Jesteśmy społeczeństwem pracowników i emerytów, a nie rentierów. Dla zamożności naszego społeczeństwa nie jest więc istotna sama inflacja, lecz relacja płac do inflacji. Nie zbiedniejemy z powodu wzrostu cen, o ile wzrost płac będzie wyższy. Czy Donald Tusk to rozumie, kiedy straszy drożyzną?
Przez Polskę przetacza się inflacyjna panika. Czytając polskiego Twittera i słuchając naszych polityków, można dojść do wniosku, że już za chwilę nad Wisłą będziemy mieli Wenezuelę, a w wyniku rozpasanej polityki Kaczyńskiego, polskiego Cháveza, ceny rosną już nie z roku na rok, lecz nawet z tygodnia na tydzień.
Umieszczanie zdjęć ze świeżymi zakupami wraz z informacją o zapłaconej kwocie, widocznie wyższej niż kilka miesięcy temu, powoli staje się nową świecką tradycją. Wystarczy napisać coś o drożyźnie, żeby zgarniać lajki i ciepłe słowa od potakiwaczy, których doświadczenia inflacyjne są równie dramatyczne.
Wypowiedziane w sobotę słowa Donalda Tuska o długu, daninach i drożyźnie powtarzało wielu. Zapewne wejdą one do politycznego słownika na najbliższe tygodnie.
Tusk wraca i stawia na totalną polaryzację. „Jakby istniały tylko PO i PiS”
czytaj także
Absurdalna fobia inflacyjna owładnęła społeczeństwo, które nawzajem się nakręca, przekazując coraz bardziej dramatyczne historie, w których wzrost ceny jakiegoś produktu spożywczego urasta do rangi katastrofy na miarę pożarów w Kanadzie.
Ostatni raz coś podobnego obserwowaliśmy w 2015 roku, gdy Polaków owładnął zbiorowy lęk wobec nadciągających hord uchodźców, choć akurat nad Wisłą trudno było jakiegoś uświadczyć. Z taką różnicą, że wtedy społeczne lęki bez skrupułów wykorzystywało i podsycało PiS, obecnie zaś – liberalna Platforma Obywatelska i alt-rightowa część opozycji.
Drożyzna w tanim kraju
„Panuje drożyzna, jest eksplozja ogromnej inflacji” – alarmował niedawno w Faktach po Faktach TVN24 Krzysztof Brejza, senator Koalicji Obywatelskiej. „Polacy jadą już na oparach. Nieprawdopodobna drożyzna w sklepach” – to już głos szeregowego inflacyjnego panikarza, niejakiego Michała Oleksyna, który dodał jeszcze, że „tak dłużej się nie da funkcjonować”.
Najbardziej oczywiście wybrzmiewają nie zdjęcia paragonów ze sklepu czy cen z bazarku, tylko słowa Tuska o drożyźnie, która obok długu i danin jest elementem złej polityki gospodarczej PiS.
"Dług, daniny drożyzna", "Zabrać wszystkim, rozdać po uważaniu wybranym" – Tusk o polityce PiS. Wracamy do języka z początków PO, bardziej rynkowego. Jak daleko dziś można na nim zajechać.
— Jakub Majmurek (@JakubMajmurek) July 3, 2021
Paradoksem jest, że te alarmistyczne głosy dobiegają z kraju, w którym ceny są jednymi z najniższych w Europie. Według najnowszych danych Eurostatu w 2020 roku ceny towarów konsumpcyjnych dla gospodarstw domowych w Polsce wyniosły niecałe 58 proc. średnich cen unijnych. Spośród krajów unijnych ceny niższe są jedynie w Bułgarii i Rumunii, a w całej Europie jeszcze w Czarnogórze, Macedonii i Turcji. Polskie ceny są na poziomie Serbii i Albanii. Co ciekawe, w 2019 roku polskie ceny wyniosły 60 proc. średniej unijnej, więc tak naprawdę w zeszłym roku na tle Europy Polska stała się jeszcze tańsza.
Oczywiście porównywanie cen między państwami niewiele mówi o wzroście lub spadku standardu życia. Kluczowe jest tutaj to, jak zachowują się pensje w stosunku do cen. Zwróciła na to uwagę Konfederacja, według której „wzrost cen pożera i tak niewielkie pensje Polaków”. Argument o tym, że inflacja pochłania podwyżki, to druga kwestia, na którą zwracają uwagę panikarze inflacyjni – pierwszą jest wyżej opisana ogólna drożyzna. „Dziś wszystkie pensje tracą na wartości przez wzrost cen produktów” – zauważył poseł Konfederacji Artur Dziambor. Problem w tym, że akurat ostatnie lata to okres, w którym pensje rosną znacznie szybciej niż ceny. A więc realnie pensje w Polsce zyskują na wartości, pomimo faktycznego wzrostu cen. W kwietniu tego roku płace w Polsce wzrosły przeciętnie o 10 proc. Inflacja w tym czasie wzrosła o 4,3 proc., więc była ponad dwa razy niższa.
Flis: Trzaskowski nie ma się co frustrować brakiem władzy, bo ma jej realnie więcej niż Tusk
czytaj także
Warto przypomnieć, że nie tak przecież dawno, bo w 2012 roku, a więc za czasów rządów kolegów i koleżanek senatora Brejzy, wzrost cen był znacznie niższy niż obecnie, a jednak realnie biednieliśmy. Przykładowo, w listopadzie 2012 roku pensje wzrosły rok do roku o 2,7 proc., a inflacja wynosiła 2,8 proc. I wtedy właśnie zbiednieliśmy, choć ceny rosły wolniej niż obecnie. Podobnie zresztą było w 2009 roku, gdy inflacja była wyższa od wzrostu płac o ponad punkt procentowy.
W tamtych latach były nawet powody do snucia historii o drożyźnie i pauperyzacji społeczeństwa. Obecnie nie bardzo.
Pracą i emeryturami Polska stoi
Z bliżej nieznanych powodów antyinflacjoniści są przekonani, że Polacy i Polki żyją z odłożonego kapitału, więc inflacja pochłania ich środki do życia. Tak zdaje się sądzić np. Dawid Jarco ze śląskiej Polski 2050, finansista i doktorant ekonomii. Według Jarco „niestety mało kto wie, że tak naprawdę przy dużej inflacji biedniejemy. No chyba że wszyscy od razu pieniądze inwestują?” – stwierdził Jarco, który jako finansista zapewne na co dzień obsługuje ludzi ze sporymi nadwyżkami kapitału, więc może mieć nieco wypaczony obraz polskiego społeczeństwa.
W rzeczywistości Polacy generalnie utrzymują się z wydawanych na bieżąco dochodów z pracy, które stanowią w sumie dwie trzecie przeciętnego dochodu rozporządzalnego. Sama praca najemna odpowiada za 53 proc. dochodu rozporządzalnego na głowę przeciętnego członka gospodarstwa domowego w Polsce. Jedną czwartą dochodu rozporządzalnego stanowią zaś emerytury i renty, które są waloryzowane co roku przynajmniej o wskaźnik cen konsumpcyjnych oraz jedną piątą wzrostu płac, więc inflacja nie jest im straszna. A za jaką część odpowiadają dochody z własności? Zaledwie za… 2,4 proc.
Generalnie jesteśmy społeczeństwem pracowników i emerytów, a nie rentierów. Dla zamożności naszego społeczeństwa nie jest istotna sama inflacja, tylko relacja wzrostu płac do inflacji. Polacy utrzymują się z płac, ewentualnie z emerytur, które są do nich indeksowane. Zdecydowana większość Polek i Polaków nie biednieje zatem z powodu inflacji, o ile tylko wzrost płac jest wyższy. A obecnie jest.
W maju 2021 roku ceny były wyższe o 14 proc. niż w 2015 roku. Tymczasem płace w analogicznym okresie wzrosły aż o 36 proc. Warto też zauważyć, że w ostatnim okresie struktura płac wyraźnie się spłaszcza, więc na wzroście wynagrodzeń korzystają także mniej zarabiający. W latach 2014–2018 mediana płac wzrosła o 24 proc. W 2014 roku mediana stanowiła 80 proc. średniego wynagrodzenia – w 2018 roku już 82 proc. W 2014 mniej niż połowę średniej krajowej zarabiało 19 proc. zatrudnionych – w 2018 roku już tylko 16 proc. Dane za 2020 rok GUS poda jesienią tego roku (struktura wynagrodzeń podawana jest co dwa lata).
Antyinflacjoności zwykle nie posiadają też podstawowej wiedzy. Często porównują wzrost PKB do inflacji i z tych porównań wychodzi im, że rozwijamy się wolniej niż w rzeczywistości, albo w ogóle się zwijamy.
czytaj także
„Inflacja już przegania wzrost gospodarczy, więc praktycznie biedniejemy” – napisał użytkownik Twittera Michał Ambroziak, który prowadzi małą firmę i hoduje pszczoły. Oby na tych pszczołach znał się nieco lepiej niż na makroekonomii, gdyż popełnił tu częsty i bardzo poważny błąd, który warto wyjaśnić. Wykazywany przez GUS, Eurostat i inne instytucje statystyczne wzrost PKB jest w ujęciu realnym, a nie nominalnym. Czyli ujmuje już inflację. Inaczej mówiąc, jeśli przykładowo wzrost PKB wyniósł 5 proc., a inflacja 8 proc., to znaczy, że nasza gospodarka rozwinęła się o 5 proc., a nie zwinęła o 3.
Kryzys bobowy
Przedstawiciele inflacjofobii często przywołują inflację w państwach UE, by wykazać, że tak źle w Polsce jeszcze nie było.
„W Polsce i na Węgrzech ceny rosną w zawrotnym tempie! W efekcie najszybciej biedniejemy…..??????” – wykrzyczał Janusz Cichy, freelancer, który ***** PiS.
Przyjrzyjmy się więc tym krajom Unii Europejskiej. W 2020 roku wiele krajów zanotowało deflację – np. Grecja (-1,3 proc.), Hiszpania (-0,3 proc.) i Włochy (-0,1 proc.). Nieprzypadkowo właśnie te państwa zaliczyły też najwyższy spadek PKB – odpowiednio o 8, 11 i 9 proc. Polska faktycznie zanotowała najwyższy wzrost cen, bo o 3,7 proc. Równocześnie jednak mieliśmy jeden z najniższych spadków PKB w UE – recesja nad Wisłą wyniosła jedynie -2,7 proc. Niższa była jedynie w Danii i na Litwie (oraz w Irlandii i Luksemburgu, ale to raje podatkowe, których nie warto analizować w tym kontekście). Inaczej mówiąc, inflacja w Polsce jest ceną za utrzymanie gospodarki na nogach.
Antyinflacyjna narracja często opiera się na pojedynczych historyjkach, które skupiają się na jakimś konkretnym produkcie, którego ceny faktycznie wzrosły, co ma obrazować ogólną katastrofę. Ostatnio bohaterem takich opowiastek był… bób.
„Chciałam zrobić córce przyjemność i ugotować bób. W końcu jest już sezon. Poszłam do warzywniaka i ups… Cena z kosmosu. Skończyło się niestety na mrożonce. 🙁 też dużo droższej niż w ubiegłym roku” – napisała Agnieszka Burzyńska, dziennikarka „Faktu”. Abstrahując od tego, że redaktorce Burzyńskiej dosyć wcześnie zachciało się bobu, bo napisała to 9 czerwca, a więc właściwie przed „sezonem bobowym”, to tweet ten jest doskonałym przykładem wzbudzania inflacyjnej paniki, bo opiera się na cenie jednego produktu.
Chciałam zrobić córce przyjemność i ugotować bób. W końcu jest już sezon. Poszłam do warzywniaka i ups… Cena z kosmosu. Skończyło się niestety na mrożonce. 🙁 też dużo droższej niż w ubiegłym roku
— Burzynska Agnieszka (@BurzynskaAga) June 9, 2021
Rok temu podobną karierę robiła choćby pietruszka. Problem w tym, że dieta ludzka jest generalnie urozmaicona i wzrost cen jednego produktu, nawet bardzo drastyczny, nie odbija się na standardzie życia. Nikt nie żywi się jedynie bobem i w razie faktycznego wzrostu jego cen zawsze można sobie go po prostu odpuścić i znaleźć zamiennik.
GUS, tworząc wskaźnik cen towarów i usług konsumpcyjnych, opiera się na koszyku inflacyjnym, który obrazuje wydatki statystycznego gospodarstwa domowego. W tym koszyku inflacyjnym wydatki na żywność i napoje bezalkoholowe stanowią jedynie 28 proc. W kategorii „żywność i napoje” znajduje się mnóstwo produktów, których ceny analizują pracownicy GUS, więc olbrzymie wahania cen poszczególnych produktów nie są w stanie wpłynąć na ogólny poziom cen. Przykładowo, w maju tego roku inflacja wyniosła 4,8 proc., jednak ceny żywności i napojów wzrosły tylko o 1,7 proc. Trudno tu mówić o jakimś dramacie.
Poza tym wzrost cen napędzany jest głównie przez czynniki zewnętrzne – takie jak wzrost cen paliw, który w maju wyniósł 33 proc. rok do roku. Między innymi z tego powodu ceny żywności na całym świecie rosną i według FAO są najwyższe od 2010 roku. Inflacji sprzyjają także bariery podażowe, takie jak kłopoty z dostawami półprzewodników, co odbija się na cenach elektroniki.
Wózek żarcia za trzy stówy
Własne koszyki inflacyjne tworzą też inflacyjni panikarze. Na przykład użytkowniczka Gosia Kuc, na co dzień mieszkająca w Wielkiej Brytanii (ceny na poziomie 120 proc. średniej unijnej, czyli dwukrotnie wyższe niż nad Wisłą), podzieliła się wrażeniami z obcowania z polską drożyzną – otóż gdy przyjechała do Polski i poszła kupić babci „jogurt, chleb i coś do chleba”, to wydała stówę. Trudno powiedzieć, czym było to „coś do chleba”, gdyż autorka tweeta go skasowała, ale pojawili się jej sojusznicy, którzy dowodzili, że to oczywiście możliwe. Na przykład jeden z nich kanapki robi z dwóch bochenków chleba, kilograma szynki, dwóch kilo rzodkiewki, kilograma pomidorów, kilograma sałaty, dwóch kostek masła i trzech jogurtów. Faktycznie wyszło mu prawie sto złotych, tylko że za tę cenę tych śniadań wyjdzie z kilkanaście. Tworzenie dziwacznych koszyków inflacyjnych to jeden z elementów strategii wzbudzania inflacyjnej paniki.
Innym, pokrewnym, jest umieszczanie zdjęć z zakupów wraz z informacją, ile się na nie wydało. Niejaki „Umberto Nie Eco” wrzucił zdjęcie wózka wypchanego po brzegi zakupami i zakrzyknął, że wydał na to 350 zł, w związku z czym nie zagłosuje już na PiS. Niegłosowanie na PiS generalnie jest w porządku, jednak Umberto mógłby znaleźć jakieś inne, bardziej sensowne argumenty, bo ten jego jest dosyć wątpliwy. Wydanie kilku stów na wózek wypchany zakupami nie jest przecież niczym dziwnym – wszak trudno powiedzieć, co on tam w tych siatkach trzyma.
Drogi @pisorgpl nie po to na was głosowałem, żeby za podstawowe zakupy płacić 350 zł !!!
Wszyscy skupieni na covidzie, a w gospodarce odwalają się takie rzeczy, że i tak za chwilę wszyscy padniemy ale z głodu. pic.twitter.com/b8OW9WP3Gg— UmbertoNieEco (@eco_nie) March 24, 2021
Na przykład inny użytkownik TT również wyjechał z Biedronki z pełnym wózkiem i wydał już tylko 250 zł – co zresztą także było powodem do złości, gdyż podobno rok wcześniej wyjechałby z nim, płacąc jedynie stówę.
Oczywiście trudno dyskutować z takimi argumentami, gdyż one tak naprawdę nie mają na celu otwierania dyskusji – ich celem jest wzbudzanie inflacyjnej paniki i płynięcie na jej fali. Zawsze można sobie podreperować zasięgi, zyskać jakieś dowody sympatii albo nawet wsparcia. Wartości merytorycznej nie ma to żadnej, a jednak podchwytują je, wydawałoby się, poważne media – o wpisie Umberto Nie Eco napisała „Wyborcza.biz”, zresztą z błędem w tytule, bo żadnego paragonu Umberto nie pokazał.
Na progu odbicia
Rzecz jasna, wzrost cen rzędu tych kilku procent rocznie, jaki obecnie notujemy w naszym kraju, nie dla każdego jest czymś przyjemnym. Szczególnie jeśli nie dostało się podwyżki – powyżej przywołuję przecież przeciętny wzrost płac, który w przypadku poszczególnych pracujących może być różny. Jednak istniejąca obecnie i podsycana przez media i polityków panika inflacyjna, w której bierze udział niezliczona ilość internautów, jest czymś tak kuriozalnym, że aż trudno to pojąć. W polskiej gospodarce nie dzieje się nic katastroficznego, nie grozi nam żadna Wenezuela, wręcz przeciwnie, jest sporo dowodów na to, że stoimy właśnie przed niespotykanym wcześniej odbiciem wzrostu.
Bez wątpienia będzie mu towarzyszyć jakiś umiarkowany wzrost cen, ale to zupełnie normalne, gdy rosną płace, a gospodarka wchodzi na wysokie obroty. Jeśli tylko pensje będą rosły szybciej, to kilkuprocentowy wzrost cen nie jest niczym szkodliwym, a już na pewno nie jest powodem do masowego wzburzenia.
Tankowanie serkiem homogenizowanym, czyli jak nie wierzyć w brednie o płacy minimalnej
czytaj także
Problem w tym, że podsycanie inflacyjnej paniki można doskonale wykorzystać politycznie, co pokazał w sobotę Tusk, więc trudno przypuszczać, by panika ta wygasła. Płynący na inflacyjnej fali politycy nie zdają sobie chyba jednak sprawy, że zakorzenienie w Polkach i Polakach lęku wobec wzrostu cen może oznaczać w przyszłości konieczność prowadzenia polityki deflacyjnej. A to już byłoby bez wątpienia szkodliwe.