My – klasa osób, które na swoje 50 metrów i 12-letnią skodę muszą pracować przez co najmniej 30 lat. Żeby zgromadzić taki majątek jak Dominika Kulczyk, musielibyśmy zaś odkładać co miesiąc całą swoją pensję przez 300 tysięcy lat, czyli mniej więcej tyle, ile istnieje homo sapiens.
Jak doniosły światowe i polskie media, Dominika Kulczyk niedawno kupiła w Londynie dom o wartości ponad 57 milionów funtów, czyli niemal 300 milionów złotych. Według rankingu Wprost córka i dziedziczka majątku Jana Kulczyka jest najbogatszą Polką, a jej majątek jest wyceniany na 9 mld złotych. Stać ją więc jeszcze na co najmniej 29 takich posiadłości.
Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że takich pieniędzy nie trzyma się na koncie w banku ani w skarpecie. Miliard złotych w stuzłotowych banknotach waży 8 ton i zajmuje ok. 2 ciężarówek. Nietrudno policzyć, że 9 miliardów to 72 tony, a więc jakieś 18 wywrotek. To musiałaby być więc bardzo duża skarpeta.
Na majątki miliarderów składają się właśnie nieruchomości, pakiety akcji, własność przedsiębiorstw, udziały w funduszach inwestycyjnych. Jeżeli więc Dominika Kulczyk chciałaby nagle kupić sobie jeszcze 29 tego typu domów, toby się jej nie udało, bo takie ruchy z jej strony spowodowałyby spadek wycen innych przedsięwzięć, w które jest zaangażowana. Sama rezydencja zresztą zapewne również jest rodzajem lokaty, ponieważ – na co wskazuje Bloomberg – na londyńskim rynku nieruchomości „premium” (cóż za eufemizm na określenie rynku dla obrzydliwie bogatych) właśnie zaczyna się ożywienie.
czytaj także
Pracuj ciężko, ucz się pilnie, wstawaj wcześnie rano, odziedzicz coś
Wróćmy jednak do ciężarówek pieniędzy oraz innych efektownych porównań i ciekawostek. Średnia pensja w Polsce w 2019 roku wynosiła nieco ponad 4900 złotych brutto. Przy umowie o pracę faktyczna kwota na rękę, jaką otrzymywał pracownik, to nieco ponad 3550 zł. Oznacza to, że odkładając całą swoją miesięczną pensję (czytaj: nie wydając ani grosza np. na jedzenie czy rachunki), aby zarobić na londyńską nieruchomość Dominiki Kulczyk, uśredniony Kowalski musiałby oszczędzać… ponad 7100 lat.
Przypomnijmy, że średnią pensję i więcej zarabia rzeczywiście jedynie około 30 proc. wszystkich pracujących. Znacznie bardziej adekwatną miarą jest zatem podawana przez GUS mediana wynagrodzeń. Wartość ta dzieli pracowników na dwie połowy: jedna połowa zarabia więcej niż X zł, a druga mniej. I tak: dla podmiotów zatrudniających powyżej 9 osób wyniosła ona w 2017 niecałe 3000 złotych na rękę. Realnie mediana jest zaczepiona jeszcze niżej, bo mikroprzedsiębiorstwa płacą zdecydowanie najgorzej. I jest w nich zatrudnionych około 25 proc. pracujących. Na tą źle zarabiającą jedną czwartą polskich pracowników GUS jest jednak ślepy.
Podsumujmy te dane. Bezpiecznie można założyć, że medianowiec w Polsce zarabia około 2500 zł do ręki. Na rezydencję, którą kupiła sobie właśnie Dominika Kulczyk, odkładałby ładne 10 tysięcy lat.
Idźmy dalej. Majątek dziedziczki rodu Kulczyków to równowartość 30 takich nieruchomości. Żeby więc zgromadzić taki majątek, jaki jest w posiadaniu Dominiki Kulczyk, medianowy Kowalski musiałby miesięcznie odkładać całą swoją pensję przez 300 tysięcy lat. Czyli mniej więcej tyle, ile istnieje homo sapiens.
Ale zaraz, zaraz – przecież czymś innym jest dochód, a czym innym majątek
Tak – majątek medianowego Polaka w wieku 50 lat według NBP wynosi 350 tysięcy złotych, a majątek medianowego 30-latka to około 150 tysięcy. A więc nowa posesja spadkobierczyni fortuny jest warta jedynie majątek 860 uśrednionych Kowalskich w wieku lat 50 lub 2 tysięcy 30-letnich Kowalskich. Cały majątek Dominiki Kulczyk równy jest majątkowi niecałych 26 tysięcy 50-letnich medianowców lub 60 tysięcy medianowych 30-latków.
Jeżeli macie około 30 lat i w tym miejscu pomyśleliście o swoim laptopie, plejce trójce, 12-letniej skodzie w gazie i być może spłaconym w połowie przedpokoju – i zastanawiacie się, gdzie do cholery jest wasze brakujące 120 tysięcy złotych średniego majątku, to podpowiem, że uśrednione dane zawyżają osoby ze wsi, których nieruchomości (zwłaszcza ziemie w okolicach dużych miast) znacznie podrożały przez ostatnie dekady. Tak, tak – uśredniając, osoby ze wsi dysponują większymi majątkami niż osoby z miast. Co nie znaczy, że mają wyższy dochód rozporządzalny na głowę w rodzinie.
Każde z powyższych porównań można w jakiś sposób próbować dekonstruować i niuansować. Prawdą będzie, że nasze pensje rosną zarówno w cyklu życia (tak mniej więcej do pięćdziesiątki, później zaczynają spadać), a średnia i mediana rosną również od kilkudziesięciu lat. Prawdą jest, że milenialsi są rocznikowo mniej liczni niż boomersi, co oznacza, że za 10, góra 20 lat dokona się duży majątkowy transfer międzypokoleniowy. Dlaczego liczebność roczników jest istotna? Bo, przykładowo, jeżeli 5 osób dziedziczy majątek 10 osób, to wychodzi na głowę znacznie więcej, niż jakby ten sam majątek dziedziczyło 10 lub 15 osób.
I jasne, że takiego majątku, jakim dysponuje Dominika Kulczyk, się po prostu nie wypracowuje, w takim rozumieniu, w jakim swoją pensję wypracowuje kasjerka w Biedronce. Taki majątek się częściowo dziedziczy, a później lokuje się go w różnych przedsięwzięciach. I wtedy – wybaczcie mi ten ludowy banał (choć z samego faktu, że coś jest banałem, nie wynika, że jest fałszem) – „pieniądz robi pieniądz”.
W rzadszych przypadkach po prostu obstawia się szczęśliwie pewną niszę, co może przynieść ogromną fortunę. Dzieckiem takiego farta jest choćby Mark Zuckerberg, który zmonopolizował rynek social mediów. Istnieją tu również i spektakularne klęski, jednak o tych zazwyczaj niewiele wiemy, bo o porażkach zazwyczaj historia milczy. Wyjątkiem może być Elizabeth Holmes, pomysłodawczyni Theranosa, biotechnologicznego start-upu, który miał zmonopolizować rynek szybkich diagnoz medycznych, ale okazał się fikcją podtrzymywaną przez lata kroplówką z setek milionów dolarów od inwestorów. O przekrętach Holmes szeroka publiczność dowiedziała się głównie dlatego, że HBO zrobiło o niej film. Tysiące podobnych (i uczciwszych) wizjonerów i wizjonerek, którym nie wyszło, na zawsze otulił mrok dziejów.
Dlaczego właściwie na to pozwalamy?
Tak, powyższe porównania są efekciarskie, ale wskazują na coś istotnego. Chodzi o absurdalną skalę rozwarstwienia ekonomicznego. Tak duże nierówności są dysfunkcjonalne społecznie. I nie chodzi nawet o kolejne badania, które znów udowodnią, że nierówności przekładają się na większą liczbę przestępstw, niższą społeczną pozycję kobiet, większą śmiertelność noworodków, większe zestresowanie społeczeństw czy większy odsetek osób otyłych, ale o pewne całościowe odbieranie świata społeczne-gospodarczego.
Oto bowiem istniejemy my – klasa osób, które na swoje 50 metrów muszą pracować w niezbyt cenionej przez siebie pracy przez co najmniej 30 lat. Obok zaś istnieje grupa osób, która jest absolutnie wolna od tego typu trosk. Jest też grupka osób, która może sobie kupić cały kwartał ulic w naszej okolicy wraz z zabudowaniami i nie odczuć tego specjalnie w portfelu. I w zasadzie nie wiadomo, dlaczego tak się dzieje. Dlaczego my jesteśmy nami, a oni są nimi.
czytaj także
Kanały awansu społecznego w takiej strukturze są nieprzejrzyste. Jeżeli w ogóle są drożne, to wyraźny awans większość z nas zobaczy dopiero z perspektywy kilku pokoleń. Tylko że ludzie nie żyją kilka pokoleń. Żyją tylko jedno, swoje własne życie. I mają prawo oczekiwać jakiegoś minimalnie choć sprawiedliwego podziału. Nie „każdemu po równo”, lecz „każdemu choć trochę proporcjonalnie według wkładu”. Każdy rozsądny człowiek się zgodzi, że należy nagradzać ciężką pracę, pomysł, talent, wytrwałość.
Żebym był dobrze zrozumiany – nie chcę powiedzieć, że Dominika Kulczyk jest pozbawiona talentu, przez całe dnie się leni i nie jest wytrwała. Chcę jedynie powiedzieć, że nie pracowała 40 tysięcy razy ciężej niż jej rówieśnicy.
czytaj także
Przychodzą mi do głowy tylko dwie opowieści, które sankcjonują tak duże nierówności. Jedna to jakiś rodzaj ontologicznego feudalizmu: część z nas po prostu rodzi się z tak potężnym przywilejem i może pozwolić sobie w zasadzie na wszystko, co da się kupić na świecie za pieniądze. Drugą opowieścią jest akceptacja przypadkowości i schylenie głowy pod ciężarem status quo, zawierające się w maksymie: „jest, jak jest, po co drążyć?”.
Z tym że obie te narracje pozostają w niebezpiecznym napięciu z demokracją. Zwłaszcza z demokracją zanurzoną w świecie mediów elektronicznych, gdzie bogacze i ich nadmierna konsumpcja wydają się znacznie bliżej zwykłych ludzi niż kiedykolwiek wcześniej.
czytaj także
W sytuacji takiego rozwarstwienia wybory polityczne mogą służyć nie tyle do realizacji własnych ekonomicznych i społecznych interesów, ile stają się maszynerią do ucierania nosa elitom, w myśl zasady: jeżeli nie chcecie się sprawiedliwiej dzielić, to my osłodzimy swoje zwykłe życia waszą goryczą.