Balcerowicz i Bolek to części tej samej układanki. To pod osłoną przepychanek o lustrację i demonstracji pod domem Jaruzela wprowadzano kapitalizm.
Od paru lat, może od sławnego wywiadu z Marcinem Królem zatytułowanego Byliśmy głupi, rozwija się w polskiej publicystyce gatunek, który można by nazwać biciem się w piersi (czasami cudze), którego to bicia powodem jest niegdysiejszy nadmierny entuzjazm wobec balcerowiczowskiej transformacji i wolnego rynku. Pomyliliśmy się, nie zauważyliśmy w porę, „nie byliśmy kłamcami, tylko idiotami”, jak mówi Jacek Rakowiecki w wywiadzie będącym klasycznym przykładem tegoż gatunku.
Zazwyczaj bez słowa „przepraszam” wobec tych, którzy mówili to wcześniej, ale establishment medialny miał ich za oszołomów. Chociaż bardziej oszołamiastymi oszołomami byli oczywiście ci od lustracji, dekomunizacji i obsesji na punkcie agenturalnej działalności Wałęsy.
Może w tym wypadku też się myliliśmy? My, bo o ile potrafię odtworzyć moje ówczesne poglądy, uważałam, że lustracja bez dekomunizacji nie ma sensu, dekomunizacji nie da się przeprowadzić, więc skończmy z tym jak najszybciej i zajmijmy się nowymi wyzwaniami. PRL był państwem niesuwerennym, ale nie był państwem okupowanym i podzielonym na złą władzę i dobre społeczeństwo, to wszystko było bardziej skomplikowane. Agenci zazwyczaj sami się nie zgłaszali, byli werbowani, często brutalnie, przez SB, SB służyło PZPR, PZPR Sowietom, a wszystko to była wina Jałty. I jak tu sprawiedliwie sobie z tym poradzić? (Mówiąc w ogromnym skrócie, bo to jednak jest felieton.)
Oczywiście, migają mi też w pamięci jakieś wydarzenia. Palone dokumenty. Adam Michnik wpuszczony do archiwów przez Krzysztofa Kozłowskiego – to był taki miły pan z „Tygodnika Powszechnego”, MSW. Wtedy w rządzie byli różni mili i kulturalni panowie. Ech, łza się w oku kręci. Lista Macierewicza, upadek rządu Olszewskiego, Bolek, lista Wildsteina, to już w XXI wieku… Jak długo można?
A to tylko ścierają się ze sobą dwie elity, jedna u władzy, druga długo do niej aspirująca. Można je nazwać za Alfredem Schützem „światłymi obywatelami” i „rzecznikami narodu”. Jedni byli racjonalni i aroganccy. Drudzy wypowiadali się w imieniu narodu, naród ten także kształtując. Byli populistami, obiecującymi proste rozwiązania, które zaprowadzą sprawiedliwość. Nie brzydziły ich akcenty antysemickie, wtedy częstsze niż dziś. Sami suflowali takie argumenty. Jedni i drudzy zachowywali się tak, jakby wiedzieli coś, czego zwykli ludzie nie muszą wiedzieć. Jednym i drugim służyło to do partyjnych rozgrywek, także tych o hegemonię w dyskursie, w których dobre imię Wałęsy było zawsze liczmanem. Natomiast ci, dla których była to sprawa poważna, często osobista, byli jedynie pożytecznymi idiotami. A ich frustracja naprawdę przeradzała się w obsesję, co psychologicznie można zrozumieć.
I do czego to doprowadziło? Powstała narracja obecna do dziś w prawicowej publicystyce i dyskursie. O tym, że jeżeli coś z transformacją było nie tak, to przez komunistów, którzy uwłaszczyli się, stali się zaczątkiem kapitalizmu, stworzyli układy zależności, posługując się teczkową wiedzą i wpływami, dogadali się ze zdradziecka częścią elit solidarnościowych i opozycyjnych i wszystko podporządkowali swojej władzy i interesom.
W gruncie rzeczy ta konstrukcji służyła transformacji, odwracała uwagę od kapitalizmu jako źródła niesprawiedliwości. Wyglądało na to, że gdybyśmy budowali kapitalizm bez postkomunistów (potem dołączono do tego obcy kapitał), to byłby on nasz własny, narodowy i przez to lepszy. A przecież czy to komuchy, czy ci, którzy ukradli pierwszy milion, czy ci, niech będzie, pracowici i kreatywnie – wszyscy oni w tym systemie robili mniej więcej to samo.
Przy okazji wykształciła się antykomunistyczna ideologia, która jest jednak czymś innym niż dawne „precz z komuną”, choć do tego się odwołuje. W tej chwili jest to hasło z księżyca, antykomunizm bez komunizmu, ale wciąż żyje podczas narodowych marszów. Stało się totemem, plemiennym symbolem nacjonalistów, akceptowanym przez dużo szersze kręgi prawicy. Wiadomo, to komuniści stworzyli śmieciówki, eksmitują na bruk i skąpili 500 zł na dziecko. U początków III RP było to też (i pozostało) batem na wszelkie ruchy lewicowe. Tak skutecznym, że przebili się tylko majętni i uwłaszczeni postkomuniści. Co tylko potwierdzało założenia antykomunistów. A przeciwnej stronie też było na rękę.
Bo może to nie jest tak, że pod osłoną kapitalistycznych reform i modernizacyjnych projektów wprowadzono tu postkomunistyczno-esbecki układ. To pod osłoną przepychanek o lustrację i demonstracji pod domem Jaruzela wprowadzano kapitalizm.
Pamiętam jak wiele lat temu, po spotkaniu w Krytyce Polityczne, jeszcze w REDakcji na Chmielnej, siedzieliśmy z naszym gościem Józefem Piniorem. Na boku, my, starcy, rozmawialiśmy właśnie o lustracji. Powiedziałam mu: spytaj tych młodych ludzi, kogo to jeszcze dzisiaj obchodzi? Spytał. A ja mogłam być dumna z młodej KP, że agenci już ich nie kręcą.
Dziś jednak zastanawiam się, czy mogło potoczyć się to inaczej? Gdybyśmy brutalniej przeszli przez fazę rozliczeń, otworzyli archiwa, niechby się szambo wylało. Gdyby wprowadzono zakaz sprawowania funkcji publicznych dla partyjnych aparatczyków. Sprawdzono, co się kryje w rozmaitych szafach. Odkąd pamiętam, mówiło się o szafach pełnych tajemnic. Czyż nie pierwszą z brzegu szafą do przeszukania była szafa Kiszczaka? A może trzeba było jeszcze konsekwentniej postawić grubą kreskę? Naprawdę, nie wiem, ale chyba coś poszło nie tak, skoro znowu musimy jeść tę żabę.
Po latach widzę coraz wyraźniej, że Balcerowicz i Bolek to nie są dwie różne bajki, lecz części tej samej układanki.
Jak mawiał Lech Wałęsa, do jego nielicznych zalet zaliczyłabym urocze bon moty, z akwarium można zrobić zupę rybną, ale z zupy rybnej nie da się zrobić akwarium. Kiedyś w tym akwarium pływały płotki i piranie, które może naprawdę chciały odreagować PRL. Dzisiaj taplamy się w polityczno-ideologicznej zupie, w której post-emocje są może nawet bardziej zajadłe od tamtych autentycznych. Role zostały już rozdzielone i mają dokładnie napisane, całkowicie przewidywalne scenariusze. I znowu rozpala się emocje, które powinny dawno wyblaknąć. To niewyobrażalne, ile energii traci się na jakieś pierdoły.
**Dziennik Opinii nr 52/2016 (1202)