Czy w swoim bagażniku ukrywacie państwo może noworodka?
Policja ściga rodziców, którzy uprowadzili własne dziecko ze szpitala w Białogardzie. Uprowadzili, bo nie odpowiadały im standardy opieki poporodowej, tzn. obowiązkowe zabiegi higieniczne i medyczne. Nie chcieli szczepionki, zabiegu Credego (profilaktyczny, na rzeżączkę), witaminy K, nie chcieli też kąpieli (bo maź płodowa jest dobra) ani dokarmiania. Chcieli naturalnie i antyszczepionkowo.
W ciągu kilku godzin pojawił się w szpitalu Sąd Rodzinny, który odebrał rodzicom prawa w zakresie ochrony zdrowia dziecka. Dosyć oczywista procedura w warunkach poważnego zagrożenia życia i zdrowia. Tylko czy rzeczywiście takie istniało? Zdania są podzielone. Czy dziecko należy do państwa, czy do rodziców? Czy wszystkie te obowiązkowe zabiegi są naprawdę niezbędne? Jest to też część sporu wokół ruchu antyszczepionkowego. I niby jest to spór między profesjonalistami i laikami, w którym racjonalny człowiek powinien zaufać nauce.
W sprawie szczepionek chyba tak jest, raczej wierzę lekarzom. Natomiast, co jest potrzebne dziecku i rodzicom po porodzie, już nie jest dla mnie takie oczywiste. Może dlatego, że wiem, pamiętam, jak się rodziło w PRL-u. I kiedy w wyniku akcji „Rodzić po ludzku” – typowa akcja konsumencka – poruszona została opinia publiczna, okazało się, że pod jej naciskiem warunki, w jakich rodzą kobiety, jednak można zmieniać, a część dawnych procedur uznano za barbarzyńskie. Ciąża, poród, opieka nad noworodkiem to nie są choroby, tylko pewne kulturowe praktyki, które można modyfikować. I głos kobiet, ojców też, może powinien być tu uwzględniany. Szczególnie, że środowisko lekarskie jest konserwatywne i dosyć wygodne. Skoro przez lata coś robiliśmy, to czemu nie robić tak dalej? I to my jesteśmy władzą w szpitalu.
czytaj także
Nie mam zamiaru włączać się w spór merytoryczny między zwolennikami natychmiastowej kąpieli a przekonanymi o zaletach mazi płodowej. Oraz nawet o to, jak dalece sięga w tej kwestii władza rodzicielska.
czytaj także
O jednej sprawie, która wykracza poza tę konkretną sytuację, mówi się jednak przy okazji zbyt mało. O niekompetencji lekarzy. I wcale nie chodzi mi o kompetencje medyczne, chociaż wiedza medyczna też się zmienia, tak jak ocena sensowności pewnych procedur. Ale poza tym lekarze powinni nauczyć się na studiach, jak rozmawiać z pacjentami albo ich rodzinami. I rzecz nie w grzecznościach i uprzejmościach, które zazwyczaj można sobie kupić za kasę, tylko w konkretnych umiejętnościach, które są niezbędne, aby zapewnić sobie współpracę pacjenta. Gdyby zamiast uruchamiać sąd i policję zaczęto z rodzicami rozmawiać, to przynajmniej zostaliby jeszcze kilka dni w szpitalu i można by obserwować stan dziecka.
czytaj także
Polski pacjent zwykle niewiele wie o swoich prawach. Ale naprawdę ma prawo zapytać, co jemu (jego dziecku) się wstrzykuje oraz po co. I machanie mu przed nosem ulotką w obcym języku nie jest prawidłową odpowiedzią na to pytanie.
Lekarze powinni nauczyć się na studiach, jak rozmawiać z pacjentami albo ich rodzinami.
Narzekanie na lekarzy to trochę słaby i ograny temat, wiem. Ale ja nie narzekam na lekarzy, tylko na sposób ich kształcenia. Bo – nie wnikając w ich dobrą czy złą wolę albo poziom kultury – oni po prostu często nie umieją używać właściwych słów czyli narzędzi komunikacyjnych. Chociaż są to tak podstawowe narzędzia jak stetoskop czy aparat do mierzenia ciśnienia.
czytaj także
Gdybyśmy żyli w kraju nietoczonym polityczną gorączka, można by się nad tym zastanawiać, postulować jakieś zmiany na uczelniach medycznych, ale dziś pewno powiecie, że wobec innych problemów to tylko jakaś duperela.
A gdzie jest dziecko z Białogardu? Nie wiadomo. Jeśli się jednak znajdzie, to cała rodzina dostanie w kość, tylko dlatego, że lekarze nie potrafią sobie poradzić z nietypową sytuacją, inaczej niż wzywając na pomoc organy.