Miasto

Tarasiewicz: Sopot to nie skansen

Dlaczego pokazuje się nas, sopocian, jako gatunek, który zaraz wyginie? – pyta kandydatka na prezydentkę Sopotu, Małgorzata Tarasiewicz.

Elżbieta Rutkowska: Twój życiorys obejmuje działalność w organizacjach opozycyjnych, Komisję Kobiet NSZZ Solidarność, Amnesty International, Network of East-West Women. Teraz kandydujesz na prezydentkę Sopotu jako przedstawicielka inicjatywy Mieszkańcy dla Sopotu. Czym kandydowanie na najwyższy urząd w mieście różni się od pracy w organizacjach pozarządowych?

Małgorzata Tarasiewicz: Dla mnie to powrót do korzeni. W latach 80. myślałam, że to społeczeństwo przejmie władzę, ale jak się okazało, byłam naiwna. Nadszedł czas, by do tego wrócić. Po przełomie 1989 roku zachłysnęliśmy się gospodarką wolnorynkową. Chcieliśmy, by Polska miała lepiej, więc jako społeczeństwo podporządkowywaliśmy się wielkim sprawom. Teraz jest czas, aby to porzucić i – że posłużę się banalnym sformułowaniem – „wziąć sprawy w swoje ręce”. Czyli powrócić do idei, o które walczyliśmy w tamtych latach.

Jak byś opisała te idee?

W roku 1980 czy 1989 na pewno nie walczyłam o to, by powstawały tutaj korporacje czy żeby w Polsce było jak na Zachodzie, tylko o to, by społeczeństwo miało możliwość sprawowania władzy. Wydaje mi się, że na poziomie lokalnym najłatwiej to zrealizować i teraz jest na to szansa. Od lat 90. wiedzieliśmy, że sprawy nie toczą się we właściwym kierunku, że wszystko wymyka nam się z rąk. Przecież wtedy miejsce kobiet było przy garach, majątek państwa, czyli własność społeczną, przejmowano za grosze. Nie tak miało być.

Moje środowisko poczuło, że tracimy kontrolę nad tym, co się dzieje, i stąd myśl, aby patrzeć władzy na ręce, tworząc organizacje pozarządowe i przynajmniej od tej strony próbować coś ratować. Ale ta możliwość była bardzo ograniczona.

Dlatego przyszedł czas, żeby wejść do władz samorządowych. Kandyduję z komitetu obywatelskiego, który nie ma nic wspólnego z żadną partią polityczną. Tworzą go ludzie z organizacji pozarządowych, angażujący się w różnych obszarach – ekologii, praw człowieka czy praw kobiet, jak ja. Kandydujemy, żeby pokazać, jak powinno wyglądać zarządzanie miastem.

Sądzisz, że mieszkańcy Sopotu są chętni do zaangażowania się w aktywne sprawowanie władzy w mieście?

Sądzę, że tak. To wyjątkowe miasto. Jeśli się spojrzy na udział mieszkańców w wyborach, to w ostatnich latach mamy najwyższą frekwencję w Polsce. Duża jest też liczba osób działających w organizacjach pozarządowych – również jedna z największych w kraju. Wystarczy stanąć na ulicy i podjąć dowolny temat, a od razu widać zaangażowanie i zainteresowanie. Sopot był też pierwszym miastem – dzięki Sopockiej Inicjatywie Rozwojowej – w którym zaczął funkcjonować budżet partycypacyjny, co zostało podchwycone w całej Polsce. Sopocki budżet w obecnym kształcie wymaga wprawdzie poprawek, ale funkcjonuje przy dużym zaangażowaniu mieszkańców. Myślę, że mieszkańcy Sopotu są naprawdę wyjątkową grupą, jeśli chodzi o chęć angażowania się w zarządzanie miastem.

Czyli w niewielkim mieście łatwiej?

Sopot niewątpliwie jest specyficznym miastem i w pewien sposób modelowym. Ma około 37 tysięcy mieszkańców, co oznacza około 17 tysięcy gospodarstw domowych. Przy większym wysiłku można dotrzeć do każdego i z każdym porozmawiać. To sprzyja zaangażowaniu i budowaniu wspólnoty.

Ale przecież nie jest tak, że każde miasto tej wielkości jest przykładem społeczeństwa obywatelskiego. Mam poczucie, że mała społeczność to niewystarczający warunek – potrzebny jest impuls do zmian.

Sopotowi naprawdę dużo dało wprowadzenie budżetu obywatelskiego. Dodatkowo udało nam się doprowadzić do tego, że wystarczy 200 podpisów, aby wnieść obywatelski projekt uchwały. To też bardzo dużo daje, bo ludzie widzą realną szansę głosowania nad ich projektem. Może mechanizm zgłaszania jest jeszcze za mało nagłośniony, ale stanowi świetne narzędzie zmiany. Sopot ma potencjał i dlatego z tak dużą przykrością patrzę, jak zaczyna się on marnować. W tej chwili miasto rozwija się w kierunku niepożądanym przez jego mieszkańców i dla nich niekorzystnym.

Chodzi o to, że kiedyś Sopot był kurortem, a teraz zmienia się w miasto odbiegające od dobrych tradycji uzdrowiskowych?

Obecny prezydent Sopotu zapewne odnosiłby sukcesy jako menadżer korporacji, ale miasto to nie firma, i tutaj kryje się problem. W tej chwili w polityce miasta najważniejszy nie jest człowiek, tylko grunty, możliwość sprzedania tego, co ma miasto, po jak najlepszej cenie. Jako mieszkanka mam poczucie, że żyję w skansenie czy rezerwacie, gdzie pokazuje się nas, sopocian, jako gatunek, który zaraz wyginie – bo celem tej polityki jest, by miasto służyło turystom, zamiast mieszkańcom. Sopot staje się wielkim statkiem hotelowym z dziesiątkami tysięcy kabin, płynącym ku zagładzie.

Mało optymistyczna wizja…

No tak, bo jeśli powstają osiedla deweloperskie, to z góry już traktuje się je jako lokatę kapitału. Te osiedla są puste, pozbawione ludzkiego wymiaru. Jedynie część mieszkań jest wynajmowana i zamieszkana przez cały rok. Nikt nie myśli o tym, żeby obok powstało przedszkole, bo kto będzie od niego chodził, skoro turyści przyjeżdżają tylko na lato.

Ale można to też odwrócić: prezydent musi zadać sobie pytanie, dla kogo budować przedszkole czy żłobek, skoro miasto się wyludnia, ale są turyści?

Miasto się wyludnia, bo kładzie się nacisk nie na to, na co potrzeba. Mamy tu nieuporządkowane sprawy jeszcze od wojny. Prawie dwieście rodzin żyje w mieszkaniach komunalnych ze wspólną łazienką i kuchnią. Jak w latach 40. wsadzono ich do tych mieszkań i tak do dziś tam siedzą. Nikt nie pomyślał o przyznawaniu im zwalniających się mieszkań komunalnych, co dałoby żyjącym teraz wspólnie rodzinom samodzielne lokale. Nie, miasto zwalniające się mieszkania sprzedaje na wolnym rynku. Brakuje polityki zachęcającej mieszkańców do zostania w mieście poprzez tworzenie im dobrych warunków życia. Nasz komitet „Mieszkańcy dla Sopotu” chciałby to zmienić.

Według ciebie miasto wymaga zatem zmian bardziej nakierowanych na potrzeby mieszkańców, bo dotychczasowa modernizacja nie idzie w tym kierunku?

Miasto faktycznie bardzo się zmieniło, jednak zmiany robione są głównie pod potrzeby turystów. Odwrócić się tego nie da, nie planujemy wyburzeń, ale warto zwrócić uwagę, kto jest odbiorcą tego, co w tej chwili oferuje Sopot.

Pamiętam czasy, kiedy była to mekka artystów, a teraz oferta miasta to po części tandetna rozrywka, a mieszkańcy należą do mniejszości wśród jej odbiorców. Głównymi ulicami się nie chodzi, a boczne traktowane są przez turystów jak plenerowe toalety. To trzeba zatrzymać, bo zaczyna się walka o to, czy mieszkańcy w ogóle zostaną w mieście, czy sprzedadzą swoje lokale i przeniosą się na przedmieścia.

Mówisz, że kiedyś do Sopotu przyjeżdżali artyści i mieli do zaoferowania kulturę. Teraz przyjeżdżają ludzie mający do zaoferowania pieniądze. To nie jest korzystne dla miasta?

Oczywiście chciałabym, żeby Sopot był sławnym kurortem odwiedzanym przez turystów, którzy dostrzegliby w nim walory, które powodują, że jest to miasto wyjątkowe; chciałabym też, żeby w Sopocie ludzie osiedlali się na stałe. Ale nie chcę tandety typu Atlantic City czy Złotych Piasków. Sopot stać na wysoką jakość życia mieszkańców przy rozbudowie atrakcyjnej oferty turystycznej, stać na wydarzenia kulturalne na miarę ogólnopolską, zamiast kabaretu dla gawiedzi w Operze Leśnej. W ten sposób charakter miasta nie byłby niszczony pseudonowoczesną architekturą nowych budynków kosztem kurczącej się zieleni.

Dodałabym do tego jeszcze ochronę naszych unikalnych lasów wokół miasta, które są chronione prawnie jako Trójmiejski Park Krajobrazowy. Mamy tu np. niespotykane w Polsce wspaniałe daglezje kalifornijskie. Ostatnio miasto sprzedało 1,5 ha zdrowego lasu za 25 tysięcy złotych, żeby powiększyć cmentarz katolicki – choć nie brakuje miejsc na cmentarzu komunalnym. Chcemy powstrzymać niszczenie terenów zielonych. Ostatnio jesteśmy cały czas informowani o wycinkach starych drzew ze względu na kolejne prace deweloperskie.

Jak stworzyliście swój program? Pytaliście mieszkańców, jakich zmian oczekują?

Budowaliśmy program w kilku etapach. Po pierwsze przyglądaliśmy się, jakie projekty składane są do budżetu obywatelskiego; to było znakomite źródło wiedzy. Zobaczyliśmy, jakie są potrzeby mieszkańców i co postrzegają jako priorytety.

Po drugie, wywodzimy się z różnych organizacji pozarządowych, więc przenosiliśmy nasze doświadczenia z różnych dziedzin na to, co w mieście jest najbardziej potrzebne. Uczestniczyliśmy w sesjach rady miasta, rozmawialiśmy z radnymi. Nasz program zbudowany jest na podstawie kompleksowej analizy potrzeb. Cały czas usiłujemy uzupełniać tę wiedzę, spotkając się z mieszkańcami.

Jakie środowiska w Sopocie was poprą? Z kim możecie budować koalicję?

Sądzę, że nie zagłosują na nas osoby, które mają korporacyjną wizją świata. Naszym zdaniem najważniejszym kapitałem są ludzie, a nie możliwość sprzedania każdego kawałka ziemi, jaki tylko się da. Jeżeli ktoś widzi świat w sposób czysto kapitalistyczny, uznając zysk za największą wartość, na pewno nasz program nie będzie dla niego atrakcyjny. Natomiast nie zauważyłam, aby na stosunek do nas miały wpływ podziały światopoglądowe. Nasz program obejmuje sprawy równościowe, ogólnoludzkie i rzeczy ważne dla każdego mieszkańca.

Małgorzata Tarasiewicz – w czasach PRL działała w opozycyjnych organizacjach, m.in. w Wolność i Pokój (WiP), była również koordynatorką Komisji Kobiet NSZZ Solidarność. Za swoją działalność została odznaczona Krzyżem Wolności i Solidarności. Po 1989 roku zaangażowała się w działalność w organizacjach pozarządowych. Była m.in. pierwszą prezeską Amnesty International w Polsce. W latach 1997-1998 mieszkała w Stanach Zjednoczonych, gdzie koordynowała prace nowojorskiego oddziału międzynarodowej organizacji kobiecej Network of East-West Women. Po powrocie do Polski założyła polski oddział NEWW, a w 2004 roku została dyrektorką całej tej organizacji. Funkcję tę pełniła do 2013 roku.

***

Wybory samorządowe, którym z reguły poświęca się najmniej miejsca w ogólnopolskich mediach, są jednocześnie najbliższe ludziom i choćby z tego względu warto o nich mówić. Tegoroczne, listopadowe, będą wyjątkowe z wielu względów – pokażą siłę ugrupowań alternatywnych, krytykujących polityczny mainstream z prawej i lewej strony, a także rozstrzygną o taktyce, którą przyjmą główne partie w przyszłorocznych kampaniach: parlamentarnej i prezydenckiej. Nas najbardziej interesuje jednak nie los poszczególnych partii, ale pytanie, czy te wybory zmienią jedynie polityków, czy sam model uprawiania polityki – wprowadzając nowe postulaty, oddając głos ludziom, uprawniając oddolne i niehierarchiczne metody? Czego brakuje dzisiejszej polityce na poziomie lokalnym i jak można ją zmienić? I kto może to zrobić, tak aby skutki odbiły się na polityce w ogóle? O to chcemy pytać aktywistki, ekspertów, polityczki, działaczy i ludzi kultury.

Czytaj także:

Jan Śpiewak: Jestem z lobby. Lobby mieszkańców

Maciej Gdula: Lekcja z Czerskiej

Edwin Bendyk: Wataha poszła w las

Joanna Rajkowska: Wylogowałam się z Warszawy

Krzysztof Nawratek: Skąd ten triumfalny ton? Miasta są w kryzysie

Benjamin Barber: Tylko w miastach nadzieja! [rozmowa]

Jan Komasa: Warszawa potrzebuje tlenu

Monika Strzępka: Czasem mam wrażenie, że miasto to tor przeszkód

Ewa Lieder: Ludzi nie można zmusić do pracy społecznej

Szczepan Kopyt: Od miasta chcę tego, co wszyscy

Jakub Dymek, Lekcje Franka Underwooda

Maciej Gdula, Apoteoza Joanny Erbel

Marcin Gerwin, Strzeż się miejskich aktywistów!

Michał Syska: To nie SLD blokuje lewicę

Tomasz Leśniak:  Nie chcemy wejść w buty dotychczasowej władzy

Witold Mrozek, Ja, Kononowicz [polemika]

Agnieszka Wiśniewska, Kibicuję i pytam

Joanna Erbel: Skończmy z manią wielkości w Warszawie!

Igor Stokfiszewski, Szansa na inną politykę

Witold Mrozek, Róbmy politykę!

Joanna Erbel: Chcemy odzyskać miasto dla życia codziennego

Maciej Gdula, Erbel do ratusza!

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij