Gdyby Tusk przychylił się do kandydatury szefa MSZ, trudno by mu było uniknąć wrażenia, że robi to pod dyktando konserwatywno-deweloperskiego gangu, który całkowicie wymknął mu się spod kontroli.
Dzisiejsze doniesienia o tym, że wiceminister rozwoju i technologii Jacek Tomczak zarobił miliony na interesach z deweloperami, na rzecz których intensywnie lobbował, m.in. forsując projekt Kredyt na start, nie są zaskakujące. Nawet klubowi koledzy Tomczaka z PSL nieprzesadnie ukrywali, że w rządzie pełni on wyłącznie funkcję deweloperskiego podnóżka i wprowadza rozwiązania, dzięki którym najwyższe w Europie ceny mieszkań będą jeszcze wyższe.
Nawet skala bezczelności, z jaką PSL doi państwo i wykorzystuje ministerialne stołki do pisania prawa pod bogatych, nie jest zupełnie bezprecedensowa – chyba tylko wielebny Hołownia nie wiedział o legendarnych kompetencjach i dokonaniach koalicyjnych kolegów na tym, nomen omen, polu. W kontekście innych doniesień z ostatnich dni zastanawia jednak, jak skandal wpłynie na przyszłoroczne wybory prezydenckie.
Lewica mówi dziś to, co za trzy lata zrealizuje Koalicja Obywatelska [rozmowa]
czytaj także
Kilka dni temu Władysław Kosiniak-Kamysz zaapelował o wyłonienie wspólnego kandydata z obozu koalicyjnego, który miałby zapobiec triumfowi Przemysława Czarnka, Karola Nawrockiego czy innego giganta z długiej ławki PiS. Choć nie wymienił nazwiska, media szybko wyjaśniły, co kryje się za przemyśleniami chodzącego na pisowskiej smyczy szefa PSL, drżącego jak osika przed odpływem swojego w dużej mierze wyimaginowanego elektoratu – chęć zastąpienia faworyta w wyścigu o kandydaturę, Rafała Trzaskowskiego, konserwatywnym Radosławem Sikorskim. Jak pisze Dominika Wielowieyska, w „nagrodę” za tę decyzję Kosiniak z Sawickim mieliby być „bardziej skłonni do kompromisu w takich sprawach jak związki partnerskie i aborcja”.
Lewica nie musi się martwić końcem Zandberga. Lepszy ferment niż dogorywanie
czytaj także
Oczywiście na palcach jednej ręki można dziś policzyć naiwniaków, którzy gotowi byliby uwierzyć w tę większą skłonność partii notorycznych kłamców do kompromisów. Partii, która ustami Marka Sawickiego od roku powtarza progresywnym wyborcom, żeby pocałowali ją w nos. Ludowcy nie kiwną palcem w sprawach, które mogłyby nadwerężyć ich relacje z klerem, zwłaszcza że pisowsko-platformerski oldboy Michał Kamiński, uznawany dziś za kluczowego architekta kosiniakowych rozkmin, chyba już wiele miesięcy temu obrał kierunek na wpychanie PSL w objęcia PiS. Ale nie przeszkodziło to Romanowi Giertychowi, cieszącemu się przecież olbrzymim posłuchem u premiera, nazwać propozycji Kosiniaka „game changerem”.
I gdy można było się obawiać, że samobójczy pomysł podmianki, przez tygodnie analizowany przez media i podkręcany spinami z wnętrza koalicji, zacznie w końcu przybierać realną postać, ujawniony przez Szymona Jadczaka skandal niewątpliwie wywraca układ, w którym Kosiniak dyktuje Tuskowi warunki. Tym bardziej że powiązania czołowych polityków PSL z deweloperami dopiero zaczynają być odkrywane – sam minister rozwoju i technologii Krzysztof Paszyk zasiada z Kosiniakiem w radzie kuratorów Fundacji Rozwoju, posiadającej 50 proc. udziałów w firmach zajmujących się deweloperką.
Kosiniak odsłonił karty o kilka dni za wcześnie, przez co jego lobbing za Sikorskim może się okazać pocałunkiem śmierci dla tego drugiego. Gdyby Tusk ostatecznie przychylił się do kandydatury szefa MSZ, trudno by mu było uniknąć wrażenia, że robi to pod dyktando konserwatywno-deweloperskiego gangu, który całkowicie wymknął mu się spod kontroli. A nawet jeśli są jeszcze jacyś wyborcy niezorientowani, do jakich patologii na rynku mieszkaniowym w „kondominium bankowo-deweloperskim pod zarządem pisowsko-peowskim” doprowadzili zwolennicy kandydatury Sikorskiego, to w ciągu kolejnego półrocza z pewnością wielokrotnie będą mogli się o tym przekonać.