Nie mam nic przeciwko budowaniu w Polsce stałej bazy USA. Chciałbym takiej bazy. Chciałbym, żeby polskie nastolatki jeździły wokół niej na bmx-ach i odkrywały dziejące się tam supertajne eksperymenty, albo, na przykład, jakieś tajne przejścia do innego wymiaru już by tam wojsko mogło robić.
Pamiętacie, jak polska prawica aż zagotowała się z zadowolenia po wizycie Andrzeja Dudy u Donalda Trumpa? Ale go Duda podszedł! Połaskotał go dokładnie tam, gdzie powinno się Trumpa łaskotać: po próżności i po kieszeni.
Duda, zaproponował budowę w Polsce europejskiego przyczółka sił zbrojnych USA o nazwie Fort Trump (po próżności), zaproponował, że jest gotowy za to zapłacić miliardy dolarów (po kieszeni), podpisał co miał podpisać i wrócił do Warszawy.
I prawica aż się z radości zachłysnęła: tak to ta Polska potrafi po petroniuszowsku zrobić laske (chwilowo zabrakło mi polskich znaków, przepraszam, ministrze Sikorski) Amerykanom! Takie chlapnięcie loda to jak zwycięstwo pod Somosierrą! Jak wygrane Westerplatte!
Bo Trump, co prawda, żadnych konkretnych deklaracji nie złożył, za to publicznie poklepał Polskę po głowie, mówiąc, że w końcu znalazł się sojusznik, który nie wybrzydza, tylko chce płacić za ochronę (co mocno zapachniało liberalnymi zasadami gospodarczymi, wprowadzanymi do sojuszu obronnego, jakim jest NATO), i że, kto wie, może nawet w związku z tym Polakom taki Fort Trump wystawi. A protrumpowskie, często stylizujące się na redneckie, społecznościówki, aż ze szczęścia zaćwierkały. Zwolennicy Trumpa przekrzykiwali się na Facebooku i Instagramie, domagając się przeniesienia wojskowych baz USA z „niewdzięcznych Niemiec” do Polski. I deklarowali, że Polska będzie miejscem, gdzie spędzą kolejne wakacje.
czytaj także
I o ile lewa strona polskiej sceny politycznej skoncentrowała się na kwestii wpadki Dudy, który wspólne dokumenty podpisywał w Białym Domu na stojąco, podczas gdy Trump siedział za biurkiem, to strona prawa zachwycała się strategicznym myśleniem Dudy: prezydent RP realizuje polski interes strategiczny!
Dyplomacja w Bordurii
No i Polska nadal taki interes strategiczny buduje.
Teraz nadchodzi czas, gdy Polska, bez specjalnej wizji zysku, daje twarz antyirańskiej konferencji organizowanej przez administrację Trumpa, za to słabo popieranej przez Europę. Nie to, żebym jakoś specjalnie popierał religijny, konserwatywny reżim w Iranie, ależ skąd. Uważam, że czy to religijne władztwo islamskie, chrześcijańskie, pogańskie czy judaistyczne – jedna zaraza. Choć, przyznaję, że to pogańskie ma w sobie element takiej kręcącej swojskości, która zmieniła się w egzotykę, więc gdy hyr poszedł, oczywiście przesadzony, że na Litwie szef konserwatywnych populistów zamienił swoją rodzinną wieś w wielką pogańską świątynię pod gołym niebem – serce mi, przyznaję, zadrżało. Choć znajomi wilnianie pukali się w głowy mówiąc, że to wszystko jedno, czy ktoś będzie zakazywał aborcji w imię Jezusa czy Peruna. I mieli rację, ale gdzie indziej racja, gdzie indziej fantazja.
Ale do rzeczy. Zbyt wiele wątków w tej Europie Środkowej odwraca uwagę od tematu.
Jeśli chodzi o relację Polski z USA, to wtedy nagle kończy się cała polska wielka duma narodowa, wstawanie z kolan, kończy się „ruszała wiara w pole od Chicago do Tobolska”, zwycięstwa moralne się kończą, ciary przy Sabatonie i zduszone w piersi łkania, gdy wyją syreny w godzinę W. Zaczyna się robienie laski (te polskie znaki).
Już nie wspominam, jak chętnie orężne hufce Rzeczpospolitej rzuciły się na Irak pomagać Amerykanom, co zaowocowało głównie memem „You forgot Poland”. Nie wspominam, bo, szczerze mówiąc, być mądrym po szkodzie jest bardzo łatwo, a i reżim Saddama Husajna do miłych nie należał. Jednak warto już wspomnieć o więzieniach CIA, których nikt nam nie kazał w Polsce przyjmować. No, ale znając nieskomplikowany pogląd byłego premiera Leszka Millera na temat islamu jako takiego (zaczynający się od podbijania idiotycznych i fejkowych wpisów o tym, jak to nieistniejąca grupa uchodźców obrzuciła na nieistniejącej przełęczy nieistniejący autobus nieistniejącymi fekaliami, po wypowiedzi medialne, w których Leszek Miller, tak bardzo bojący się postawić katolickiemu klerowi, stawał się naraz bardzo wielkim zwolennikiem państwa świeckiego, gdy tylko słyszał o krajach muzułmańskich) – nie mogło to być wielką niespodzianką.
czytaj także
Albo o tym, jak to minister Czaputowicz, którzy przecież – jak obiecywano – miał być mniejszym indolentem od swojego wielkiego poprzednika – zgodził się na zorganizowanie takiej konferencji od razu, jak mu tylko Pompeo to zaproponował.
A przypomnieć trzeba, że padła ta propozycja w kontekście jednego z polskich zwycięstw moralnych, czyli – w wolnym tłumaczeniu – klęski typu „ratuj się, kto może”, czyli przegranej w wyniku wyprowadzenia w pole oręża prawnego w postaci ustawy antydefamacyjnej.
Był to piękny przykład osiągnięć polskiej dyplomacji. Polska została wysłana do kąta z napisem „Wschodnioeuropejska Republika Bordurii i Elbonii” po tym, jak zdecydowała się bronić przed dość jednostronną narracją, rządzonego przez izraelską wersję PiS Izraela, pod tytułem „to my określamy kto jest antysemitą”. Polska obrona, jak to zazwyczaj w kręgach PiS-owskich, nie była zbyt wyrafinowana – zamiast wskazać, że Izrael mocno upraszcza skomplikowane kwestie relacji żydowsko-polskich, uprościła je jeszcze bardziej. I, oczywiście, przegrała.
A potem doprowadziła do sytuacji, w której nie dano jej dojść do głosu i postawiono w wyżej opisanym kącie, udowadniając, że nikt głupiej Polski słuchać nie będzie. Polska pod rządami PiS osiągnęła poziom kraiku, który przesunął się w newsach z rubryki „świat” do rubryki „ciekawostki”, a taki kraj może być pociesznym pieskiem u nogi, piszczącym „fort Trump”, „fort Trump”, ale nie może mieć własnego zdania w trudnych kwestiach, bo dorośli mają poważniejsze sprawy na głowie. I choć nie jest to sprawiedliwe, to tak jednak ten świat działa: stajesz się w oczach świata proamerykańskim odpowiednikiem Łukaszenki, to nie spodziewaj się innego traktowania.
Polska dumna i w kącie
Relacja polska prawica – UE – USA przypomina mi relację, którą mają słowaccy faszyści na linii Słowacja – UE – nazistowskie Niemcy. Gdy kiedyś, w czasie, gdy Bańską Bystrzycą rządził nacek Marian Kotleba, pytaliśmy, siedząc w gospodzie z jednym z jego prominentnych zwolenników, notabene – akwarystą i miłośnikiem broni palnej – jak też to jest: – wy, kotlebowcy, mówicie, że Słowacja jest w sposób upokarzający uzależniona od UE i NATO, ale gdy w czasach księdza Tisy, którego wychwalacie, była po prostu pieskiem hitlerowskich Niemiec, to wszystko było w porządku.
Akwarysta chyba po raz pierwszy został postawiony przed tego typu kwestią, bo zrobił wielkie oczy, po czym zaczął coś dukać, że „wtedy nie można było inaczej” itd.
Ano nie. Jeśli się przywołuje Voldemorta, to można być tylko jego czołobitnym sługą, a nie partnerem do dialogu.
czytaj także
To samo robi PiS. Jeśli partnerskie kraje EU mają zastrzeżenia co do funkcjonowania polskiego systemu prawnego w ramach większej, wspólnej całości – wtedy jest harmider i płacz na temat upokarzania. Ale jeśli dumnej Polsce Amerykanie mówią: zamknij się, przeproś i marsz do kąta – wtedy dumna Polska zamyka się, przeprasza i posłusznie maszeruje do kąta.
Nie to że, broń boże, porównuję USA do hitlerowskich Niemiec: USA, w przeciwieństwie do wielu europejskich lewicowców lubię, i nawet administracja Trumpa nie potrafiła zniszczyć tej sympatii (być może dlatego, że amerykańska popkultura tak często pokazuje cynicznych, próżnych, odartych ze wszystkich moralnych osłon polityków USA, że najnormalniej w świecie zadziałało to jak pancerz aktywny i byłem na to wszystko, podobnie, jak inni mieszkańcy Ziemi, przygotowany).
Nie to nawet, że mam coś przeciwko budowaniu w Polsce stałej bazy USA. Nie, przeciwnie, chciałbym takiej bazy. Chciałbym, żeby polskie nastolatki jeździły wokół niej na bmx-ach i odkrywały dziejące się tam supertajne eksperymenty. No, nie chciałbym, żeby w takiej bazie mieściły się tajne więzienia CIA, w których dokonuje się waterboardingu, ale, na przykład, jakieś tajne przejścia do innego wymiaru już by tam wojsko mogło robić. I przywoływać na naszą stronę cośtamgorgony. Przynajmniej może lepsze horrory by się u nas pisało).
Ale to wszystko, proponowałbym, nie kosztem europejskiej pozycji Polski.
Przepowiednie Friedmana
Bo, nie da się ukryć, polska strategia pozycjonowania siebie jako największego europejskiego sojusznika USA, wpisuje się w pewne konkretne ramy.
czytaj także
Te ramy nazywają się nie tylko „polska strategia obronna”, gdzie sojusz z USA zajmuje bardzo ważne miejsce. Te ramy to również pewna książka, która kilka lat temu narobiła w geopolitycznych kręgach w Polsce, USA i na świecie, sporo zamieszania: Następne 100 lat George’a Friedmana, wówczas szefa prywatnej wywiadowczej agencji Stratfor (nazywanej „cieniem CIA”). W książce tej, wydanej jeszcze za późnego Fukuyamy, bo w 2008 roku, Friedman przewidywał rychły krach Fukuyamowskiego „końca historii”. Co więcej, pokazywał w punktach, jak ten krach będzie wyglądał.
I, co ciekawe, póki co, sporo się zgadza.
Friedman przewidział, między innymi, wzrost aktywności ambitnych, ludnych i w miarę silnych mocarstw regionalnych: Rosji i Turcji. I chociaż, jak przewidywał, Rosja będzie w latach „nastych” dla swoich sąsiadów zagrożeniem, to w długim terminie nie ma się nią co przejmować: jest niereformowanym, autorytarnym mocarstwem surowcowym o kiepskich prognozach demograficznych i w ciągu kolejnych dekad stanie się dysfunkcyjnym upadłym państwem. Turcję, w przeciwieństwie do Rosji, czeka rozkwit. Niemcy – twierdzi Friedman – odrzucą powojenny quasi-pacyfizm, co w epoce utrzymujących się w niemieckiej polityce wpływów nacjonalistycznej AfD wcale nie wydaje się takie niemożliwe, jak jeszcze kilka lat temu. UE, co prawda, nie rozpadnie się, ale jej znaczenie będzie mocno spadać.
A największy rozkwit – pisał Friedman – czeka Polskę wraz z jej „polskim blokiem” (wypisz, wymaluj – Międzymorzem, które obecnie przyjęło formę Trójmorza), który zajmie miejsce słabnących gospodarczo, za to coraz bardziej popadających w nacjonalizm Niemiec.
Polska i jej „blok”, który USA mają dotować i zbroić, w imię utrzymania amerykańskich wpływów w Europie, i – przede wszystkim – nie dopuszczenia do sojuszu niemiecko-rosyjskiego (który mógłby zagrozić amerykańskiej dominacji na świecie), ma być nowym strategicznym i gospodarczym centrum Europy.
George Friedman może być z siebie – i jest – całkiem zadowolony. Jeśli spojrzeć na wydarzenia na świecie przez pryzmat jego książki – tendencje, które w niej zarysował, wydają się właściwie przez niego odczytane. Rosja grozi, Turcja gra własną, asertywną grę, Niemcy wiedzą, że przejechały się na zbyt ambitnym podejściu do kwestii uchodźców, Polska kleci Trójmorze, zabiega o amerykańskie wsparcie, a ono się pojawia. Sam Friedman jeździ po regionie, rozmawia z mediami, osobliwie chętnie z polskimi i węgierskimi, i podgrzewa sytuację.
Po wyborach w Polsce, gdy Warszawa zaczynała swój dryf w kierunku Budapesztu, sprzeciwiał się nazywaniu „demokracji nieliberalnej” „autokracją”, wywodząc, że republika takiego typu pozostaje jednak demokracją, akceptowalną w świecie Zachodu. Na początku 2018 roku mówił w wywiadzie dla „Sieci”, że „Jednym ze znaków rozpoznawczych wschodzącej potęgi jest to, że schodzące potęgi wytaczają przeciwko niej najcięższe działa; Polska jest ważnym graczem w Europie, liderem bloku państw sprzeciwiających się potocznemu rozumieniu UE”.
Żmija w łonie Europy
W czerwcu 2018 roku strona internetowa prorządowej, propagandowej telewizji TVP INFO cytowała wypowiedź Friedmana do węgierskiego portalu „Mandiner”, w której ten przekonywał, że „UE praktycznie już przestała istnieć”. Instytucje europejskie, jak przewidywał, „będą trwały”, ale „narody nie muszą nawet z niej występować”, bowiem wystarczy, że „ignorują te z zasad Brukseli, które im nie odpowiadają”. Dorzucił też, że „Niemcy czeka nieunikniony kryzys” z powodu zależności od eksportu – kraj ten eksportuje bowiem połowę swego PKB, a jego największym partnerem są obecnie Stany Zjednoczone. Niemieckie banki – Deutsche Bank i Commerzbank – są, jak ocenił, słabe, a „5-procentowy spadek niemieckiego eksportu doprowadziłby do spadku PKB o blisko 2,5 proc.”.
W wywiadzie dla „Polska The Times”, również w czerwcu tego roku, mówił: „Widać cały czas, jak wasz kraj idzie do przodu. Wystarczy porównać, w jakiej sytuacji byliście 10 lat temu, a jaka jest wasza pozycja obecnie, by dostrzec różnicę”. Warunkiem rozwoju jest – oczywiście – dalsze zacieśnianie współpracy z USA. Kosztem Niemiec. Te, według Friedmana, mają inne cele geopolityczne niż Polska, a ponadto, nie posiadając dużej armii, nie byłyby w stanie udzielić Polsce pomocy, gdyby ta okazała się konieczna.
czytaj także
Friedman, w ogóle, jeśli chodzi o prawicowe media, wyskakuje w nich co chwila, jak z lodówki. We wrześniu tego roku udzielił sporego wywiadu „Rzeczpospolitej” w którym przekonywał, że nie tylko UE, ale i NATO już tak naprawdę nie istnieje, a USA będą broniły tylko tych krajów, które będą z punktu widzenia amerykańskiej strategii ważne. Takimi krajami – według Friedmana – są Polska i Rumunia, leżące w kluczowych miejscach pomiędzy Rosją a Europą. Tak się składa, że oba są mocno antyrosyjskie, proamerykańskie, a w dodatku zjednoczone w ramach Trójmorza.
W głos Friedmana wydaje się wsłuchiwać PiS. Dawny minister spraw zagranicznych w rządzie Beaty Szydło, Witold Waszczykowski, w ostatnich wywiadach dla „Rzeczpospolitej” mówił właściwie dokładnie to, co mógłby powiedzieć (albo chciałby usłyszeć) Friedman: o coraz gorsze relacje między Niemcami a USA po antyniemieckich wypowiedziach Trumpa oskarżał… Niemcy, bowiem te, według Waszczykowskiego, „wykorzystują” nastawienie Trumpa przeciwko Berlinowi, by grać własną, antyamerykańską politykę w regionie.
Nie tak dawno jeszcze PiS wcale nie chciał, wbrew retoryce, rozpadu Unii. Nastawiał się raczej na jej zmianę. Problem polegał na tym, że nie miał sojuszników: najbliższy aliant PiS w Europie – Viktor Orban – bezwstydnie grał i nadal gra na Rosję, z czego PiS kilkakrotnie wyrażał niezadowolenie, ostro je nawet demonstrując. Od pokrewieństwa z prawicowo-populistycznymi odpowiednikami PiS w UE partia Jarosława Kaczyńskiego się natomiast odżegnywała, mimo oczywistych podobieństw ideologicznych i wiecznej wojny z „dyktatem Brukseli”, co, jak ostrzegało i ostrzega wielu analityków, jest mocno na rękę Rosji. Po decyzji Londynu o Brexicie Jarosław Kaczyński wpadł nawet w swego rodzaju histerię, i – jakkolwiek rzadko mówił publicznie o swoich planach, woląc zachowywać je w sferze domysłów i spekulacji – tak wygłosił mocno proeuropejską mowę, w której wspominał o Europie jako o „supermocarstwie” ze wspólną armią, choć utrzymywał, że miałaby to pozostać politycznie rozluźniona „Europa ojczyzn”.
Dramat Kaczyńskiego
Mimo, że jest to sprzeczność, podobnie, jak deklaratywna antyrosyjskość PiS przy jednoczesnym graniu na korzyść Rosji, Kaczyński – jak się wydaje – wcale nie mydlił oczu. Mówił to wszystko jednak głównie dlatego, że zdawał sobie sprawę, podobnie, jak – mimo wszystko – wielu prawicowców, że dla UE, wrogiej ideologicznie czy nie, nie ma alternatywy. Również dlatego ostatnio zdecydował się, w ramach rozpaczy, spotkać z Salvinim, gdy ten strategicznie ogłosił, że chwilowo nie będzie antyeuropejski. Na tej samej zasadzie za chwilę frajer Kaczyński spotka się z Le Pen, która też chwilowo nie jest antyeuropejska. A potem – kto wie – może z AfD?
czytaj także
To jest właśnie dramat Kaczyńskiego: jego absolutny brak umiejętności oceny sytuacji. Wszyscy widzą, że gra w tej samej lidze co Putin, Orban, Salvini, AfD, LePen i Wilders, UE to widzi, Ukraińcy to widzą, rosyjska liberalna prasa to widzi, ba, nawet tworzący „nowy Zachód” Bannon to widzi i propopnuje Kaczyńskiemu spotkanie – ale Kaczyński, twardo, że nie. „Tylko dlatego, że nie zgadzamy się w niektórych punktach z Merkel wrzucacie nas do jednego worka z antysystemowymi partiami?” – płaczą politycy PiS, a zaraz potem tworzy się „oś Warszawa – Rzym”. Wspaniale.
Ostatnio jednak w środowisku prawicowy dogmat o „braku alternatywy” zdaje się znikać. Coraz więcej PiS-owskich oficjeli okazuje ostentacyjne lekceważenie dla instytucji UE. Coraz więcej mówi się natomiast o sojuszu z USA. I coraz częściej cytuje Friedmana, którego tezy brzmią słodko dla polskiego narodowego ucha.
Rozum śpi
Pozostaje pytanie, czy stawianie na najbardziej – oględnie mówiąc – nietypowego prezydenta USA, który w dodatku, jak mówił mi jakiś czas temu dawny kolega Friedmana ze Stratforu, znany politolog Robert Kaplan, nie ma pojęcia o strategii i polityce zagranicznej – naprawdę jest najlepszym pomysłem. Szczególnie biorąc pod uwagę niechęć, jaką ten prezydent, który potrafi zmienić zdanie na ważne tematy kilkakrotnie w ciągu tygodnia, budzi nie tylko wśród swoich demokratycznych przeciwników politycznych, ale i wśród Republikanów, z ramienia których startował na urząd prezydenta.
czytaj także
Nie wspominając o słynnej tyradzie Trumpa na posiedzeniu rządu, kiedy to mówił o tym, jak to bardzo „nie dba o Europę”.
Istnieje duża szansa, że kolejny prezydent USA wcale nie będzie zgadzał się z Friedmanowską analizą i „nieuchronnym” starciem między wspieranym przez USA „polskim blokiem” a Niemcami i Turcją, bo taką wojną, która w Europie, według Friedmana, musi się wydarzyć, kończy się polsko-amerykańska przygoda (dość kuriozalną powieść z akcją toczącą się w ramach tej właśnie wojny napisał kilka lat temu prawicowy pisarz Jacek Inglot).
A najgorsze, co może spotkać polską rację stanu, to ewakuacja przez kolejną administrację wybudowanego przez obecnego prezydenta USA „Fortu Trump”. A naprawa zniszczonych w wyniku podpuszczania przez Trumpa i Friedmana stosunków z Niemcami, które – bądź co bądź – są największym polskim partnerem gospodarczym, a w ramach UE czynnikiem stabilizującym, a nie destabilizującym sytuację w Europie – będzie dla Warszawy o wiele trudniejsza, niż dla Waszyngtonu.
No ale cóż.