Nie mniej niż co czwarta, ale nie więcej niż co trzecia dorosła Polka przerwała kiedyś ciążę – tak w każdym radzie wynika z niedawno ogłoszonych badań CBOS. Częściej kobiety starsze, zapewne za czasów liberalnej ustawy, dużo rzadziej młodsze, chociaż jeszcze przed nimi kawał życia, więc nie wiadomo, czy nie będzie ich więcej. Kobiety mniej wykształcone częściej niż te z wykształceniem wyższym. Profesor Mirosława Grabowska, zwolenniczka aktualnej ustawy, twierdzi, że świadczy to o potrzebie edukacji – czemu nie – oraz o tym, że ustawa działa: w rocznikach młodszych ciążę, jak dotąd, przerwało tylko 10–15 procent kobiet.
Może działa, może nie działa – w krajach, w których aborcja jest legalna, też jest ich coraz mniej i, jak się wydaje, choć nasze „nielegalne” dane są niepewne, dużo mniej niż w Polsce. Może po prostu działają tu rozmaite czynniki cywilizacyjne i kulturowe: coraz skuteczniejsza i wygodniejsza antykoncepcja, lepsza pozycja kobiety w związku, co ułatwia jej kontrolowanie płodności. Także przed uchwaleniem ustawy w Polsce wyraźnie zmniejszała się liczba zabiegów. W roku 1960 (w Polsce pigułkę antykoncepcyjną wprowadzono do sprzedaży w 1966) ponad 30 procent ciąż kończyło się aborcją, w 1990 (przed ustawą, a nawet przed inwazją pro-life) – ok. 11 proc. A dziś bóg wie ile.
Posługując się rozmaitymi danymi i porównaniami, można więc bronić też tezy, że prawny zakaz nie miał na to zjawisko aż tak wielkiego wpływu. Ale wiadomo – każdy broni takiej tezy, jaka bardziej pasuje mu do światopoglądu.
Ale to, co na pewno zmieniło się z powodu ofensywy zwolenników zakazu, to światopogląd i język.
Od przedszkola wbija się ludziom do głowy, że aborcja to zabijanie dzieci, co prawda nienarodzonych, ale jednak dzieci. I postawy społeczne do tego się dostosowują, a im młodsze roczniki, tym bardziej konserwatywne. (Przy okazji, częściej przerywały ciążę kobiety deklarujące prawicowe poglądy).
Jeśli mam być szczera, zajmowanie się aborcją wywołuje we mnie uczucie śmiertelnego znużenia. Nawet lewica już o zmianie ustawy nie wspomina, związki partnerskie na sztandarach są jednak bezpieczniejsze. Polki pogodziły się chyba z sytuacją, a jeśli nawet nie, to nie są gotowe, aby masowo zaprotestować, hipokryzja okazała się wygodniejsza. Osobiście nie jestem już tym zainteresowana, a zdaniem chłopców-rozpłodowców z „Uważam Rze” nigdy nie byłam, bo feministki są zbyt ohydne, aby ktoś miał ochotę uszczęśliwić je ciążą.
A jednak te dane działają na wyobraźnię, może dlatego, że zazwyczaj tak się ich nie przedstawia. Wskaźniki buduje się, pokazując udział aborcji w urodzeniach żywych albo na tysiąc kobiet w wieku rozrodczym.
Zatem uruchommy wyobraźnię. 20–25 proc. kobiet to dzieciobójczynie. Tyle samo mężczyzn pewno ma w tym swój udział i większość o tym wie. Może nie jesteśmy gotowi o tym mówić publicznie, ale zapewne z kimś rozmawiamy? Z przyjaciółką, kumplem, z kimś z rodziny. A ci czasem powtarzają dalej. Przy takiej powszechności można założyć, że każdy musiał się o to otrzeć, wszyscy w jakimś sensie są w to dzieciobójstwo zamieszani.
Co trzecia kobieta wśród nas jest morderczynią, zabiła własne dziecko, a reszta to jej cisi wspólnicy, ci, którzy wiedzą, ale milczą, albo wręcz tacy, którzy ją do tego nakłaniali, kto wie, czy nie zmuszali. Zobaczmy to w autobusie, na ulicy, w kościele. W gronie znajomych, w pracy. Tak chyba widzą świat Terliki, a to z kolei musi mieć wpływ na ich równowagę psychiczną, na stosunek do innych, na sposób budowania własnej tożsamości. Takie życie w świecie, gdzie wszyscy są zamieszani w zbrodnię. Nie wiem, jak można to wytrzymać, i naprawdę współczuję.
Co tam traumy historyczne, to jest dopiero „wyparte” z naszej kultury.