Kraj

Marsz 4 czerwca pomoże, ale tylko Donaldowi Tuskowi

Tomasz Lis nawołuje: „Kto nieobecny, ten za PiS-em”. Tymczasem ponad połowie ankietowanych 4 czerwca nie kojarzy się zupełnie z niczym. Niedzielny marsz nie przybliży opozycji do zwycięstwa, ma tylko namaścić Donalda Tuska na jej niekwestionowanego lidera.

Kilkanaście milionów Polek i Polaków nie popiera Prawa i Sprawiedliwości, a znaczna część z nich głosuje na opozycję. Brzmi jak oczywistość, prawda? Jednak nie do końca, bo im bliżej wyborów, tym większe opozycja sprawia wrażenie, jakby startowała od zera. Słyszymy, że teraz na pewno już wygramy, bo na spotkanie z Donaldem Tuskiem przyszło sto, pięćset czy tysiąc osób. A przeciwnicy i przeciwniczki prawicy optymistycznie zapewniają, że skoro szwagier, koleżanka, fryzjerka, a nawet taksówkarz im mówił, jak szczerze nie znosi Kaczyńskiego, to znaczy, że traci PiS traci poparcie i tej siły nic już nie zatrzyma.

W 2021 roku na Rafała Trzaskowskiego głosowało ponad 10 milionów osób, a rok wcześniej – ale przy mniejszej frekwencji – opozycja uzyskała łącznie dziewięć milionów głosów (w tym ponad pięć głosowało na Koalicję Obywatelską). Mniej więcej połowa Polski głosowała, głosuje i będzie głosować na opozycję. To oznacza, że organizacja spędu, który efektownie wyjdzie na zdjęciach, nie jest żadnym wyzwaniem dla największej opozycyjnej partii, a sukces takiego eventu nie świadczy zupełnie o niczym.

Gorące serca schetanych platformersów

Jednak zadaniem opozycji nie powinno być zamykanie się w jeszcze szczelniejszej bańce, ale sprawienie, że zacznie być atrakcyjna dla szerszej grupy – jeśli już nie dla dotychczasowych zwolenników PiS-u, to dla osób, które od lat na wybory nie chodzą. A akurat temu marsz 4 czerwca wyjątkowo nie służy.

Podstawowym problemem tego wydarzenia jest to, że jest całkowicie sztucznym tworem. Czy ludzie wyszliby tego dnia na ulice, gdyby Donald Tusk ich nie zaprosił? Czy setki tysięcy osób pojawią się w Warszawie tylko dlatego, że tak zechciał jakiś polityk? „Gazeta Wyborcza” informuje, że każdy region Platformy Obywatelskiej mobilizuje do udziału i wysyła do Warszawy autobusy. Łącznie do stolicy ma ich przyjechać ponad czterysta.

Liberalna opozycja od lat ma problem ze zrozumieniem emocji ulicy, dlatego sama próbuje je wykreować. W tych warunkach działacze PO czują się o wiele bardziej komfortowo niż na przykład podczas Strajków Kobiet, których wywrotowość i nieprzewidywalność były dla nich przytłaczające. 4 czerwca wszystko będzie akuratne, bezpieczne, a przy tym – niestety – raczej jałowe.

Badania oporu pokazują jednak, że jego podstawą jest właśnie nieokiełznanie – pisali o tym już tacy klasycy jak Elias Canetti czy José Ortega y Gasset. Dlatego politycy raczej powinni czekać na odpowiedni moment – i wykorzystywać tę okazję – niż bawić się w emocjonalnych demiurgów.

To oczywiście nie oznacza, że ulice Warszawy będą w niedzielę puste. Nie będzie to jednak żaden „wielki marsz, który przebije mur”, ale kolejne wydarzenie dla bańki, a więc dla tych, którzy i tak nigdy na Prawo i Sprawiedliwość nie zagłosują. Nawet jeśli zobaczymy na marszu rekordowo wiele osób, w skali całego kraju to wciąż będzie tylko bańka. A ci, których trzeba przekonać, żeby wygrać jesienne wybory, pozostaną nieprzekonani.

Jestem pewien, że Donald Tusk o tym doskonale wie – i właśnie to jest chyba najsmutniejsze. Ten marsz nie ma być żadnym politycznym gamechangerem, ale rytuałem, który ostatecznie i niezaprzeczalnie namaści go na lidera opozycji. Do wyborów zostało kilka miesięcy, niedługo zaczynają się wakacje. Tusk wraz z partyjną machiną – którą sobie bezwzględnie podporządkował po powrocie do polskiej polityki – ma możliwość, żeby na pstryknięcie palcami wyprowadzić na ulice tłumy i cynicznie zrobi to, żeby w lipcu, sierpniu czy wrześniu nikomu nie przyszło do głowy kwestionowanie jego przywództwa.

Socjalna Platforma to pic

Zresztą organizatorzy nieszczególnie to ukrywają, wystarczy rzucić okiem na oficjalną stronę marszu. Wita nas film z zaproszeniem od Donalda Tuska, poniżej – przycisk „Dołącz do drużyny Tuska!”, a pod spodem „Wesprzyj finansowo Platformę Obywatelską” i „Spotkania otwarte z Donaldem Tuskiem”. Wspólnotowości nie ma tutaj w ogóle, za to liderstwa i partyjności na potęgę. Mimo to wiele osób daje się wpuścić w tę pułapkę. Wspominany na początku Tomasz Lis jest, jak wiemy, przykładem lojalizmu wobec liberalnej opozycji, ale i znacznie bardziej wyważeni komentujący przekonują, że niedzielny marsz jest ważny dla przyszłości Polski. Nie, nie jest. Od samego mieszania herbata nie staje się przecież słodsza.

W ostatnich dniach pojawiła się szansa na prawdziwe emocje społeczne. Kuriozalna komisja do spraw badania rosyjskich wpływów po raz pierwszy od kilku lat wywołała sprzeciw, który naprawdę mógłby spowodować, że ludzie chcieliby wyjść na ulice sami z siebie. Namacalne zagrożenie, że Zjednoczona Prawica będzie chciała przed wyborami urządzić pokazowe przesłuchania polityków opozycji, sprawiło, że antypisowska narracja wreszcie stała się spójna. Pech sprawił, że znaczna część tej energii zostanie przekierowana na wydarzenie, które umacnia politycznie przede wszystkim jedną formację i jednego człowieka.

Czy Andrzej Duda wie, co podpisał? Ten ananas jest naprawdę trujący

W wymiarze politycznym świetnie rozumiem, po co Donaldowi Tuskowi ten marsz. Szkoda jednak, że nie liczy się z kosztami, które poniesiemy wszyscy. Zamiast zrobić wszystko, by przyciągnąć niezdecydowanych, woli inwestować w przekaz, który sprawi, że jego pozycja będzie jeszcze silniejsza. Idea marszu jest bowiem czytelna dla zwolenników i zwolenniczek opozycji, ale niekoniecznie jasna dla większości społeczeństwa. W majowym sondażu United Surveys dla RMF FM ponad 50 procent (!) ankietowanych odpowiedziało, że 4 czerwca nie kojarzy im się z niczym. Trudno na podstawie tak nieczytelnej symboliki budować komunikat, który pomoże wygrać jesienne wybory.

Od lat jedną z zagadek polskiej polityki jest to, czy Donald Tusk ma genialny, czy beznadziejny słuch społeczny. Być może tym razem prawda rzeczywiście tkwi pośrodku: lider Koalicji Obywatelskiej doskonale rozumie i wyczuwa emocje tych, którzy są za nim, ale nie nadąża za resztą społeczeństwa. Data upamiętniająca pierwsze, częściowo wolne wybory jest ważna dla liberalnej opozycji, ale emocje społeczeństwa są inne. W badaniach SW Research dla „Newsweeka”, przeprowadzonych pięć lat temu ponad 50 proc. pytanych uważało, że dzień ten nie powinien być świętem – i to pomimo że w pytaniu wytłumaczono, jakie istotne wydarzenie ma upamiętniać. Innego zdania było tylko 29 proc. osób – mniej niż wynoszą nawet wyborcze ambicje Koalicji Obywatelskiej!

Możliwe, że kiedyś to się zmieni, ale z wielu względów nie jest to dobry moment. Prawica swoje poparcie zdobywa na emocjach tych osób, które zostały przez transformację porzucone czy wręcz wyrzucone za burtę. Dla tej części Polek i Polaków 4 czerwca nie jest tak jednoznacznym symbolem. Równolegle trwa akademicka dyskusja o tym, co tak naprawdę z tą transformacją począć. Skoro dla Donalda Tuska ta data jest ważna, niech tego dnia świętuje (ale przed snem może poczytać Jana Sowę czy Kacpra Pobłockiego). Jednak robienie z tego wydarzenia, które ma być istotnym punktem kampanii, jest błędem. To tak, jakby powiedzieć części społeczeństwa: wyjdźcie z nami na ulice i świętujcie własną porażkę.

Zmień pracę, leniwa Polsko, i weź kredyt, czyli świat oczami „Wyborczej”

Od najbliższej niedzieli opozycja w Polsce będzie jeszcze bardziej zintegrowana wokół określonych symboli i autorytetów. Będzie miała twarz Donalda Tuska i ciało Platformy Obywatelskiej, a treścią będzie celebracja liberalnej demokracji, europejskości i sprzeciw wobec „drożyzny, złodziejstwa i kłamstwa”. Niewiele będzie w tym konkretów i programu, za to sporo emocji, które do kogo miały trafić, trafiły przecież dawno temu. Dla reszty w najlepszym dla liberalnej opozycji scenariuszu pozostają neutralne, w najgorszym – budzą gniew.

Dlaczego w takim razie największa opozycyjna partia decyduje się na wydarzenie, w które inwestuje tyle środków – nie tylko finansowych, ale także ludzkich i narracyjnych? Dobrze podsumował ten mechanizm Antoni Dudek w rozmowie z Piotrem Kędzierskim i Kubą Wojewódzkim: „Gdyby Tusk miał odrobinę odpowiedzialności za losy opozycji i naprawdę mu zależało na tym, żeby PiS przegrał te wybory, to w ogóle nie wróciłby do polskiej polityki. Powrót Tuska uratował tylko jedno: Platformę Obywatelską w roli głównej formacji opozycji”.

Przyborska: 4 czerwca idziemy razem. Z wielu powodów

Jako socjolog niewiele zaryzykowałbym, stwierdzając, że po niedzieli opozycja nie zyska ani jednego nowego wyborcy czy wyborczyni, za to całkiem sporo osób stwierdzi „ech, znów to samo” i w październiku zostanie w domu. Albo, co gorsza, da się przekonać któremuś z hojnie rozdawanych przez prawicę przedwyborczych prezentów.

Jednocześnie nie mam żadnych wątpliwości, że marsz okaże się politycznym sukcesem. Ulicami stolicy przejdzie sto czy dwieście – być może nawet więcej – tysięcy osób. Na pewno wyjdą z tego piękne selfiki. Oczyma wyobraźni już widzę Donalda Tuska przemawiającego przed wiwatującym tłumem. Na pewno będzie miał zadowoloną minę – nic dziwnego, przecież ten marsz ma pomóc właśnie jemu.

**
Jan Radomski – socjolog, doktorant na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza, naukowo zajmuje się oporem, przede wszystkim pojęciem „strajku” w dyskursie, a także narracjami dotyczącymi systemów społeczno-ekonomicznych.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij