Wsparcie Wspieraj Wydawnictwo Wydawnictwo Dziennik Profil Zaloguj się

Ołowiane dzieci. Bez happy endu

Na początku lutego premierę będzie miał serial „Ołowiane dzieci” na podstawie książki Michała Jędryki, której drugie wydanie ukaże się w 2026 roku w Wydawnictwie Krytyce Politycznej. W swoim nowym tekście autor przygląda się dalszym losom bohaterów, których mottem może być pewne zdanie przypisywane Orsonowi Wellesowi.

Przypomnijmy: w połowie lat 70-tych na Górnym Śląsku, w szczycie gierkowskiej  propagandy sukcesu, Jolanta Wadowska- Król, odważna lekarka z peryferyjnej przychodni w Dąbrówce Małej, uratowała kilka tysięcy dzieci przed nieuleczalną chorobą, ołowicą. Chcieliście szczęśliwego zakończenia historii? Proszę bardzo, pojawią się filmy, hagiograficzne opowieści, spóźnione o pół wieku laudacje na cześć bohaterskiej Doktórki, powołuje się szacowne gremia.

Czytaj także „Ołowiane dzieci”: serial o zapomnianej epidemii już wkrótce na Netfliksie Paulina Januszewska

Tyle, że ja tym razem nie o tym. Chciałbym opowiedzieć o ofiarach, opowiadać dalej historię, która dla wielu urywa się dawno temu.

Historia jednego zdjęcia

Na okładce książki Ołowiane dzieci pojawia się zdjęcie. Pamiętam okoliczności jego powstania. Jest pierwszy września 1969 roku. Matka odprowadza mnie pierwszego dnia do szkoły. Ma niedaleko, trzeba wyjść z osiedla i przekroczyć ruchliwą ulicę, która wtedy nazywała się Zjednoczenia Partii. Po drugiej stronie stoi przydrożny krzyż, a za nim już widać poczerniały mur starej szkoły. Pamiętam, że tego dnia drogę przebiegł nam czarnobiały kot. Matka mnie uspokaja, mam nie być przesądny, a poza tym, czarne koty to wiadomo, ale czarnobiałe? Pół na pół. Raz będzie lepiej, a raz gorzej.

Potwierdza  się to za chwilę, podczas poczęstunku przestraszonych pierwszaków. Dostaję pyszne, gorące kakao z ohydnym kożuchem z mleka. Nikt nie pomógł go zdjąć z powierzchni kubka, wcześniej matka musiała wracać do roboty. Zostałem sam, w gromadce podobnie bezradnych dzieciaków. Tego dnia powstało to zdjęcie.

Napis z datą wykonano kredą na tornistrze któregoś z nas. Może napisała to wprawną ręką przedwojenna polonistka widoczna na zdjęciu, pani Kaszycowa, nasza pierwsza wychowawczyni? Wszyscy mieliśmy takie same tornistry. Dopinało się do niego szelki, by uwolnić ręce od noszenia i kształtować postawę. Z czasem przekonałem się, że mógł także służyć jako tarcza w podwórkowych bójkach lub jako kłoda rzucana pod nogi uciekającego przeciwnika. Zimą nadawał się do zjeżdżania z osiedlowej górki.

Tego dnia jednak nie były w głowie mi takie wybryki. Czekaliśmy zbici w gromadkę, aż pochłonie nas poważny, nieznany świat szkolnej edukacji. Od teraz aż do późnej starości w ósmej klasie – tak nam się wydawało.

Po chwili, gdy sprawdzono listę nazwisk uczniów klasy Ib, daliśmy się ustawić fotografowi pod ścianą pamiętającą wiele pokoleń takich jak my żółtodziobów, uczniów  szkoły podstawowej nr 46. Czy fotograf kazał nam się uśmiechnąć, zanim schował głowę pod osłonę aparatu z płótna, by ustawić ostrość obrazu? Nawet jeśli to zrobił, to prawie nikt go nie posłuchał. Wszyscy jesteśmy poważni i dostojni w odświętnych mundurkach z tarczą, z białymi kołnierzykami. Coś pomiędzy skazańcami, a pomazańcami procesu edukacji. Niektórzy tylko nie potrafili wytrwać w bezruchu, dlatego koleżanka Urszula zostanie wiecznie rozmazana, z wielką kokardą na czubku głowy.

No, prawie wszyscy jesteśmy poważni. Darek się śmieje półgębkiem, Krystian próbuje ale wyszedł mu grymas, a Grzegorz ma minę, która zdaje się zapowiadać jego późniejsze barwne ekscesy klasowego świra.

Po latach pamiętam wszystkie imiona i nazwiska: Krzysiek, Krystian, Jacek, Zbyszek, Jola, Magda, Basia, Joasia… Niewiele jednak wiedziałem o ich dalszych losach, wykształceniu, karierze, sukcesach, klęskach. Kilku odpadło już w pierwszej klasie. Wyrok brzmiał: szkoła specjalna. Poszli do Hilfki– mówiło się szeptem, bo to przecież straszny wstyd!

Czytaj także Żyliśmy w cieniu huty Michał Jędryka

Paru się przeprowadziło. Niektórzy, jak Jacek, Gabrysia, Krzysiek wyjechali wraz z rodzinami do Richtig Fajnych Niemiec – jak tłumaczyliśmy skrót RFN. Już wcześniej mieli zapinane na zamek błyskawiczny kolorowe piórniki z mazakami i piórami na naboje, kiedy reszta musiała się zadowolić drewnianymi piórnikami i kałamarzem z atramentem, tkwiącym w otworze pośrodku ławki. Oni to mieli z paczek, nasi rodzice kupowali to w okolicach pierwszej komunii za ciężkie pieniądze w komisach. Życie nie jest sprawiedliwe. Tego też miała nauczyć nas szkoła.

Co stało się z resztą klasy po latach?

Jola[1], która po ojcu milicjancie ma naturę detektywa, tropi po półwieczu nasze koleżanki i kolegów. Zachowała przez lata szkolne archiwa: pamiętniki, zdjęcia, dziecięce zabawy w pytania i odpowiedzi. Kim zostaniesz w przyszłości? Magda chciała być zakonnicą, Jola stewardessą, ja kominiarzem. Życie postanowiło inaczej, może i dobrze, bo po co komu kominiarz z lękiem wysokości?

Czytaj także Dzieci znikały w prewentorium, były wykreślane z dziennika, a potem wracały Kaja Puto

Ołowiane dzieci, książka opisująca znikanie klasy, po latach stała się samosprawdzającą się przepowiednią. Twarze ze zdjęcia: Beata, Basia, Lidka, Renata, Gucio, Janusz, Krzysiek,Boguś, Janek… stały się pożółkłymi wizerunkami umarłych. Mężczyźni: zawały, nowotwory, alkohol. Polska szkoła życia. Kobiety: nowotwory, Covid, choroby współistniejące. Pogłoski o samobójstwie, depresjach. Kiedy ocalała trójka ze zdjęcia po latach zaczęła liczyć, wyszło nam, że ponad połowa zniknęła. Ostatecznie, bezapelacyjnie, na dobre, na zawsze. Tak samo jak nasz szkoła nr 46, którą rozwiązano z powodu braku uczniów.

Co się stało? Trzeba wrócić do skutków pośrednich epidemii. Ołowica jest chorobą nieuleczalną, przewlekłą i postępującą. To trucizna sącząca się powoli pomimo dyslokacji i darmowego mleka, którym pluliśmy w szkole. Atakuje układ ośrodkowy, niszczy nerwy, zakłóca układ odpornościowy. Zmienia DNA. Nawet gdyby każda śmierć w naszej klasie była naturalnym przypadkiem, to nagromadzenie tych przypadków w skali klasy, szkoły (zlikwidowanej) czy naszej dzielnicy spychanej na sam koniec atrakcyjnych miejsc do zamieszkania w aglomeracji, powinno dawać do myślenia.

Kiedyś wyrządzono krzywdę ołowianym dzieciom. Do dziś nikt nie wziął za to odpowiedzialności. Mural na ulicy Gliwickiej i serial w płatnej telewizji, na którą części dawnych pacjentów dr Wadowskiej-Król zwyczajnie nie stać, to za mało!

Ciche umieranie

To nie jest kraj dla chorych ludzi. Nie pojawiła się tu ani kiedyś, ani dzisiaj polska Erin Brockovich, by wywalczyć od państwa wielomilionowe odszkodowania. Ktoś powie, że w USA płacił prywatny kapitał? Późniejszy właściciel Huty Metali Nieżelaznych wciąż jest na liście stu najbogatszych Polaków. Nie powtórzono nawet po latach badań przesiewowych wśród żyjących ołowików, by ustalić stopień zatrucia metalami ciężkimi.

Więc umieramy sobie po cichutku, przybywa grobów na cmentarzu w Dąbrówce Małej. Skutki pośrednie epidemii wciąż zbierają śmiertelne żniwo. Collateral damage. Skutki uboczne uzyskania przychodu. Nie przybywa do nas żaden jeździec sprawiedliwości na białym koniu.

Ta historia nie ma happy endu także dlatego, że jeszcze się nie skończyła. Póki my żyjemy. Dopóki żyją ofiary, ich dzieci, a nawet dzieci ich dzieci. Ołów mógł wywołać zmiany w DNA i choroby mogą się replikować w następnych pokoleniach, wiele lat po zamknięciu huty. Przypomnijmy okres rozpadu ołowiu to tysiące lat. Poza tym natura nie znosi próżni, na terenach dawnej huty powstały nielegalne składowiska toksycznych odpadów. Dzieci z ubogich dzielnic: z Szopienic, Bobrka, Bielszowic, Miasteczka Śląskiego wciąż mają dziwną anemię i wyglądają jak dawni pacjenci Jolanty Wadowskiej- Król.

Nota bene, według opinii Doktórki, pomimo przekroczonych norm, większość z mojej klasy nie spełniała kryterium ołowików. Mieliśmy w domach łazienki, w nich stały pralki, większość wyjeżdżała na wakacje. Nasze białe kołnierzyki w mundurkach były nieskazitelnie czyste, przynajmniej dopóki na przerwie spędzonej na boisku, nie pokrywał ich ołowiany pył. Na to nasze matki miały praktyczny sposób, przewracały kołnierzyki na drugą stronę i z powrotem przypinały do mundurka.

Nie mieliśmy zaburzonych funkcji poznawczych, chodziliśmy do normalnej szkoły. Rodziny, dla których dr Wadowska-Król założyła zeszyt grupy dyspanseryjnej, w większości nie miały tego szczęścia. Oprócz zamieszkiwania w bezpośrednim sąsiedztwie huty-trucicielki narażone były także na inne czynniki wysokiego ryzyka. Najpoważniejszym z nich była bieda.

Dlatego nie przerywajmy tej opowieści. Ona domaga się społecznej sprawiedliwości, nie happy endu.

Komentarze

Krytyka potrzebuje Twojego głosu. Dołącz do dyskusji. Komentarze mogą być moderowane.

Zaloguj się, aby skomentować
0 komentarzy
Komentarze w treści
Zobacz wszystkie