Mam wrażenie, że wśród części lewicowych komentatorów widmo nadchodzącego kryzysu witane jest z nadzieją. Bo przecież jak odpowiednio mocno walnie, to może nawet wywróci się cały kapitalizm. Nie jest to najmądrzejsza postawa.
O ironio – będzie to tekst o kryzysie gospodarczym. Co w tym ironicznego? To, że w poprzednim tekście dla magazynu „Pismo” argumentowałem, że żadnego kryzysu prawdopodobnie nie będzie (a co najwyżej spowolnienie gospodarcze). Co spowodowało, że zmieniłem zdanie? Oczywiście koronawirus, który okazał się znacznie większym szokiem, niż się początkowo zapowiadało. W swoim tekście przywoływałem wprowadzoną przez inwestora i matematyka Nassima Taleba kategorię „czarnych łabędzi”. Pod tym pojęciem Taleb widział wszystkie niedające się przewidzieć zdarzenia i procesy. Jednym z nich okazał się właśnie koronawirus.
Mam wrażenie, że wśród części lewicowych komentatorów widmo nadchodzącego kryzysu witane jest z nadzieją. Bo przecież jak odpowiednio mocno walnie, to może nawet wywróci się cały kapitalizm. Nie jest to najmądrzejsza postawa, bo sam kryzys, jak zwykle zresztą, najmocniej uderzy najbiedniejszych. Ale po kolei.
czytaj także
Śmiertelność koronawirusa (SARS-CoV-2) wciąż pozostaje kwestią dyskusyjną. Światowa Organizacja Zdrowia na podstawie danych z początku marca szacowała ją na około 3,4 proc. Oznacza to, że na każde 1000 zakażonych osób umierają 34. Z tą liczbą jest jednak pewien problem. Była ona po prostu wyliczeniem procenta osób, które zmarły w wyniku choroby wywołanej koronawirusem, z liczby osób, o których było wiadomo, że są zarażeni. Tylko że od początku było jasne, że osoby, u których stwierdzono SARS-CoV-2, to nie wszystkie osoby naprawdę tym wirusem zakażone. Część ludzi mogła przechodzić zakażenie w sposób niemal bezobjawowy. A więc takie osoby nie zgłaszały się do szpitali. Realna śmiertelność może być więc znacznie niższa.
Na przykład jeżeli weźmiemy pod uwagę Niemcy, to śmiertelność wynosi tam obecnie między 0,2 a 0,14 proc. (zależnie od tego, jaki model obliczeń przyjmiemy). To tylko pozornie bardzo dobra wiadomość. Bo ważne są jeszcze przynajmniej dwie zmienne: długi okres inkubacji oraz to, że pewne grupy przechodzą chorobę wywołaną koronawirusem znacznie ciężej niż inne.
czytaj także
To pierwsze, przy jednoczesnym braku objawów albo przy objawach zwykłego przeziębienia, oznacza, że osoba będąca nosicielem może zarażać innych jeszcze przez około dwa tygodnie. Drugie natomiast to bardzo złe wiadomości dla naszych rodziców, dziadków i ludzi, którzy już mają jakieś problemy zdrowotne. Według danych WHO śmiertelność wśród osób w wieku 70-79 wynosi już 8 proc., a wśród osób powyżej 80. roku życia niemal 15 proc. Nawet jeżeli są to dane zawyżone, to nie możemy ich bagatelizować.
To właśnie niepewność i atmosfera nadzwyczajnego publicznego pogotowia zdrowotnego, a do tego wysoka zakaźność przy (niemal) braku objawów u jednej grupy, zestawiona z ciężkim przechodzeniem choroby u innej, może być splotem okoliczności, który w pewnym momencie po prostu zatka infrastrukturę zdrowotną. Taki scenariusz zdecydowanie nie jest dziś nieprawdopodobny.
czytaj także
Służba zdrowia ma swoją wydolność. Może przyjąć jedynie określoną liczbę pacjentów. Po przekroczeniu tej masy krytycznej pacjenci nie dostają odpowiedniej opieki, a więc ich szansa na wyzdrowienie się pogarsza. Mało tego, taka sytuacja powoduje, że pacjenci, którzy zapadają na inne choroby, na przykład mają zawał serca, mają utrudniony dostęp do natychmiastowej pomocy i usług medycznych.
Co w obliczu tych faktów można zrobić? Najlepiej jest odcinać potencjalne ogniska szerzenia się wirusa. A więc: zamykać obszary, w których wirus szerzy się najbardziej, odwoływać imprezy masowe, podczas których zwiększa się ryzyko zarażenia. Tak zrobiły Chiny, odcinając od świata 11–milionowe miasto Wuhan, w którym rozpoczęła się epidemia. Podobne kroki wprowadzają obecnie Włochy, w których przez dwa tygodnie z powodu koronawirusa zmarło niemal 700 osób. Dla porównania: na Polskich drogach rocznie ginie około 2300 osób. Podkreślmy jeszcze raz: roczna śmiertelność na drogach i dwutygodniowe żniwo koronawirusa. Nie można tego bagatelizować. Na przykładzie Włoch widać, że połączenie kilku czynników: jakiejś słabości instytucji, niezdyscyplinowania społeczeństwa i błędów, o których zapewne się dowiemy za kilka miesięcy albo i lat, może prowadzić do poważnej sytuacji.
czytaj także
Temu wszystkiemu przyglądają się nie tylko władze różnych państw, ale i zwykli ludzie. Rządy ograniczają mobilność obywateli, a ci, bojąc się o zdrowie swoje i swoich najbliższych, ograniczają wyjścia i aktywności. Odcięte od świata Chiny oznaczają również przecięte łańcuchy dostaw handlowych. Na chińskiej produkcji wisi nie tylko spora część naszej elektroniki, ale w ogólnym rozrachunku również pensji i pracy naszych ojców i sióstr, poddostawców czy sprzedawców. Jeżeli wyczerpią się zapasy (a jest to prawdopodobne), to cała branża będzie miała kłopoty. A z kłopotami w branży idą zwolnienia.
Idźmy dalej: ostrożność (w tym momencie wydająca się po prostu odpowiedzialną postawą; konsekwencje nieostrożności i nonszalancji widzimy na przykładzie Włoch i dobrze byłoby, gdybyśmy ich nie naśladowali), wyrażająca się w rzadszym chodzeniu do knajp czy na lokalne bazarki, oznacza spadek popytu i mniej pieniędzy zostawionych w sklepach, a mniej pieniędzy zostawionych w sklepach to mniej pracy i pieniędzy na wypłaty.
Do tego dochodzi turystyka, o której już wiadomo, że będzie przechodziła przez potężny kryzys. Koronawirus atakuje więc gospodarkę z dwóch stron: i od strony podaży (chińska produkcja), i od strony popytu (ograniczenie zakupów).
Każde kolejny zdestabilizowany element konstrukcji społeczno-gospodarczej zwiększa ryzyko efektu domina. Jeżeli problem byłby z jedną, dwiema branżami, to pewnie nic wielkiego by się nie stało. Ale koronawirus infekuje ich naprawdę dużo. Nie ma pewności, czy z któregoś z sektorów nie zacznie kaskadować na kolejne, pozornie zupełnie niezwiązane z epidemią.
Oczywiście nie znaczy to, że kryzys gospodarczy mamy – nomen omen – jak w banku. Oznacza to, że system przechodzi w fazę niestabilności i z każdym dniem zmniejsza się prawdopodobieństwo, że „jakoś to będzie”.
Wszystko to dzieje się w bardzo niefortunnym momencie. Od miesięcy mówiło się o spowolnieniu gospodarczym. Na przykład polskie PKB dwa lata temu rosło z prędkością ponad 5 proc. Jeszcze pod koniec ubiegłego roku Komisja Europejska prognozowała dla nas wzrost na poziomie 3,3 proc. w 2020 roku. Teraz kolejne instytucje korygują prognozy (nie tylko naszego) wzrostu.
I tak: analitycy mBanku obniżyli prognozę wzrostu PKB Polski na 2020 rok z 2,8 proc. do 1,6 proc. PKB, a OECD koryguje prognozy wzrostu światowego PKB z 2,9 do 2,4 proc. w związku z koronawirusem. Jeżeli epidemia rozprzestrzeniłaby się naprawdę szeroko w Azji, Europie i USA, globalny wzrost PKB mógłby spaść jeszcze wyraźniej.
czytaj także
Czy to od razu źle? Czy PKB to idealny wskaźnik ludzkiego dobrobytu? Oczywiście, że nie, a zarzuty wobec niego są znane. Problem w tym, że jego gwałtowne załamanie powoduje, że światowe gospodarki przy dzisiejszej konstrukcji nie są w stanie pochłonąć energii szoku. Rozwinięte państwa mają instrumenty, żeby widząc nadchodzące spowolnienie gospodarcze (a z takim procesem mieliśmy do czynienia), reagować odpowiednią polityką antycykliczną. Ale kiedy nadchodzi nagły kryzys – który widoczny jest na przykład w recesji (czyli spadku PKB przez dwa kwartały) – to najbardziej po głowie dostają tak zwani zwykli ludzie.
W trakcie kryzysu to oni pierwsi tracą pracę, oszczędności i dachy nad głową. Mniej pracy to wzrost odsetka ludzi uzależnionych. Kryzysy gospodarcze to więcej samobójstw, zwłaszcza wśród mężczyzn. Również więcej problemów psychicznych oraz przemocy.
Oczywiście, aktywnym prowadzeniem polityki można przynajmniej części z tych zjawisk zapobiegać. Ale to wszystko musi się dziać w ramach polityk publicznych. Polityk publicznych będących symbiotycznie związanych z jakąś formą kapitalizmu, a już najlepiej takiego pozostającego pod silną kontrolą sprawnych instytucji.
W przypadku koronawirusa widać to choćby w porównaniu tego, jak radzą sobie biedniejsze Niemcy (biorąc pod uwagę PKB per capita; tu ujawnia się zresztą słabość samego miernika) i zamożniejsze Stany Zjednoczone. W tym pierwszym kraju z silnymi instytucjami koronawirus ma śmiertelność na poziomie ledwie ułamka procenta, w drugim – państwie z mocno sprywatyzowaną służbą zdrowia i niedostępnymi usługami publicznymi – śmiertelność wynosi ponad 3 procent. Niemal tyle, co w Chinach.
Załamanie się systemu kapitalistycznego dziś oznaczałoby totalną katastrofę i niewydolność nawet zamożnych państw, a schadenfreude wobec biedniejących multimilionerów to naprawdę kiepska rekompensata za nędzę setek milionów ludzi. Zresztą, miliarderzy i tak uciekliby do swoich bunkrów wydrążonych w górach, na które pieniądze zakumulowali już dawno temu. Stać was na takie bunkry? No właśnie. Mnie też nie.