Grzegorz Górny opublikował ostatnio niezmiernie emocjonalny tekst dotyczący globalnego ocieplenia. Króciutki artykuł raczej mnie nie zaskoczył. Nie różnił się od wypowiedzi innych prawicowych dziennikarzy: był całkowicie niemerytoryczny, pozbawiony jakichkolwiek odnośników do literatury naukowej, opierał się na niepotwierdzonych badaniami plotkach, a za podstawę miał ściągnięte z internetu, wyrywkowe fragmenty dokumentu, który nie został jeszcze opublikowany.
„Przygotowywany raport IPCC ma być oficjalnie opublikowany dopiero za rok, ale z danych, które są w nim zawarte, a ujawnionych już w internecie, wynika, że nie potwierdzają się czarne scenariusze snute dotychczas przez tę organizację. Średnia temperatura na kuli ziemskiej nie wzrosła tak bardzo, jak przewidywali to działacze IPCC. W swoich szacunkach pomylili się oni o 200 do 300 proc.”, pisze Górny.
Nie dodaje jednak, że pomyłka rzędu 300 procent w szacunkach dotyczących zmian klimatycznych oznacza jedynie spowolnienie procesu, a nie jego zatrzymanie.
„W raporcie po raz pierwszy przyznano też, że dwutlenek węgla nie jest wcale tak ważnym czynnikiem wpływającym na temperaturę, jak do tej pory sądzono. Zarazem po raz pierwszy padło stwierdzenie, że Słońce i promieniowanie kosmiczne mają większy wpływ na zmiany klimatyczne, niż do tej pory przypuszczano”, oznajmia z satysfakcją. Nie wiem, skąd Górny wziął pogląd, że IPCC kiedykolwiek deprecjonowało wpływ Słońca i promieniowania kosmicznego na ziemski klimat. Każdy, kto zetknął się choć raz z rzetelną publikacją dotyczą globalnego ocieplenia, wie, że są to czynniki, które naukowcy uważają za najbardziej istotne.
Problem polega na tym, że wedle aktualnych modeli klimatycznych, które biorą pod uwagę wpływy pozaplanetarne, średnia temperatura na naszym globie nie powinna rosnąć. Dzieje się jednak inaczej, a winę za ten niepokojący stan rzeczy najprawdopodobniej ponosi człowiek, produkując między innymi ogromne ilości dwutlenku węgla.
„W śnieżne i mroźne dni marcowe media głównego nurtu niechętnie podejmują temat globalnego ocieplenia”, wyzłośliwia się publicysta, który najwyraźniej nie odróżnia sytuacji wyjątkowej od ogólnie utrzymującego się trendu. To, że Grzegorz Górny, wraz z grupką prawicowych dziennikarzy plecie androny, błędnie interpretując informację, których nie rozumie, przestało mnie już dziwić.
Zadaję sobie jednak nieustannie pytanie, dlaczego fakt, że człowiek wpływa na zmiany ziemskich temperatur, budzi tak wielki sprzeciw w kręgach konserwatywnych?
Jeśli rzeczywiście miałoby się okazać, że zmiany klimatyczne nie postępują tak szybko, jak przewidywano, to jest to tylko powód do radości. Ja jednak nie umiem tego sama ocenić. Jak większość ludzi opieram się w tej i innych dziedzinach życia na zdaniu autorytetów. Co więcej, podobnie zachowuje się pan Górny: wsiada spokojnie do samolotów, które nie są przez niego zaprojektowane, zażywa lekarstwa, kiedy ma grypę, wierzy, że Ziemia krąży wokół Słońca, a świat zbudowany jest z atomów. We wszystkich tych przypadkach ufa słowom naukowców. We wszystkich, z jednym wyjątkiem: globalnego ocieplenia.
Zagadnienie globalnego ocieplenia można doskonale porównać do zagrożenia związanego z niekontrolowanym rozpowszechnianiem antybiotyków. W obu przypadkach mamy do czynienia z podobnym schematem: u podstaw problemu stoją znane i potwierdzone naukowo fakty, proces jest powodowany działalnością człowieka, a narzędzia statystyczne pozwalają stwierdzić narastającą powszechność zjawiska i przeprowadzić jego ekstrapolację. Niestety zarówno w przypadku zmian klimatycznych, jak i niebezpieczeństwa związanego z antybiotykami nie da się dokładnie przewidzieć przyszłości – można jednak mówić o realnych zagrożeniach. Mimo tak oczywistych podobieństw odbiór obu zagadnień jest jednak zupełnie inny.
Grzegorz Górny nie protestuje publicznie przeciwko receptom, nie twierdzi również, że możemy dodawać środki bakteriobójcze do proszków czyszczących w dowolnych ilościach albo łykać je garściami, nie bacząc na konsekwencje. Nie zarzuca też lekarzom, że mówią jedynie o niebezpieczeństwie i nie są w stanie w stu procentach przewidzieć, jaki wpływ na środowisko będzie miało nadmierne rozpowszechnianie antybiotyków. Tymczasem wskazywanego przez naukowców zagrożenia globalnego ocieplenia nie traktuje poważnie, czepia się wszystkiego, co może podważyć tę tezę, używając, jako argumentu nawrotu zimy w połowie marca.
Dystrybucja antybiotyków i zasady ich przepisywania nie zależą od decyzji osób prywatnych, lecz od wysoko wyspecjalizowanego i kontrolowanego przez państwo systemu opieki zdrowotnej. Co więcej, przyjmowanie zbyt dużych ilości lekarstw prowadzi szybko do opłakanych rezultatów i odbija się bezpośrednio na osobie, która je zażywa. Inaczej rzecz się ma z globalnym ociepleniem: każdy z nas, od użytkownika samochodu osobowego po właściciela fabryki cementu, przyczynia się do wysokiego poziomu emisji gazów cieplarnianych. Chociaż pojedyncze osoby dokładają się do całości w bardzo małym stopniu, efekt końcowy jest gigantyczny i uderza w całe społeczeństwo.
Pan Górny jest najwyraźniej głęboko przekonany, że rezygnacja z własnej wygody na rzecz dobra wspólnoty to postępowanie z gruntu niesłuszne. Gdyby był dyrektorem fabryki lekarstw, pisałby zapewne sążniste teksty dowodzące, że recepty w sposób oburzający ograniczają prawo do wolności. Ale nim nie jest, więc problem związany z antybiotykami niewiele go obchodzi. Nie podoba mu się natomiast, że w imię wspólnego dobra państwo może nałożyć pewne ograniczenia na gospodarkę i pojedynczych obywateli.
Zgodnie z prawicową indywidualistyczną perspektywą działania są złe lub dobre jedynie ze względu na nie same i ich konsekwencje. Jednak ten sposób myślenia od dawna nie przystaje od realiów. Żyjemy w wysoko zorganizowanych, często przeludnionych społecznościach, które mają szansę przetrwać tylko dzięki rozsądnemu współdziałaniu jednostek. Akurat w mroźne dni marcowe łatwo o prosty przykład: nic złego się nie dzieje, jeśli nasz pies zrobi kupę na trawniku, a my po nim nie sprzątniemy. A jednak gdy wszyscy pozwalają swoim pupilom załatwiać się gdzie popadnie i nie zbierają po nich nieczystości, mamy w efekcie obsrane miasto. I mdłości biorą na widok naszych ulic, kiedy pod koniec zimy zaczyna topnieć śnieg.
Tymczasem duża część etyki katolickiej opiera się na odmowie przyjęcia perspektywy wykraczającej poza działania poszczególnych jednostek, czego najlepszym przykładem jest uparta walka Kościoła z antykoncepcją. Nie ma w tej chwili żadnych wątpliwości, że kontrola urodzeń będzie w przyszłości po prostu konieczna. Nawet jeśli Ziemia wyżywi 10, 20 albo i 50 miliardów ludzi (co wiązałoby się z przekształceniem globu w jedną wielką aglomerację i całkowitą dewastacją środowiska naturalnego), nasza populacja nie może powiększać się w nieskończoność. Tym faktom nie da się zaprzeczyć, chyba że katolicy wciąż wierzą, że niebawem skolonizujemy Marsa, a zaraz potem inne galaktyki.
Zarówno niekontrolowana produkcja dwutlenku węgla, jak i katolickie „otwarcie na życie”, przejawiające się w powoływaniu na świat tylu dzieci, ile pan bóg da, mają swój kres, wyznaczony przez ograniczenia naszej planety. Po prostu będą musiały zostać zakazane – i to z przyczyn jak najbardziej etycznych. Nie ze względu na zagrożenie istnienia jednej osoby, ale całej ludzkości, mimo że żaden pojedynczy Grzegorz Górny w swoim samochodzie ani Tomasz Terlikowski z czwórką dzieci takiego zagrożenia nie stanowią.