Aby prawdziwa potęga kapitału w chmurze mogła się ziścić, jej posiadacze – Jeff Bezos, Peter Thiel, Mark Zuckerberg, Elon Musk – potrzebują nowej ideologii, tak jak finansiści z Wall Street potrzebowali neoliberalizmu. Dogmat o wyższości rynku ustępuje więc dogmatowi o wyższości i nieomylności sztucznej inteligencji.
Neoliberalizm nigdy nie był szczególnie „nowy” ani bardzo „liberalny” – nawet 50 lat temu, gdy wszedł przebojem na salony. Jego wielka przewaga polegała na tym, jak bardzo odbiegał od klasycznego liberalizmu. Choć neoliberalizm oddawał hołd liberalnym myślicielom, to jednak nie podzielał ani ich metody, ani koncepcji rynku. Dziś stoimy na progu kolejnej, równie ważnej ideologicznej przemiany.
W przeciwieństwie do Adama Smitha i Johna Stuarta Milla neoliberałowie nie czuli się w obowiązku, by wykazać teoretycznie lub empirycznie, w jakich okolicznościach nieograniczony regulacjami rynek, którego każdy uczestnik kieruje się chęcią zwiększania zysku, prowadzi w końcu do wspólnego dobrobytu. Niewidzialna ręka rynku była boska, nieomylna. Nawet kiedy rynek okazywał się zawodny, neoliberałowie twierdzili, że każda próba jego korekty przez jakiś podmiot zbiorowy będzie skazana na jeszcze bardziej koszmarną porażkę. Bankierom z Wall Street pasowało to jak ulał.
Lata 70. ubiegłego wieku tylko czekały na doktrynę ekonomiczną, której tak konsekwentnie nie obchodziły skutki deregulacji rynków finansowych. Ameryka weszła w deficyt handlowy, a prezydent Richard Nixon wywołał swój szok ekonomiczny, znosząc w 1971 roku powiązanie dolara ze złotem. Od tamtej pory kolejne administracje umacniały amerykańską hegemonię na świecie przez zwiększanie – a nie ograniczanie – deficytu fiskalnego i handlowego USA.
Wszystko potoczyło się tak, jak można się było spodziewać. Banki z Wall Street dostały kluczową w tym systemie rolę: miały recyrkulować (w amerykańskie obligacje skarbowe, akcje firm i nieruchomości) dolary, które zagraniczni eksporterzy zgarniali garściami na skutek napędzanego amerykańskim deficytem popytu na ich produkty. Wall Street miała stać się węzłem przerzutowym w zuchwałym globalnym planie recyklingu nadwyżki.
Markiewka: Trump uderza w globalizację. Czy lewicy to nie cieszy?
czytaj także
Najpierw jednak trzeba było dać bankierom wolną rękę, by nie krępowały ich przepisy. A to oznaczało, że opinię publiczną i prawodawców – których rok 1929 skutecznie nauczył bać się pozbawionej kontroli Wall Street – należało poddać reedukacji. I właśnie to zadanie znakomicie wypełniła fundamentalistyczna doktryna neoliberalna, wychwalająca świętość deregulacji i wolnego rynku, która znalazła doskonałe odzwierciedlenie w ruchu „ekonomicznej analizy prawa”.
Dziś wyrosła jednak nowa forma kapitału – kapitał w chmurze, czyli połączone w sieć algorytmiczne maszyny, które dają ich właścicielom nadzwyczajną władzę nad naszym zachowaniem. By zyskać pełną wolność, ta nowa forma kapitału też potrzebuje własnej ideologii. Nazwałem ten nowy system technofeudalizmem. Jest to system produkcji i dystrybucji zasilany kapitałem w chmurze, w którym rynki zastępowane są udzielnymi księstwami w chmurze (takimi jak Amazon), a kapitalistyczne zyski – rentą z chmury.
czytaj także
Aby prawdziwa potęga kapitału w chmurze mogła się ziścić, jej posiadacze (w tym Jeff Bezos, Peter Thiel, Mark Zuckerberg, Elon Musk) potrzebują jakiejś nowej ideologii, tak jak finansiści z Wall Street po szoku ekonomicznym Nixona potrzebowali neoliberalizmu. Ta nowa ideologia musi stanowić oparcie dla trojakiego rozwoju domeny technofeudałów.
Po pierwsze, ma dać legitymizację dla kolonizowania przestrzeni ludzkich wysiłków i przedsięwzięć. Musi uzasadniać nieograniczone zastępowanie omylnych, krnąbrnych ludzi maszynami kapitału w chmurze w każdym obszarze, począwszy od złagodzenia przepisów, dotyczących – powiedzmy – autonomicznych samochodów albo stosowania AI w usługach medycznych i prawniczych. Maszyny mają dostać prawo przejęcia każdego rodzaju pracy, także tej, która sprawia nam radość (jak tłumaczenie poezji) albo takiej, którą powinniśmy chcieć wykonywać sami (takiej jak wychowywanie dzieci). Im więcej zadań wykonywanych kiedyś wyłącznie przez ludzi przejmą maszyny, im głębsza będzie ich penetracja, tym większą rentę z kapitału w chmurze pobierać będzie nowa klasa technofeudałów.
Po drugie, nowa ideologia musi legitymizować kolonizowanie instytucji państwa, zwłaszcza sprywatyzowanie publicznych danych przez transfer do chmury Big Techu. Ma uzasadniać na przykład podpięcie systemów kapitału w chmurze Elona Muska do rozmaitych agencji federalnych USA (w tym urzędu skarbowego IRS), czym zajmuje się specjalnie powołany urząd ds. wydajności (DOGE). Albo zaimplementowanie „na twardo” interfejsów firmy Palantir Petera Thiela oraz koncernu Google w Pentagonie, przez co teraz kompleks przemysłowo-militarny nie może się bez nich obyć.
Po trzecie, musi dać legitymizację do skolonizowania samej Wall Street. Zuckerberg był pierwszym technofeudałem, który podjął próbę utworzenia własnej waluty, Libry. Wall Street udaremniła ten plan. Później jednak zakup Twittera (dziś X) przez Muska przeobraził się w coś więcej: w próbę stworzenia „aplikacji do wszystkiego”, która grozi monopolowi na obsługę płatności, jaki dotąd niepodzielnie dzierży Wall Street.
Big Tech dostał wiatr w żagle dzięki dekretowi Donalda Trumpa, który nakazał utworzenie rezerwy strategicznej kryptowalut i widzi coraz mniej powodów, by szukać połączenia kapitału w chmurze z usługami finansowymi. Dziś technofeudałowie zabiegają raczej o nieograniczone regulacjami przepływy finansowe w chmurze, które będą istnieć poza tradycyjnymi rynkami finansowymi.
Patriotyzm gospodarczy czy polityczny marketing? Tusk zapowiada koniec „naiwnej globalizacji”
czytaj także
Ta nowa ideologia już tu jest. Jest to mutacja transhumanizmu, którą nazywam technolordyzmem. Głosi, że należy zacierać granice między tym, co organiczne i tym, co syntetyczne, aż udoskonaleni technologicznie ludzie osiągną prawdziwą wolność, może nawet nieśmiertelność.
Neoliberalizm zapożyczył myśl klasycznego liberalizmu, ale dokonał jej uzurpacji, wprowadzając element boski (nieomylny rynek). Na podobnej zasadzie technolordyzm przydaje się kapitałowi w chmurze do dalszej kolonizacji w trzech kierunkach, bo zastępuje neoliberalnego Homo Economicus amorficznym „HumAIn”, czyli płynnym kontinuum między ludzką a sztuczną inteligencją.
Technolordyzm zastępuje też boską istotę neoliberalizmu. Nowym bóstwem jest algorytm, za sprawą którego funkcje informacyjne zdecentralizowanego mechanizmu rynkowego stają się niepotrzebne i przestarzałe. Teraz to nieomylny algorytm ma zapewnić całkowicie scentralizowany mechanizm łączenia kupujących ze sprzedającymi, na obraz i podobieństwo amazon.com.
Na myśl o reperkusjach przemiany społecznej przyspieszonej przez technolordyzm cierpnie skóra. Jest to między innymi destabilizacja makroekonomiczna, jakiej jeszcze nie było (gdy renta z chmury dobije popyt łączny), klęska systemu demokratycznego – nawet jako ideału, do którego należy dążyć (teza Petera Thiela, jednego z pierwszych proroków techolordyzmu) oraz koniec uniwersytetów (które zostaną zastąpione spersonalizowanymi ulepszeniami opartymi na sztucznej inteligencji).
Warufakis: Nowi bogowie Olimpu mają w rękach niewyobrażalną władzę
czytaj także
W tym świetle Trump jest dla technofeudałów jak dar zesłany z nieba. Jego polityczne propozycje (pełna deregulacja usług opartych na AI, rozwijanie rynku kryptowalut i objęcie renty z chmury zwolnieniami podatkowymi) są dla nich turbodoładowaniem, które pozwoli im jeszcze skuteczniej pobierać rentę z chmury. Ta nowa klasa panująca z radością utopi teraz wszelkie pieniądze w mrzonki Trumpa dotyczące ceł, bo z jej punktu widzenia będzie to po prostu znakomita inwestycja długoterminowa.
**
Copyright: Project Syndicate, 2025. www.project-syndicate.org. Z angielskiego przełożył Maciej Domagała.