Mój ostatni felieton wywołał burzliwą dyskusję zarówno na Facebooku, jak i na stronie KP.
Mój ostatni felieton wywołał burzliwą dyskusję zarówno na Facebooku, jak i na stronie KP. Kiedy piszę, staram się przekazać konkretną myśl, i nie czuję się komfortowo, jeśli myśl ta zostanie błędnie zrozumiana. Wyjaśniam więc tym, którzy mieli kłopot z czytaniem, że nie był to tekst o mnie. To, czy jestem „podłą kobietą, która najchętniej udusiłaby swojego syna”, to zupełnie inna kwestia. Być może opowiem kiedyś i o tym, bo, jak widać, temat ten budzi żywe zainteresowanie.
Tym razem jednak nie rozważałam, na ile wczesne macierzyństwo skomplikowało mi życie albo odmieniło je na lepsze. Wbrew temu, co zostało mi zarzucone, nie przyznawałam się też publicznie, że żałuję, iż nie przeprowadziłam aborcji. Jak również nie deklarowałam nic w sprawie moich uczuć do syna bądź też ich braku. Napisałam jedynie, że decydując się na to, że zostanę bardzo młodą matką, brałam pod uwagę siebie, swojego męża i rodziców, natomiast do głowy mi nie przyszło, żeby pomyśleć również o dziecku, które miało się urodzić. Tymczasem skutki owej decyzji ponosił później głównie mój syn.
Pisanie o dzieciach jest niebezpieczne, właśnie dlatego, że budzi wielkie, plotkarskie emocje. Może warto się jednak zastanowić nad ich rzeczywistą przyczyną? Gniew i złość, jak przeczytamy w każdym podręczniku do psychologii, mają swoje źródło w poczuciu zagrożenia własnego bezpieczeństwa. To naturalna reakcja na to, że ktoś traktuje nas niesprawiedliwie, przekracza nasze granice, obraża lub niedocenia. Oba te uczucia są dla świadomości tym, czym ból dla ciała, ważnym sygnałem, że w nas samych dzieje się coś złego, na co powinniśmy zwrócić uwagę. Być może tak trudno znieść nam teoretyczną rozmowę na temat miłości do dzieci, bo sami mamy sobie wiele do zarzucenia i po prostu nie chcemy o tym myśleć?
Opinia publiczna pogodziła się już z faktem, że wczesny czas macierzyństwa nie należy do łatwych. Kolorowe pisma dla kobiet zezwalają łaskawie młodym matkom na niechęć do kup, rzygowin na poduszkach, hemoroidów i obgryzionych piersi. Twierdzą jednak zgodnie, że jest to krótki, przejściowy okres, który mija bezpowrotnie. A co, jeśli nie minie? Co, jeśli ktoś w ogóle nie nadaje się do roli rodzica? O tym milczy kolorowa prasa, milczą bardziej poważne gazety, milczy też telewizja. Nie wiem, czy to nienaturalne, że niektórzy dorośli nie umieją wykrzesać z siebie odpowiednich uczuć. Być może. Nie zmienia to jednak faktu, że takich rodziców jest całkiem sporo. Zjawisko to ciągle pozostaje tabu i rzadko kto decyduje się o nim wspomnieć. Zamiatanie tematu pod dywan chroni oczywiście nas, dorosłych, natomiast dzieciom nie pomaga.
Poprzedni felieton miał być nieco innym tekstem o aborcji. Tym razem właśnie o dzieciach, a nie ich rodzicach. O tym, że traktujemy potomstwo jako dodatek do własnego życia, czasami kłopot albo przeszkodę, częściej jako sposób na realizowanie ambicji, na przykład ambicji postępowania zgodnie z wolą bożą. I na tej podstawie podejmujemy decyzje, nie licząc się w ogóle z tym, że powołujemy na świat żywą, cierpiącą istotę, która będzie ponosić ich konsekwencje. Tymczasem po raz kolejny dyskusja została sprowadzona do emocji dorosłych. O dzieciach nikt przecież nie ma ochoty rozmawiać.