Roskosz jest zbyt zarozumiały, by zrozumieć, że skoro on miał szczęście i trochę talentu, to nie znaczy, że wystarczy włączyć myślenie i ciężko pracować, żeby zarobić na Astona Martina przed trzydziestką.
Było nas jedenaścioro, mieszkaliśmy w jeziorze, na śniadanie matka kroiła wiatr, ojca nie znałem, bo umarł na raka wątroby, po tragicznym wypadku samochodowym, po samospaleniu się na imieninach u wujka Eugeniusza. Pracowaliśmy każdy na trzy etaty, do tego studia dzienne, a po godzinach własny biznes. Nikt nie narzekał.
Aby zostać milionerami, pracowaliśmy po 16 godzin dziennie na każdym z trzech etatów, odmawialiśmy sobie drożdżówek, hodowaliśmy świerszcze w terrarium mamy, z których potem robiliśmy parówki. Spełnialiśmy się sprzedając parówki ze świerszczy przechodniom i opluwając leniwych lewaków, którzy chcieliby żyć z naszych podatków i zbiorek na zrzutce. Nikt nie płacił podatków. Nikt nie narzekał.
W których rajach podatkowych Kwiat Jabłoni ukrywa swój kapitał kulturowy?
czytaj także
Nazywamy się Jakub Roskosz, Marcin Matczak, Piotr Kaszubski, Gracjan Goring, ale tak naprawdę jesteśmy jedną wielką kapitalistyczną rodziną przodowników pracy. Łączy nas wspólny cel: nie narzekać. Trzeba wstawać rano, brać odpowiedzialność i ciężko harować w mediach społecznościowych, obrażając roszczeniowców i „życiowe pizdy”.
Może i jesteśmy zwykłymi bajkopisarzami, ale ludzie lubią bajki. To się nazywa marketing. I tylko jeden z nas trafił za to do więzienia. Trochę przesadził z ogłaszaniem się najmłodszym polskim milionerem, ale w Pytaniu na śniadanie nikt nie pytał ani nie narzekał.
Żeby zostać milionerem, Kaszubski zaczął sprzedawać szkodliwie i niedziałające „medykamenty”, oszukując ludzi na kwotę 31 milionów złotych. Na szczęście więzienie wyszło mu na dobre i zamiast dalej truć ludzi, zajmuje się chorą matką. Może więzienie to jednak wcale nie taki najgorszy pomysł?
Sprzedawca marzeń
Żarty żartami, ale sprawa jest nie tylko zabawna, bo Jakub Roskosz znów twierdzi, że chcieć do móc. Że jeśli nie pracowałeś na dwóch etatach, jednocześnie studiując dziennie, to dziś sam jesteś winien swojemu położeniu. Polacy są przepracowani i sfrustrowani, a jednak ktoś ciągle próbuje im wciskać kit, że za mało pracują, bo przecież można pracować na dwóch etatach, a do tego studiować dziennie, żeby już wkrótce kupić za gotówkę własne mieszkanie i luksusowy samochód.
Wystarczy jednak trochę się pośmiać z samouwielbienia Roskosza, żeby gwiazda blogosfery garniturowej przyznała, że te jego dwa etaty to był w sumie jeden – w butiku z ciuchami, który odwiedzało dziennie kilka osób na krzyż, dzięki czemu subiekt miał czas na prowadzenie bloga o modzie (co nazywa drugim etatem) i studiowanie. Niby dziennie, ale nie wiem, kiedy miał na to czas, o ile butiku nie prowadził nocami.
Możemy zapierdalać 16 godzin dziennie, ale do wygrania jest co najwyżej nagroda pocieszenia
czytaj także
Wiadomo za to, że również pracę licencjacką Roskosz pisał stojąc na kasie w sklepie, a do samych studiów nie bardzo się przykładał, a nawet ich nie skończył, bo w międzyczasie zdążył zostać dyrektorem i edukacja wyższa nie była jego priorytetem. Nawet książek za bardzo nie czytał, choć dziś chlubi się faktem, że dzięki niemu zaczynają je czytać inni.
Biznesmen przyznający się do odkrycia, jakim przełomem było dla niego czytanie książek, zasługuje na pochwały. Większość influencerów wciąż nie dotarła do tego etapu, więc kwestię czytelnictwa muszą brać na barki właśnie blogerzy modowi. Albo coach od e-commerce’u, bo nie do końca wiem, jak zdefiniować działalność Roskosza. Sam twierdzi, że zajmuje się głównie prowadzeniem social mediów, co jest nawet zabawne, zważywszy na to, za jakiego wielkiego biznesmena uchodzi.
Ale współcześnie nie trzeba prowadzić fabryki ani niczego produkować, żeby być przedsiębiorcą. Wystarczy „sprzedawać marzenia”, choćby i nie do spełnienia. Roskosz przyznaje zresztą z rozbrajającą szczerością w podcaście Przemka Górczyka, że 60 proc. osób płacących po kilka tysięcy zł za jego szkolenia z e-commerce’u, nawet nie loguje się na konto, żeby zobaczyć, co kupiło. Nie dowiadujemy się, ile osób przebrnęło przez 50 godzin jego porad, ale można zakładać, że jest ich jeszcze mniej.
Dowiadujemy się natomiast, że Roskosz swoich klientów nazywa cymbałami, jednocześnie chwaląc się, że ma do nich fenomenalne podejście. Pewnie tak to dziś działa, ale czy możemy jednocześnie zaryzykować tezę, że współczesny kapitalizm polega na sprzedawaniu ludziom gówna w papierku? I że żyjemy w czasach, gdy z „marzeniami” są to rzeczy niemal tożsame?
Luksus w barterze, a biednemu radość
Nie wiem, czy pamiętacie inbę z zegarkiem Patka za półtora miliona, która poruszyła Twittera. Roskosz wrzucił wówczas zdjęcie z zegarkiem na ręce – co wzbudziło dyskusję o sensie posiadania tak drogich gadżetów – aby na koniec przyznać, że to nie jego zegarek, tylko go mierzył.
Mnie śmieszy, ale może wcale śmieszne nie jest. Roskosz jest jednym z wielu influencerów, którzy żyją ze współprac, jeżdżą pożyczonymi samochodami, reklamują wypożyczone ciuchy i przymierzane zegarki. Na tym zbudował swoją karierę i tym się do dziś zajmuję. Jest wieszakiem na reklamy, który prowadzi social media, i sprzedaje szkolenia, których prawie nikt nie ogląda.
Zresztą po co je oglądać, skoro i tak zatrważająca większość firm e-commerce pada? Lepiej pomarzyć przez chwilę o prowadzeniu własnego biznesu i w międzyczasie pluć na leniwych lewaków, którym nie chce się pracować. Roskosz napędza ten interes, bo mimo wszystko trudno kwestionować jego talent do sprzedaży, jak i bezsensownej konsumpcji.
Nie jest to talent, który bym szanował. Uważam, że praca każdej pielęgniarki, nauczycielki czy psiej behawiorystki wnosi więcej dobrego dla społeczeństwa niż Kubuś z listy młodych wpływowych Forbesa. Oczywiście wszyscy gramy takimi kartami, jakie mamy, a Roskoszowi akurat poszczęściło się w tej grze, choć jest trochę kłamczuszkiem i bywa niemiłym bucem. A może właśnie dlatego.
Gdy pod postem Grzegorza Marczaka, głęboko przeżywającego tekst Piotra Wójcika, który uznał rentierów za gorszych od ulicznych złodziei, natknąłem się na komentarz chwalącego się swoją zaradnością Roskosza, pozwoliłem sobie na żartobliwą uwagę, że musiał chyba brać więcej mefedronu ode mnie. Bo czy można pracować i uczyć się przez 20 godzin dziennie? Może można, ale trzeba brać dużo stymulantów, co na dłuższą metę szkodzi zdrowiu.
W odpowiedzi Roskosz zablokował mnie w mediach społecznościowych. Choćby z tego powodu nie posłucha mojej rady, by zaprzestał więzienia głowy w dotychczasowym miejscu odosobnienia.
Influencer jest zbyt zarozumiały, by zrozumieć, że skoro on miał szczęście i trochę talentu – a pewnie i wsparcie innych – to nie znaczy, że wystarczy włączyć myślenie i ciężko pracować, żeby zarobić na Astona Martina przed trzydziestką. Dziwnym trafem udaje się to tylko nielicznym i obawiam się, że nie jest to wyłącznie kwestia dobrej organizacji czasu pracy.
Trudno zarobić na prawdzie o kapitalizmie
85 proc. biznesów e-commerce upada, co przyznaje sam Roskosz – i dzieje się tak pewnie nie tylko dlatego, że ich założyciele nie obejrzeli jego kursów, ale także dlatego, że żyjemy w systemie, który nagradza nielicznych. Czynników determinujących sukces jest wiele, ale odpowiednie urodzenie się jest jednym z najważniejszych. Większość miliarderów pochodzi z dobrze ustawionych rodzin. Posiadanie gwarantuje większy dochód niż najcięższa praca.
Mógłbym jeszcze poradzić Roskoszowi, żeby do listy niebezpiecznych lektur dopisał Kapitały Piketty’ego, choć płynąca akurat z tych książek wiedza mogłaby zaszkodzić jego zyskom z głoszenia, że każdy jednakowo może się dorobić. Potencjał monetyzowania tezy „większość z was nie osiągnie sukcesu, pogódźcie się z tym” jest znacznie mniejszy, podobnie jak głoszenie wiedzy o tym, że żyjemy w kapitalizmie, więc bardzo nieliczni zarabiają na wyzysku mas.
Przedsiębiorcy zdarzyło się twierdzić, że nie ma nikogo bogatego o lewicowych poglądach. Nawet gdyby Roskosz dotarł do listu prawie stu milionerów, proszących o podniesienie podatków, to i tak do nich nie dołączy, gdyż prawdę pisał Marks: byt określa świadomość. Tylko nieliczne jednostki są na tyle zdeterminowane, żeby działać przeciwko swoim krótkoterminowym zyskom.
Mimo wszystko bawi mnie, że taki piewca indywidualnej zaradności i inwestowania w samorozwój nie odczuwa zgrzytu, gdy chwilę później zaczyna opowiadać o potrzebie nabycia Astona Martina i wartości kupowanych zegarków. Nie ma z tym problemu również prowadzący rozmowę Przemek Górczyk, który najpierw zachwyca się self-made menem Roskoszem, a potem sam chce nabyć Rolexa, bo ponoć to jedna z lepszych inwestycji. Chłopaki, czy wy chcecie inwestować w siebie, czy w drogie zegarki, które będą pracować za was?
Chwalenie wolnego rynku i indywidualnej pracowitości oraz zachwycanie się ekskluzywnymi drogimi zegarkami, których nie da się kupić z ulicy, bez historii współpracy czy dostępu do wiedzy dla nielicznych oraz układów i znajomości, jest śmieszne. Jeśli jesteś w wąskiej grupie osób, która ma szansę kupić zegarek, kosztujący na wolnym rynku kilka razy więcej, jeśli de facto ktoś daje ci w prezencie kilkadziesiąt tysięcy złotych, to trochę wstyd pisać, że oszczędnością i ciężką pracą ludzie się bogacą. W normalnym życiu większości ludziom nikt nie daje takiego hajsu za nic. Wyjdźcie z matrixa, panowie.