Obecna inflacja w Polsce ma charakter nie płacowy, lecz kosztowo-marżowy. Koszty materiałów i energii drastycznie wzrosły, jednak przedsiębiorstwa wykorzystują sytuację i pod przykryciem inflacji ukrywają wzrosty swoich marż.
Cała Polska dyskutuje o inflacji i jej przyczynach. Według rządu winny jest Putin, według przeciwników rządu winny jest rząd. Jeszcze inną odpowiedź znaleźli liberałoskrętni komentatorzy, którzy winą za wzrost cen obciążyli wyśrubowane oczekiwania płacowe pracowników.
Lekkomyślna siła robocza naszego kraju ubzdurała sobie, że chciałaby wreszcie zarabiać po europejsku, przez co pracodawcy jak szaleni na przemian dają podwyżki i podwyższają ceny, żeby mieć na te podwyżki. „Spirala cenowo-płacowa się nakręca. Mamy napiętą sytuację na rynku pracy” – alarmuje branżowy portal „PulsHR”. „Wynagrodzenia w dużych firmach średnio rosną szybciej niż oficjalnie raportowana inflacja CPI, napędzając bardzo niebezpieczną spiralę cenowo-płacową” – przestrzega komentator portalu „Bankier.pl”, według którego najwyraźniej płace powinny rosnąć wolniej niż ceny, wtedy sytuacja byłaby zdrowa, a klasa pracująca bardziej chętna do wytężonej roboty.
czytaj także
Oczywiście złoty medal należy się nieocenionemu Witoldowi Gadomskiemu, dla którego ideałem byłby zeroprocentowy PIT i jednogroszowa płaca minimalna. Przy okazji nieodpowiedzialnego strajku w Solarisie redaktor „Wyborczej” nauczał, iż „racja strajkujących to nie racja całego społeczeństwa”, poza tym „nadmierne żądania płacowe, niewynikające ze wzrostu wydajności, sprzyjają inflacji, a więc uderzają w pracowników firm, które podwyżek nie dadzą”.
Tradycyjnym chłopcem do bicia jest też płaca minimalna. „Zwiększanie pensji minimalnej. Spirala się nakręca. O tym rząd nie mówi” – grzmiał „Bankier.pl” w zeszłym roku. W środku tego materiału śledczego możemy przeczytać między innymi przenikliwą opinię dra Sławomira Dudka z FOR, który napomniał, że „zwiększanie płac powoduje wzrost kosztów prowadzenia działalności i może pośrednio doprowadzić do zwiększenia inflacji”. Wyrok został więc wydany, głównym winowajcą są płace, a jeśli chcecie wyhamowania cen, to musicie mniej zarabiać. W obecnej sytuacji odpowiedzialną postawą obywatelską jest udanie się do szefa po obniżkę pensji.
Topniejący kawałek tortu
Gdyby faktycznie to płace były głównym czynnikiem napędzającym inflację, podział naszego dochodu narodowego musiałby się zmieniać na korzyść pracowników, którzy powinni otrzymywać większą część tortu. Klasa pracująca, skutecznie artykułując swoje nieuzasadnione roszczenia, wyszarpywałaby pracodawcom coraz większą część dochodu. Inaczej mówiąc, powinien wyraźnie wzrosnąć udział płac w PKB. Niestety niczego takiego w zeszłym roku nad Wisłą nie zaobserwowano. Wręcz przeciwnie, udział płac w polskim PKB istotnie spadł.
Według Eurostatu w 2021 roku wynagrodzenia pracowników odpowiadały za 38,7 proc. PKB, chociaż jeszcze rok wcześniej było to 40,3 proc. W całej UE udział płac w PKB również spadł, jednak mniej niż w Polsce – z 48,7 do 47,8 proc. PKB. W Litwie udział płac w PKB nawet lekko wzrósł – o 0,4 pkt proc., czyli do 48,8 proc. W Bułgarii się nie zmienił i nadal wynosił 45,5 proc. We Francji (51,4 proc.) pracownicy oddali część tortu, ale minimalną – ledwie pół punktu procentowego. Udział płac w polskim PKB w zeszłym roku spadł do poziomu, jaki ostatni raz notowaliśmy w 2017 roku, gdy inflacja była kilka razy niższa niż obecnie, i był niewiele wyższy niż ten w 2014 roku, gdy ceny tkwiły w zupełnej stagnacji.
Pojawia się też koncepcja, według której ceny są nakręcane przez rozbuchane wydatki gospodarstw domowych. Rząd dopieścił lumpenelektorat socjalem, przekazał leniuchom miliardy nadrukowanych złotych, no więc teraz Andżeliki i Sebastiany wydają te pieniądze na beztroską konsumpcję, nie zauważając przy tym, że niszczą naszą gospodarkę, którą budowaliśmy z takim trudem przez ćwierć wieku hegemonii liberalnej ekonomii.
Niestety ta teoria również nie do końca się spina. W ubiegłym roku konsumpcja gospodarstw domowych w relacji do PKB minimalnie spadła, a w ostatnich dwóch latach spadła w sumie o 1,1 pkt proc. – do 55,6 proc. PKB. Co więcej, konsumpcja gospodarstw domowych w Polsce spada od początku ubiegłej dekady, gdy wynosiła 60,5 proc. PKB. Jeszcze w 2014 roku, pod koniec rządów odpowiednio oszczędnej koalicji PO-PSL, wynosiła 59,3 proc. PKB, a więc była niecałe 4 pkt proc. wyższa niż obecnie.
Wydajność ma się doskonale
Przyjrzyjmy się teraz tezom redaktora Gadomskiego, według którego roszczenia płacowe pracowników są nieodpowiedzialne, gdyż nie wynikają ze wzrostu wydajności. Nadwiślańscy pracownicy mają zaprzątać sobie głowę wybujałymi oczekiwaniami dotyczącymi pensji, tymczasem niczego nie chcą dać od siebie. Odpowiedzialny wzrost płac powinien być efektem bardziej owocnej pracy, a nie strajków czy innych awantur. Jeśli chcecie więcej zarabiać, to wystarczy przyłożyć się do wykonywania obowiązków, firma na tym skorzysta, a właściciel chętnie podzieli się większymi zyskami.
Jak to wygląda w rzeczywistości? W „Analizie sytuacji sektora przedsiębiorstw” NBP z kwietnia tego roku czytamy, że faktycznie koszty pracy rosną niezwykle dynamicznie: „W IV kw. 2021 r. dynamika kosztów pracy była o prawie 2 pp. wyższa niż w kwartale poprzednim i osiągnęła poziom 14,9 proc. rok do roku. Jest to wysoki odczyt także na tle danych historycznych – ostatni raz zanotowany w 2008 r.”. Płace wzrosły więc o jedną siódmą rok do roku – chyba trudno o większy dowód, że w Polsce nastał rynek pracownika, nieprawdaż?
Problem w tym, że w tym czasie wydajność pracy rosła jeszcze szybciej. W ostatnim kwartale ubiegłego roku nawet dwa razy szybciej. „Wydajność pracy w IV kw. 2021 r. wciąż rosła w wyraźnie szybszym tempie niż przeciętna płaca. Mimo wysokiej dynamiki przeciętnego wynagrodzenia rok do roku tempo wzrostu wydajności pracy było znacznie szybsze (ok. 29 proc. r/r). Podobna relacja tych dwóch wartości miała miejsce również w poprzednich dwóch kwartałach.
Źródłem dynamicznego wzrostu wydajności pracy są bardzo wysokie poziomy przychodów ze sprzedaży” – piszą autorzy publikacji NBP.
Gdyby Witold Gadomski był faktycznie przywiązany do tezy, że wzrost płac powinien odzwierciedlać wzrost wydajności, to powinien pojechać do Solarisa i strajkować razem z załogą, a w swoich płomiennych tekstach apelować o dwukrotnie większe podwyżki w całym kraju. Przez dziewięć miesięcy ubiegłego roku płace rosły w tempie dwukrotnie wolniejszym niż wydajność. Ten trend w zasadzie się utrzymuje także w 2022 roku. W okresie styczeń–marzec wydajność w przemyśle wzrosła o 15 proc., a przeciętne wynagrodzenie o 10 proc. – czyli połowę mniej.
Konieczny: Chodzi o to, żeby zarząd Solarisa siadł do stołu i rozmawiał z pracownikami
czytaj także
Rosną, chociaż spadają
Gdyby to płace były głównym czynnikiem proinflacyjnym, obserwowalibyśmy także wzrost ich znaczenia w ogólnych kosztach prowadzenia działalności. Firmy musiałyby poświęcać coraz większą część swoich wydatków na rosnące w zbyt szybkim tempie pensje. I tu znów mamy zaskoczenie – według NBP udział kosztów pracy w kosztach operacyjnych przedsiębiorstw w Polsce spada. W 2020 roku wynosił 14 proc., jednak na koniec ostatniego kwartału 2021 roku spadł do zaledwie 11,4 proc. Udział kosztów pracy w kosztach operacyjnych polskich firm ostatni raz był tak niski w 2015 roku.
czytaj także
Skoro udział płac w kosztach spada, chociaż same płace całkiem szybko rosną, to inne rodzaje kosztów muszą rosnąć znacznie szybciej. I tutaj dochodzimy do kluczowej przyczyny inflacji w Polsce, czyli do dramatycznego wzrostu cen materiałów i energii niezbędnych do produkcji. Koszty materiałów i energii w IV kw. ubiegłego roku wzrosły aż o 43 proc. rok do roku, a w drugim kwartale rosły nawet o połowę. W tym roku sytuacja się nie zmienia. „Firmy oceniły bowiem, że w I kw. 2022 r. do wzrostu kosztów działalności w największym stopniu przyczyniły się rosnące ceny gazu, paliw, energii elektrycznej i surowców. Wzrost płac miał wyraźnie mniejsze znaczenie. Podobnie kształtują się prognozy na kolejne 12 miesięcy” – czytamy w monitorze NBP.
Ćwierć biliona na czysto
Firmom dramatycznie wzrosły więc koszty produkcji. Czy jednak od tego zbiedniały? Wręcz przeciwnie, większość z nich wykorzystuje sytuację, żeby na inflacji jeszcze zarobić. Według GUS koszty uzyskania przychodów przedsiębiorstw niefinansowych w całym 2021 wzrosły o niecałe 20,6 proc. rok do roku, jednak ich przychody jeszcze bardziej, to jest o 23,5 proc. Dzięki temu firmy w Polsce zanotowały rekordową rentowność. Wskaźnik rentowności brutto sięgnął prawie 7 proc., a rentowności netto wyniósł dokładnie 5,6 proc. Oba wyniki są najlepsze w XXI wieku. W stosunku do lat 2018–2020 rentowność brutto wzrosła o przeszło połowę – w tych latach wynosiła ok. 4,5 proc. Poprzedni rekord rentowności brutto przedsiębiorstw w Polsce zanotowano w 2007 roku, gdy wyniosła ona 6 procent. W 2021 roku wynik finansowy netto polskich przedsiębiorstw niefinansowych wyniósł 222,5 mld zł. Firmy w Polsce w zeszłym roku zarobiły niemal ćwierć biliona złotych na czysto.
Ekonomia fuchy, czyli jak zburzyć poczucie stabilności pracy
czytaj także
Mamy więc rozwiązanie zagadki. Obecna inflacja w Polsce ma charakter nie płacowy, lecz kosztowo-marżowy – lub materiałowo-marżowy, jak kto woli. Koszty materiałów i energii drastycznie wzrosły, co w naturalny sposób odbija się na cenach, jednak przedsiębiorstwa wykorzystują sytuację i pod przykryciem inflacji ukrywają wzrosty swoich marż. Czyli podnoszą ceny bardziej, niż wynikałoby to z samego wzrostu kosztów.
Płace, owszem, rosną szybko, jednak znacznie wolniej niż wydajność, nic więc dziwnego, że udział płac w PKB spadł. Poza tym płace nie mogą być głównym czynnikiem inflacyjnym, skoro odpowiadają tylko za jedną dziewiątą kosztów operacyjnych przedsiębiorstw. Roszczenia płacowe w Polsce są więc jak najbardziej uzasadnione i jeśli ktoś ostatnimi czasy nie dostał przyzwoitej podwyżki, to powinien jak najszybciej jej zażądać – najlepiej wspólnie z kolegami i koleżankami z pracy – gdyż właśnie teraz pracodawcy mają czym się podzielić. Parafrazując klasyka, te podwyżki nam się po prostu należą.