadali sobie trudu – ale nawet się tego nie wstydzą. Co więcej – nic nie wskazuje, aby w ogóle przyszło to wypowiadającym się panom do głowy. Nic nie przeczytali i są z tego dumni. To klasyczny mechanizm myślenia fundamentalistów: głoszą prawdę objawioną, a więc argumenty ekspertek – takich jak prof. Łętowska – uważają z góry za nieważne.

Nie jestem prawnikiem i nie będę się wypowiadał w kwestiach prawnych – odmiennie niż Balcerowicz. Zajmowałem się jednak nieco historią idei gospodarczych (napisałem o nich nawet książkę czy dwie). Z tej perspektywy argumenty Balcerowicza brzmią znajomo.

Czy wolny rynek lubi łamanie reguł?

Argument pierwszy brzmi naprawdę tak: „Może banki technicznie łamały prawo, ale konsekwencje pociągnięcia ich do odpowiedzialności byłyby zbyt kosztowne dla właścicieli i klientów”. To bardzo dziwaczny pogląd w ustach zwolennika wolnego rynku. Nawet jeśli ktoś wierzy, że wolny rynek dystrybuuje zasoby w sposób społecznie optymalny – ja nie wierzę, ale Balcerowicz ewidentnie tak – to takie stanowisko jest trudne do obrony. Oznacza bowiem akceptację dla bankowego tzw. moral hazard, pokusy nadużycia, czyli w praktyce nagradza łamanie reguł (w tym wypadku prawa).

Rynek działa efektywnie, kiedy uczestnicy rynkowej gry grają według tych samych reguł. Działa źle – albo wcale – także m.in. w warunkach dużej asymetrii informacji pomiędzy podmiotami oraz w kilku jeszcze innych sytuacjach. (Za moment do tego wrócimy).

Udzielanie przez banki kredytów frankowych w Polsce to podręcznikowy przypadek pokusy nadużycia. Bankierzy wiedzieli, że to się musi źle skończyć – udzielanie takich kredytów w innych krajach w latach 90. i na początku XXI wieku niezmiennie bowiem źle się kończyło. Obstawili jednak (jak mówiła prof. Łętowska w wywiadzie dla Onetu 18 kwietnia), że państwo polskie będzie zbyt słabe i zbyt nieefektywne, żeby wyegzekwować sprawiedliwe reguły gry rynkowej. I jak na razie, dodajmy, wygląda na to, że mieli rację.

Moral hazard niszczy wolny rynek także dlatego, że zniechęca do produktywnej aktywności ekonomicznej. Skoro raz opłaciło się bankom oszukiwać klientów na masową skalę, to dlaczego miałyby nie spróbować tego ponownie z innymi toksycznymi produktami finansowymi?

Sprzedawcy znów wezmą swoje prowizje, zarządy – swoje premie, a kiedy zacznie się problem, bankierzy znów poproszą o nietykalność – argumentując tym, że jeśli poniosą konsekwencje złego zachowania na rynku, to stabilność systemu finansowego będzie zagrożona.

Kto ryzykuje, ten może zapłacić. Na przykład bank

Prawdziwy zwolennik wolnego rynku powinien zatem uważać, że ci aktorzy, którzy łamią reguły gry – np. świadomie sprzedają klientom toksyczne produkty finansowe, w dodatku formułując umowy tak, że są one niezgodne z prawem – powinni ponieść odstraszającą karę. A kto powinien zapłacić? W pierwszej kolejności oczywiście akcjonariusze banków sprzedających toksyczne produkty. Nie ma w tym nic niesprawiedliwego: byli udziałowcami w przedsięwzięciu prowadzonym z naruszeniem prawa. Zainwestowali w nie, podjęli ryzyko – i wyszli na tym nie najlepiej. To się zdarza w działalności biznesowej.

A jeśli banki będą wymagały dokapitalizowania, może to zrobić państwo, przejmując równocześnie pakiet kontrolny. Wartość udziałów dotychczasowych akcjonariuszy spadnie, być może nawet do zera. Było uważać, w co się inwestuje! Pozostaje im pozwanie zarządów banków, które wpakowały akcjonariuszy w ten toksyczny (i nielegalny) interes.

Frankowicze – czar prysł!

czytaj także

Wyroki sądowe, dodajmy, nie będą oznaczały „uprzywilejowania” frankowiczów wobec kredytobiorców złotówkowych. Będą formą kary dla złego aktora w grze rynkowej i powinny uczyć pozostałych graczy poszanowania reguł. W tym właśnie momencie powinno wkroczyć państwo – np. ustalając reguły przewalutowania kredytów frankowych na drodze ustawowej w taki sposób, aby frankowicze nie otrzymali w efekcie darmowego kredytu (a więc by w sumie nie wyszli na tym lepiej niż ci, którzy wzięli kredyty w złotówkach).

Wszystkie jednak dotychczasowe próby politycznego rozwiązania problemu kończyły się, przypominam, niepowodzeniem – przy akompaniamencie donośnych sprzeciwów bankierów i ich lobbystów. Banki najpierw odsyłały klientów do sądów, blokując wszystkie próby systemowego załatwienia sprawy – dopóki wygrywały. Potem, od kiedy zaczęły przegrywać w sądach, próbują publicznym lobbingiem (o którym mówi w wywiadzie prof. Łętowska) wpływać na ich wyroki. Cały czas grają też na zwłokę, co ułatwia im nieudolność państwa – w którym na wyrok w sprawie frankowej czeka się kilka lat. To cyniczna strategia, ale może się okazać skuteczna. Banki robią de facto zakład o to, że państwo polskie nie poradzi sobie z problemem.

Asymetria, zapewniamy pana, że frank nie zdrożeje

Drugi problem dla zwolennika wolnego rynku powinien wynikać z oczywistej asymetrii informacji. Rynek w ogóle nie może efektywnie działać, jeśli pomiędzy uczestnikami rynkowej wymiany istnieje rażąca dysproporcja w wiedzy o warunkach transakcji – ponieważ ci uczestnicy nie mogą wówczas podejmować racjonalnych decyzji („racjonalnych” oznacza w tym wypadku „maksymalizujących korzyści”).

W wypadku kredytów frankowych tę asymetrię trudno zakwestionować. Po jednej stronie byli klienci, osoby prywatne, w dodatku często, jak się wydaje, aktywnie wprowadzani w błąd przy okazji sprzedaży. Tak było, notabene, w moim wypadku – pracownik banku bardzo wytrwale przekonywał, że kurs franka jest stabilny i w perspektywie będzie się obniżał, a wkrótce wejdziemy do euro (co, przypominam, rząd Tuska obiecał na rok 2012) i ryzyko, już według niego bliskie zera, jeszcze się zmniejszy. (Nie, nie pozwałem jeszcze banku). Oczywiście zapisu tej rozmowy nie ma, nikt nie jest w stanie udowodnić jej przebiegu, a pracownik banku przez 15 lat od tej rozmowy zdołał zmienić pracę trzy razy albo został hodowcą owiec w Qaqortoq na Grenlandii i jest nieosiągalny dla nikogo.

Magicznych Monet Trzos? Dlaczego prezesi banków boją się nowoczesnej teorii pieniądza

Asymetria informacji – pomiędzy indywidualnym klientem a dużą instytucją finansową, z jej działem prawnym i specjalistami od oceny ryzyka – jest oczywista. Jej efekt także jest przewidywalny i (myślę, że co do tego zgodzimy się z prof. Balcerowiczem) społecznie nieoptymalny, jakkolwiek różnimy się w podejściu do rozwiązania problemu. Mamy dziś 700 tysięcy rodzin z toksycznymi instrumentami finansowymi na karku, a banki grożą, że system finansowy się zawali, jeśli ich sprawy zostaną rozwiązane w sądzie.

Prawo pracy, czyli droga do zniewolenia 

Dlaczego jednak Balcerowicz tak bardzo protestuje przeciwko uznaniu nierównorzędności stron umowy? (Przypomnijmy: to jego argument numer dwa). W tym miejscu już w grę wchodzi ideologia. Żeby to dobrze pokazać, sięgnijmy najpierw do odległej historii kapitalizmu. „Swobodę zawierania umów” traktowano w niej często jako wygodne uzasadnienie opresji. Po zniesieniu poddaństwa w Księstwie Warszawskim w 1807 roku chłopi, nadal gospodarujący na ziemi, która była własnością dziedzica, mieli zawierać z nim „umowy” pozwalające im korzystać z gospodarstwa. W praktyce, oczywiście, była to fikcja – chłop tylko teoretycznie mógł się nie zgodzić na warunki dziedzica, od którego pozostawał całkowicie zależny. Mógł co prawda wyjść ze wsi, ale wtedy nie miał się gdzie podziać. Wolność! Konserwatywna publicystyka podtrzymywała wówczas fikcję „umowy wolnych z wolnymi”.

Później, w drugiej połowie XIX wieku, podobnego argumentu używano przeciwko związkom zawodowym. Sprzyjająca biznesowi publicystyka traktowała umowę robotnika z pracodawcą jako swobodnie zawartą na rynku, całkowicie ignorując społeczne realia. Zakładanie związku zawodowego – a w szczególności strajk – były z tej perspektywy po prostu nieuczciwe, ponieważ były domaganiem się zmian warunków umowy post factum za pomocą nacisku na pracodawcę. Skoro robotnik Kowalski dobrowolnie zawarł umowę z przemysłowcem, powiedzmy Biedermannem z Łodzi czy Dittrichem z Żyrardowa, to omijanie jej postanowień za pomocą zmowy z innymi robotnikami, względnie próba szantażu pracodawcy były kradzieżą oraz oszustwem, oczywiście domagającym się surowej kary.

W obu wypadkach domniemana wolność zawierania umów, na którą się powoływano, była tylko ideologicznym parawanem: trzeba było być ślepcem, żeby nie dostrzegać rażącej dysproporcji pomiędzy pracodawcą i pracownikiem. W obu przypadkach też uznanie nierównorzędności stron umowy stało się pretekstem do interwencji państwa w stosunki pomiędzy stronami. Jak wiadomo, w świecie libertarianina nie istnieje nic gorszego niż ingerencja państwa w wolność obrotu gospodarczego. Oto wyjaśnienie, dlaczego libertarianin nie może przyznać, że w sporze pomiędzy frankowiczami i bankami jedna ze stron była słabsza: ponieważ otwiera to drogę państwu do interwencji.

Być jak Korwin-Mikke

Wróćmy na koniec do subtelnej sprawy wiary. W 2013 roku Balcerowicz napisał wstęp do książki Jonaha Goldberga Lewicowy faszyzm, chwaląc ją za „odkłamywanie historii i języka”. Ten skrajnie prawicowy amerykański publicysta uważa np. kampanie przeciw paleniu tytoniu za… nazistowski wynalazek. Oto próbka tego odkłamywania (przekład mój, nie mam dostępu do polskiego wydania – przyp. A.L.):

„Pod ważnymi względami nazistowskie kampanie przeciw paleniu i promujące zdrowie publiczne zapowiadały dzisiejsze krucjaty przeciwko śmieciowemu jedzeniu, tłuszczom nasyconym itp. Podręcznik Hitlerjugend głosił: «Odżywianie to nie sprawa prywatna!» – tę mantrę głosi także establishment zdrowotny dzisiaj. […] Organiczne jedzenie było nieodwołanie powiązane z tym, co naziści wówczas opisywali – jak lewica robi to dziś – jako kwestie «sprawiedliwości społecznej»”.

„Wolny rynek zdecydował”. Sprawdzamy, jakie to decyzje

To tylko próbka, cała książka jest taka! U Goldberga wszystko to, czemu sprzeciwiają się libertarianie – ubezpieczenia zdrowotne na przykład – zostało wrzucone do jednego worka z demonicznymi socjalistyczno-nazistowskimi ideami wymierzonymi w ludzką wolność. Socjalistami byli dla niego Hitler, Bismarck, Franklin Delano Roosevelt – właściwie wszyscy, którzy sprzeciwiali się libertariańskiej agendzie. To już – na naszym rynku ideowym – nawet nie jest PiS, tylko coś bardziej skrajnego, chociaż i politykom PiS zdarzało się nazywać Hitlera „socjalistą” (zrobił to europoseł PiS, prof. Ryszard Legutko w 2016 roku), a nazizm „ideologią marksistowską” (powiedział tak Przemysław Czarnek, obecny minister edukacji i nauki, w sierpniu 2020 roku).

To są poglądy lokujące prof. Balcerowicza w ideowym towarzystwie Korwin-Mikkego i Konfederacji, wraz z ich apoteozą wolnego rynku jako darwinowskiego pola walki o byt i pogardą dla słabych.

Leszek Balcerowicz – jako ojciec polskiej transformacji – ma jednak w liberalnych mediach niewyczerpany kredyt zaufania: jest dla nich jednym z symboli III RP i przełomu roku 1989. Ewolucji jego poglądów przez dekady starały się wytrwale nie dostrzegać. Nawet one jednak zaczynają się orientować, że mają do czynienia z radykalnym ideologiem, a nie ekspertem. 3 kwietnia 2021 roku w „Wyborczej” Miłosz Wiatrowski opisał ideologiczny romans Balcerowicza z Charlesem Kochem, jedną z najbardziej złowrogich postaci amerykańskiej polityki, prowadzącego lobbing na rzecz wielkiego biznesu (ale też walczącego np. z transportem zbiorowym, który uważa za komunistyczny wynalazek). Libertarianizm w wydaniu Kocha oznacza po prostu kult wielkiej korporacji – która powinna płacić jak najmniejsze podatki i mieć jak największą wolność, w tym wolność niszczenia środowiska naturalnego (Koch intensywnie lobbował przeciwko walce z katastrofą klimatyczną). Z tej perspektywy banki naturalnie mają rację w sporze z frankowiczami – ponieważ, jako uosobienie rynkowej racjonalności, zawsze mają rację w starciu z pojedynczym klientem. Dobro korporacji jest dobrem narodu!

To nie tylko nie jest liberalizm w wydaniu klasyków liberalizmu – takich jak John Stuart Mill czy John Rawls. To jest na pół religijna sekta – głucha na argumenty, wiedzę naukową i zapatrzona we własne poglądy. Warto, żeby ktoś to w końcu powiedział na głos.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Adam Leszczyński
Adam Leszczyński
Dziennikarz, historyk, reporter
Dziennikarz OKO.press, historyk i socjolog, profesor Uniwersytetu SWPS w Warszawie. Autor dwóch książek reporterskich, „Naznaczeni. Afryka i AIDS" (2003) oraz „Zbawcy mórz” (2014), dwukrotnie nominowany do Nagrody im. Beaty Pawlak za reportaże. W Wydawnictwie Krytyki Politycznej ukazały się jego książki „Skok w nowoczesność. Polityka wzrostu w krajach peryferyjnych 1943–1980” (2013) i „Eksperymenty na biednych” (2016). W 2020 roku ukazała się jego „Ludowa historia Polski”.
Zamknij